podziece czestowal go az do zdechu najprzedniejszym wegrzynem. A szlacheckie gardla, jak wiadomo, zawsze bywaly spragnione.
Smoliwas zerwal sie z lawy, widzac Konstancje. Potracil srebrny puchar z winem, rozlewajac je na obrus, omal nie przewrocil stolu, potknal sie o lawe i sklonil przed szlachcianka az do samej ziemi.
– Mojaz ty mila Kostusiu – wycharczal, zionac winem i czosnkiem – padam do nozek jako rab Bozy, a waszej mosci poddany wieczysty. Spojrzyj na mnie laskawszym okiem, bo ci goscinca przywiozlem! Patrzaj – rzekl i dobyl cos z sakwy lezacej kolo stolu – oto korale najprzedniejsze, jakiem na jarmarku w Przeworsku dostal! W domu pewnie lepszych nie masz! Bo takie korale to cale piec ortow warte! Wiecej jak wasza chalupa na Dwernikach, he, he, he...
Gdyby panna Konstancja mogla wprowadzic w czyn mysli, ktore krazyly po jej glowie, Smoliwas bylby juz w objeciach kostuchy. Albo w samym piekle, w kotle przeznaczonym dla chamow i plebejuszy. Ale ze Dwernicka nie byla pania Malodobra, wiec wlodarz stal nieporuszony, z glupawym usmiechem na opaslym pysku. I moze nawet jej milczenie wzial za cicha zgode na przyjecie daru. Znajac jego gruba skore, pewnie nawet nie podejrzewal, ze Konstancja najchetniej wlasnorecznie udusilaby go tymi koralami, aby tylko zamilkl na zawsze. Smoliwas spojrzal na swego sluge, ktory rozwalony na lawie dlubal w zebach i ogladal wyciagniete farfocle, jak gdyby spodziewal sie wyczytac z nich cos madrego.
– Matyjasku, skurwysynu! – warknal. – Padnijze przed panna na kolana, bo to od jutra bedzie twoja pani. A jesli cos nie po jej mysli uczynisz, bedziesz kijem bieral jak leda rataj!
– Powoli, panie kochanku, powoli – mruknal Zlota Czasza. – Rzeklem, ze najpierw panne Konstancje zapytac musimy, czy bedzie ci laskawa. My, szlachta, u nas, to, tamto, ten, tego, ten, wola, nie niewola, laskawy panie. Choc ubodzy jestesmy, nie oddamy niewiesciej cnoty za dukaty!
Konstancja juz wiedziala, co sie swieci.
– Moja najmilsza, zacna i kochana wnuczko! – rzekl Zlota Czasza, wychodzac naprzeciw dziewczynie. Konstancja sklonila sie przed nim, ucalowala go w dygocaca, pomarszczona, pokryta plamami jak indycze jajo dlon. – Ten oto uczciwy i pracowity Jakub Smoliwas, wlodarz z Saniny, klania nam sie unizenie i o twoja reke prosi.
Konstancja milczala. Jej lica pociemnialy lekko.
– Ja jednak, moja umilowana wnuczko, corko mego syna Prandoty, a twego pana ojca, ktoregom ci godnie zastepowal przez te wszystkie lata, chce spytac cie o zdanie. Azaliz jestes gotowa poslubic tego oto czlowieka?
– Znakomity, szlachetny i wspanialomyslny nasz Dobrodzieju Najczcigodniejszy – rzekla wolno – nie mnie, prostej dziewczynie, o tym decydowac. Wasza wola, a co mi zrobic kazecie, to uczynie z wdziecznoscia. Ale... – Konstancja pochylila sie znowu ku rece Zlotej Czaszy i ucalowala ja, patrzac starcowi w oczy. A kazda czesc jej przeslicznej twarzyczki, kazdy skrawek lica, kazda brew i rzesa, mowila tylko jedno, jakze zlowieszcze dla Smoliwasa slowo: „Blagam, nie!”.
Zlota Czasza zrozumial bez zbednych slow, ale nie dal tego po sobie poznac. Zakaslal, zachrzakal, zacmokal.
– A jednak, moscia panno, pomnij na twoj mizerny stan. Nie zapewnilem ci posagu, nie masz folwarkow, wlosci, nie mamy nawet splachetka ziemi, ktory moglbym, to, tamto, ten, tego, ten, ci zapisac. Dlatego wypowiedz to sama, milenka. Nie chce cie skrzywdzic, bo stary juz jestem i krzywda twoja grzechem by byla, za ktory w niebie musialbym odpokutowac. Mow smialo, moje dziecko, chceszli uczciwego Smoliwasa za meza?
Dwernicka nic nie powiedziala. Jej lica pociemnialy od gniewu jeszcze mocniej.
– Jakem juz mowil – chrzaknal Smoliwas nieco stropiony milczeniem panny – i bez posagu bede ukontentowany. Dacie mi Konstancje, to wam wszystkie dlugi odpuszcze. I skrypty zastawne wykupie u Zyda Szai, faktora dolinskiego klucza. Talarow wam nie poskapie, w biedzie pomoge, bo od Dwernik nie przymierzajac nedza z bieda na cala Rus ida!
