co go dworacy nazywaja Sloncem Wersalu. Jednak wolalem sluzbe dla Rzeczypospolitej, choc na niej o dukaty i rejchstalary skapo. A jednak wole ja na Dzikich Polach siedziec niz w Wersalu. A wiesz dlaczego, mosci panie kawalerze?
– Zaiste, nijak nie moge odgadnac, mosci panie generale.
– Bo tu, w Koronie Polskiej jestem wolnym czlowiekiem i obywatelem. A w twojej Francyjej musialbym cicho siedziec, wole krolewska bez szemrania spelniac. A jakbym sie nie posluchal, tobym gardlo dal na katowskim pniaku albo do Bastylii poszedl, w kazamaty. Albo od trucizny zszedl z tego swiata, wzglednie od ciosu skrytobojcy, jako graf Wallenstein, ktorego tyransko zgladzono z tego swiata dwadziescia lat temu.
– Jesli bylbys, waszmosc, z hetmanem w zgodzie, to i majetnosci waszej milosci uleglyby... znaczacemu pomnozeniu. Co tu duzo gadac – jesli poprzesz, waszmosc, plany imc Kalinowskiego i uspokoisz zolnierstwo, ktore zamysla o konfederacji, jestem gotow w imieniu hetmana wynagrodzic cie. Dziesiec tysiecy czerwonych to zacny podarek, o ile waszmosc nie szacujesz sie na wiecej. Talary, mosci panie Przyjemski, zawsze maja lepszy smak od wiary. Te prawde, jako slawny wojennik winienes dobrze pojmowac...
– To ty posluchaj, panie Francuz! – wybuchnal general artylerii koronnej. – Ja tam nie wiem, jaka wiara u ciebie. Czy w Pana Boga wierzysz, czy w diabla. Czy moze jestes religiosus nullus jak Kozacy. Moja wiara to wiara w moich ludzi. W pana Grodzickiego, we Fromholda Wolffa, w pana Siemienowicza – choc raz mnie jego rakieta o maly figiel rzyci nie urwala – w puszkarzy, co ich jego mosc nieboszczyk pan Arciszewski na mistrzow wyszkolil. Jesli ty myslisz, panie Francuz, ze wydam ich na pewna smierc za rzekoma cnote murwy woloskiej, pare dukatow i bulawe wielka dla Kalinowskiego, to jestes lotr, szelma i smierdzace bydle!
Jesli Przyjemski spodziewal sie, ze Dantez porwie za rapier, to mylil sie. Dawny Bertrand na pewno by tak uczynil. Jednak Francuz wzniosl w gore kielich.
– Jego mosc pan hetman i statysci, ktorzy za nim stoja, oferuja waszmosci nie tylko pomienione wczesniej dziesiec tysiecy czerwonych zlotych polskich, ale starostwo jaworowskie ze wszystkimi kluczami. A jesli wszystko pojdzie po mysli jego mosci hetmana, wakowac bedzie takoz bulawa polna. A wasc przecie heros spod Beresteczka, o czym wszyscy pamietaja. Panie Przyjemski, uczynisz co zechcesz, niemniej jednak zechciej rozwazyc, czy warto trwac w uporze.
– Czy ty myslisz, panie Francuz, ze kazdego szlachcica polskiego mozna kupic?
– To tylko kwestia stosownej zaplaty.
– Nie mnie, panie Dantez.
– Nie rozumiem, przyznam. Waszmosc jestes zolnierzem. Sprzedajesz swoja szpade za talary. Jak to jest, ze nie pojmujesz prawidel tej gry? Czyzbys byl ostatnim czlowiekiem honoru?
Przyjemski rozesmial sie glosno i wesolo. A potem osuszyl kolejny kielich do dna.
– Wiecej nas jest takich w Rzeczypospolitej! – zawolal. – Idz precz, francuski pudlu! Wracaj do swojego hetmana, na dwor Marii Ludwiki. I rzeknij tym galantom w sodomickim rhingrave, tym strachom na francowatych pederastow, ze ja, Przyjemski, general artylerii koronnej, znam moje powinnosci i jestem nie do kupienia.