Konstancja milczala.
– Moscia panno, co tu duzo gadac, lepsza okazja juz ci sie nie trafi! Zreszta nie widze, abys mi krzywa byla. Przecie ja jeszcze niestary, a mam skrzynie z talarami w Saninie! Dwa kielichy, opony! I juz na swiety Marcin do Warszawy posle, do krola, dwa tysiace czerwonych, aby mi autentyk przyslal. A wtedy to ja juz nie bede zwykly pracowity i uczciwy Smoliwas, ale pan brat! A cale Dwerniki beda mi sie w pas klaniac! A jak pojde do karczmy, to kaze sobie wina dac w alkierzu – a co! – nie bede sie z chamami bratal! Kolase sobie sprawie! I woznikow szesc, jak u pana kasztelana z Liska! Juz ja o ciebie zadbam; juz ty nie zbiedniejesz! Nie boj sie, jak w lozu dobrze sie sprawisz, tedy cie do roboty w polu nie bede zazywal, nie bede tez bizunem smagac! A czerwoncow caly podolek ci nasypie! Juz ty nie bedziesz trzpiotka biedna, ale krolowa, pani wielka!
Konstancja dygnela przed Smoliwasem unizenie. Ale z jej oczu sypaly sie skry, a na wargach wykwitl diabelski usmiech.
– Laskawy panie – rzekla, usmiechajac sie zimno i wyniosle – zaiste nie moge nadziwic sie waszym komplementom, ktore rownie latwo wchodza mi w ucho co porykiwanie buhaja, kiedy jalowke w polu obaczy. Tesknie do ciebie, panie Smoliwas, jako kobyla do woza; mily mi jestes jak pijanica w rynsztoku po trzydniowej swawoli, a tak powabny jak cap wleczony na postronku do rzeznika albo stary kolek w plocie. Miluje cie zas, moj ty uczciwy Smoliwasie, jako zadre w przyrodzeniu. Oto jak brzmi moj respons na twoje starania.
– Znaczy sie – wlodarz, ktory nie pojal widac zawiklanych i malo oczywistych aluzji panny Konstancji, az pokrasnial na gebie – zgadzasz sie panna? Wiedzialem, ze zadna mi dziewka odmowic nie moze!
– Jesli mam ci to objasnic w prostych slowach, panie Smoliwas, to woniejesz jak cap, jestes rownie gladki co wisielec urwany od powroza i bodaj cie katu oddali! Nigdy nie bede twoja polowica; wole sie nozem pchnac, nizby nam pop stula rece zwiazal, bos lotr, szelma i strach na stare baby!
Dopiero teraz Smoliwas zrozumial absolutnie wszystko, a nawet wiecej. Zbladl, zacharczal i splunal pod nogi, a potem roztarl sline z takim rozmachem, jakby rozcieral w proch cale Dwerniki.
– A wiec to tak – rzekl wreszcie, ledwie skrywajac gotujaca sie w nim wscieklosc. – Czarna polewke mi podajesz, moscia panno? Mnie, Smoliwasowi, zacnemu kawalerowi i najlepszemu wlodarzowi z Saniny, potwarze smiesz rzucac? Czekaj, ty latawico! I tak bedziesz moja. A wtedy wybije ci z glowy upor bizunem!
– Precz, chamie! – warknela Konstancja. – Dosc juz nas obrazales!
– Panie Dwernicki – rzekl wsciekle Smoliwas i postapil krok ku Hermolausowi – albo mi Konstancje dacie, albo dlugi placcie! Zaraz! Teraz! Natychmiast!
– Nie goraczkuj sie, panie kochanku – rzekl Zlota Czasza. – Panna ci odmowila, slyszales przecie. Ty jestes chlopski syn, plebejusz, wlodarz zwykly. A my, Dwerniccy, herbu Sas, szlachta, choc uboga, to jednak honorowa. Nie wstyd ci, grubianinie, wyciagac po panne herbowa reke oderwana od pluga? Rod nasz pohanbiony bedzie, jesli Konstancje za plebejusza wydamy!
– Wy mnie tu wasza godnoscia rodowa sie nie wymawiajcie! Ta joj, toz to smiechu warte. Tyle ten wasz hunor wart co lajno na dupie, nie mowcie tedy: szarga Smoliwas wasza godnosc, o reke panny sie ubiegajac. Wy padalce! Jak pieniedzy potrzebowaliscie, to ja nie byl dla was cham i plebej! Jak trzeba bylo od Smoliwasa pozyczyc, to sie go winem do zdechu poilo, na zascianek zapraszalo. A teraz co – dudy w miech, panie Dwernicki?!
– A coz ja mam uczynic, skoro ciebie panna nie chce?
– To sprawcie, by zechciala! Wyscie, panie Hermolaus, tu starszy, starczy, ze dziewce dwadziescia odlewanych dac kazecie. Rzekne wam, ze juz przy piatym laskawszym okiem na mnie spojrzy! Co to, nie wiecie, jak taka molodycie cwiczyc?!