Dantez gwaltownie wyrwal lewak z pochwy i wbil go z rozmachem w stol, o cal od reki Przyjemskiego. Porwal za rapier i podsunal waskie ostrze pod brode generala.
– Bij sie ze mna, panie Przyjemski! – warknal. – Takiej urazy nie moge puscic plazem.
– Ty... Jak to... Smiesz... generala artylerii koronnej... Na pojedynek...?
Dantez usmiechnal sie chlodno. Zdawalo mu sie, ze w oczach przeciwnika blysnal strach. Przyjemski byl znuzony. Byl tez pijany. Nie mial szans w walce.
„Nie rob tego – powiedzial w glowie Bertranda Jean Charles de Dantez. – Zamotales sie w straszna intryge, moj synu. Nie wyzywaj go!”.
– Stawaj wasc! Tu i teraz! Na podworzu!
Przyjemski szarpnal sie w tyl.
– Sprawa jest prosta jak ostrze mej szpady – mruknal Dantez. – Nie masz tu za wiele czeladzi, mosci panie generale. A ja wzialem ze soba cala kompanie rajtarow. Moich rajtarow! Jesli do walki nie staniesz, to daje slowo, nie wyjdziesz stad zywy.
– Jestem na sluzbie...
– Pies jebal sluzbe. Stawaj.
– Dobrze!
Dantez odsunal sie, pozwolil, aby Przyjemski wstal z lawy. Cofnal sie, robiac mu miejsce. General zakolysal sie, nieco zamroczony winem.
„Nie bede go zabijal – pomyslal Francuz. – Starczy, ze wezmie w leb, albo po boku. To da nam troche czasu na przeprowadzenie wszystkich planow.”.
Wycofal sie do glownej izby. Spojrzal na wachmistrza.
– Heinz, zrobcie miejsce na podworzu.
– Herr Oberstlejtnant, co sie stalo?
– Mam sprawe z jego mosci Przyjemskim. Pilnujcie, aby nikt nam nie przeszkadzal.
– Jawohl, Herr Oberster!
Dantez wyszedl pierwszy. Na zewnatrz zapadal zfnierzch, cienie drzew i starych szop za karczma wydluzyly sie. Gdzies daleko spiewal slowik, ale Dantezowi daleko bylo do rozkoszowania sie pelnia wiosny. Szybko zdjal kapelusz, pendent z rapierem i oddal je wachmistrzowi. Potem chwycil znajoma rekojesc i z lekkim sykiem wyciagnal ostrze z pochwy.
– Poczynaj wasc.
Przyjemski chwial sie na nogach. Byl niezle podpity, jednak pewnym ruchem wydobyl bron, ujal rapier, przekladajac palce wskazujacy i srodkowy przez jelec. Dantez zmierzyl go uwaznym spojrzeniem, a potem podniosl w gore ostrze, przybierajac postawe.
„Pobawie sie z nim chwile – pomyslal szybko. – A kiedy sie zmeczy wystarczy jedno, celne pchniecie...”
Przyjemski sklonil sie lekko. Czekal na srodku podworza. Nogi uginaly sie pod nim nieznacznie, jak gdyby opuszczaly go sily. Dantezowi zdalo sie, ze jego dlon trzymajaca rapier chwiala sie niepewnie. Usmiechnal sie tryumfalnie, a potem zaatakowal.
Starli sie na srodku podworca, w poblizu kupy nawozu i saczacej sie zen, rozlanej szeroko kaluzy gnojowki. Rapiery zabrzeczaly, gdy Francuz zrobil pierwsze pchniecie z wykrokiem, Przyjemski zbil je, sam pchnal lekko, z namyslem. Dantez odskoczyl, zaszedl go z boku, zakrecil ostrzem, az swisnelo i wyprowadzil podstepne, flamandzkie pchniecie...
Jezus... Mario...
Jednym szybkim ruchem Przyjemski zbil ostrze rapiera na bok, jak dziecinna zabawke; nie wiedziec w jaki sposob uniknal ciosu i pchnal, szybko jak blyskawica. Plaskie ostrze jego wojskowego rapiera dzgnelo Danteza wprost w serce! Bertrand szarpnal sie rozpaczliwie w bok. Za pozno. Stalowe ostrze uklulo go w piers, poczul bol i...
Przyjemski powstrzymal reke w ostatniej chwili.
Dantez zamarl. Jego rajtarzy krzykneli. Ostrze broni generala artylerii koronnej klulo rywala wprost w miejsce, gdzie bilo serce. Nie trzeba bylo wielkiego doswiadczenia, aby wiedziec, ze gdyby Przyjemski tylko zechcial, przeszylby Francuza jak prosie. Dantez wiedzial, ze tylko zelaznym nerwom przeciwnika zawdziecza, iz z plecow nie sterczy mu piedz zakrwawionego zelaza i nie zdycha teraz przebity mordercza klinga.
– Koncz wasc – wychrypial i opuscil bron.
Jednym szybkim ruchem Przyjemski odsunal ostrze i przyskoczyl blizej. Nim Dantez zdolal sie uchylic, dostal ricassem rapiera prosto miedzy oczy. Przyjemski poprawil kopniakiem, uderzyl jeszcze raz, a Francuz zwalil sie z jekiem do kaluzy blota, przeturlal, zamarl, gdy ostrze wroga dotknelo jego gardla.
– Posluchaj mnie dobrze, ty dworski kundlu. Ty sodomito w rzyc chedozony! Ty kpie! Ty strachu na stare baby! Jesli jeszcze raz zobacze twa parszywa gebe, to klne sie, ze zadlawisz sie wlasnym roznem na smierc, psi synu!
General urwal i dyszal ciezko przez chwile.
– A swemu panu rzeknij, ze nie bede sie buntowal. Jesli rozkaz wyda, pojde z nim nie tyle pod Batoh, ale chocby do samego piekla. Ja wiem, co to rozkaz. Jeno, ze serca mojego nigdy nie bedzie miec przy sobie! A to – na pamiatke.
Rapier swisnal w powietrzu, tnac Bertranda w policzek. Francuz jeknal, a Przyjemski wsadzil rapier pod pache, kopnal Bertranda raz i drugi tak mocno, ze Dantezowi swieczki stanely w oczach. Oberstlejtnant potoczyl sie prawie pod podkute buty rajtarow, z trudem wstal na kolana, brudny, pokryty blotem i gnojem. Jeczal przez chwile, probujac zlapac oddech.
General postal jeszcze chwile, a potem splunal, wzruszyl ramionami. Odwrocil sie, wzial od oniemialego wachmistrza swoj kapelusz i ruszyl do karczmy. Wkrotce zamknely sie za nim drzwi. A zaraz po tym do uszu Danteza doszly chichoty ladacznic.
Dantez wsparl sie na ramieniu wachmistrza i wstal z trudem. Krew sciekala mu obficie z rany na policzku, skapywala na ziemie, plamila kosztowny, adamaszkowy wams obszyty koronkami.
– Konia! – wycharczal Francuz. – Dajcie konia, kurwe syny!
Rajtarzy unikali jego wzroku.
* * *
– Kim jest Smierc?
– Kto taki?! – Eugenia wsparla sie na lokciu, przywarla policzkiem do piersi Danteza.
– Ten, ktory przyjmowal mnie w Krasiczynie z maska na obliczu.
– Nigdy sie tego nie dowiesz.
– A zatem ty wiesz i nie chcesz mi powiedziec?
Rozesmiala sie i ugryzla go lekko.
– Wiem tyle co ty, mosci kawalerze. To mozny pan. W laskach u Jego Krolewskiej Mosci.
– Dlaczego Smierc nie chcial spotkac sie ze mna twarza w twarz?
– Aby brzemie, ktore dzwigasz, nie okazalo sie zbyt ciezkie.
– Jakie brzemie?
– Wiem wszystko o celu twej misji.
– Powiedzial ci?
– Nie pytaj o to.
– Czy pod maska ukrywa sie ksiaze Boguslaw Radziwill? Wszak dostalem patent oberstlejtnanta w jego regimencie.