– I na tym wlasnie, to, tamto, ten, tego, ten – mruknal dziad Zlota Czasza – zasadza sie roznica miedzy plebejami a szlachta. Bo u nas wolna wola, nie niewola! Nikt nie bedzie szlacheckiego dziecka przymuszal, aby sie za sprosnego chlopa wydalo. Gdzie to kto widzial, aby chama do naszego rodu dopuszczac, co dzis zazada reki Konstancji, a jutro czego? Moze zlota z mego nieszczesnego czerepu?
– Kiwajcie glowami, ja wiem, co mowie! Jak nie wiemy, o co chodzi, to wiemy, o co chodzi. Panowie szlachta... A jakze! – zawyl rozwscieczony Smoliwas. – Wy slachectwo dostaliscie, a ja sie z nim urodzilem, bom szlachetny z natury! Dajecie panne czy nie?!
– Ja ciebie, Smoliwas, nie chce! Nigdy! I pod zadnym pozorem.
– Zawrzyj ty gebe, Konstancja – warknal Smoliwas. – Bo po pierwsze, za twoje slowa warta jestes dostac w pape, a po drugie, nie ciebie pytalem.
Zlota Czasza pokiwal glowa.
– Kostusia zgrabnie rzecz cala ujela – rzekl. – Bo ja bym to wam plazem szabli wytlumaczyl.
– Wy tu uwazacie, ze ja co jestem? Jakis chlystek? – warknal Smoliwas przez zacisniete zolte zeby. – Jeszcze tego pozalujecie! A ty, panna, zes nie chciala byc Smoliwasowa, tedy bedziesz moja murwa! Na postronkach bede cie wloczyl, w chlewie spac kaze! Nie chcialas po dobroci, tedy sila cie wezme! Razem z waszym parszywym zasciankiem!
– Smoliwas – rzekla spokojnie Konstancja – nie jestesmy tu, aby sluchac waszych zlorzeczen! Idzcie sobie precz jak najpredzej. Do stajni albo do chlewa, ktory tak lubisz. Tam twoje miejsce, grubianinie!
– Szlachtascie wy, ale i ja szlachcic, bo to przezwisko Smoliwas to szlacheckie slowo! – zaryczal wlodarz. – Dumniscie, hardziscie, chociazescie z tego samego gnoju co ja, chlop! Ale zobaczymy, panowie slachta, gdzie wasze pisma, gdzie autentyki! Ja o wszystkim rozpowiem! Ja wszystko doniose! Znajdzie sie na was konopny powroz i dyby, wy plebeje, co sie srubujecie na szlachcicow!
– Panie kochanku – wydyszal siny ze zlosci Zlota Czasza – idz precz! Z widlami do gnoju, chamie! Dopuszczalem cie do konfidencji z nami, ale teraz znac, zes chlop z mowy i obyczajow! Precz, pokim dobry, bo psami poszczuje!
– Zaprawde powiadam ci, Hermolaus – chamska geba Smoliwasa byla juz niebezpiecznie sina ze zlosci – ty mnie sie strzez, bo ja tej zniewagi nie puszcze plazem. A ty, panno, kurewnico, wypindrowana suko, wytartusie przez cala wies chedozony, bazarnico na obie szpary wyjebana! Ty francowata malpo, zamtuznico ze spalonego bordelu, pamietaj, ze i tak bedziesz moja. Znajde ja sposob, by sie dobrac do twej piczy!
Konstancja siegnela za plecy. Chwycila tatarski luk i strzale, zlozyla go w dloniach i zanimbys zdazyl zdmuchnac kaganek, zlozyla sie do strzalu. Naciagnieta cieciwa zatrzeszczala. Smoliwas zamarl. Blyszczacy grot mierzyl w sam srodek jego czola, prosto miedzy prawie zrosniete, krzaczaste brwi i slepia gorejace jak u wilka, ktory wlasnie zweszyl krew.
– Fora ze dwora, Smoliwas!
– Nie dopilem wina – rzekl nieco stropiony.
– I nie dopijesz! Precz, chamie!
Smoliwas rozejrzal sie dokola, jakby w poszukiwaniu poplecznikow. Wahal sie.
– Reka mi mdleje – ostrzegla beznamietnym tonem Konstancja. – Zaraz bedziesz przeklinal mnie w piekle, Smoliwas.
Wlodarz nic nie rzekl. Porwal ze stolu czape, rzucil wsciekle spojrzenie na Hermolausa, a potem dal susa ku drzwiom. Wypadl do sieni, a potem uslyszeli tupot jego podkutych butow na ganku. Matyjasek popedzil za nim, nie wyjmujac oczywiscie palca z geby.
Zapadla cisza. Konstancja uslyszala trzask bicza, gluchy tetent kopyt i oddalajace sie rzenie konia. Z westchnieniem ulgi zwolnila cieciwe, opuscila luk, a potem spojrzala na Zlota Czasze.
– Oj, dziadusiu, dziadusiu – zalkala.