– Jako zywo. Nie chce ogladac tanca trupow!

– A czy jestes w stanie poswiecic siebie? Wziac na swe barki ciezar win Lachow i Kozakow i oddac dusze za... ugode?

Weresaj zadrzal, a wtedy mac ujela go za glowe i pogladzila po wlosach.

– Jesli trzeba... tedy wezme. Ale boje sie, matko.

– Jednego mialam syna... Ty drugim bedziesz – wyszeptala i przytulila go do siebie.

Koszmar rozwial sie. Zakrwawione zwloki jely odmieniac sie, prostowac, az wreszcie zmienily sie w zywych ludzi. Weresaj ujrzal pochylone nad nim rozkudlone, przystrojone w futrzane czapy i slomiane kapelusze lby rezunow.

– Taras, szczo ty?!

– Wielka bedzie wojna na Ukrainie. Widze jak nadciaga. Slysze, jak smierc na koniu pedzi. A po co tak pedzi? Po wasze glowy, didki.

– Spasi Chryste – przezegnal sie Czornowol. – Ja slyszal w Niemirowie, jak didy spiewali, ze korone zlota czarne orly rozdziobia...

– Nie kracz – zagadal wiekowy Opanas Bulba. – Przyjdzie teper mor na paniw, bo bat’ko Chmiel gotowac sie do boju kazal. My juz spisy wykuli.

Ospowaty Korniejczuk, zasiadajacy po drugiej stronie ognia, splunal na ostrze postawionej na sztorc kosy, a potem poczal z chrzestem przeciagac po nim oselka.

– Znaszli gdzie Chmiela wygladac? Na Ukrainie? W Multanach?

– Hetman z wielka potega na Moldawie idzie – odrzekl Taras. – Nie chcial dac hospodar Lupul corki za zone synowi Chmiela, tedy Tymoszko sam ja wezmie po kozacku i w loznicy wychedozy.

– A my wezmiem dobra – Bulba wyciagnal przed siebie nogi w porwanych, smierdzacych postolach – jako we dworze w Pomornokach.

– I Laszek dostaniem mlodych – zarechotal Czornowol, szczerzac czarne pienki po wybitych zebach. – Kiedym jedna w Tarasincach bral, to taka byla, jako panna swieta z obrazow w cerkwi. A jak prosila, jako raczeta skladala. A potem to ino jeczala, bo przeca takiego molojca jak ja, he, he, prozno miedzy lackimi husarami szukac!

– Cicho! – syknal Opanas. – Cos slyszalem.

Siedzieli wokol ognia, tuz przy obozowisku utworzonym z chlopskich wozow i kolas ustawionych w okrag. Czarne kontury drzew odcinaly sie od rozgwiezdzonego nieba oswietlonego ksiezycowym swiatlem. Bulba postapil do przodu. Znalazl sie w ciemnosci, poza kregiem blasku ogniska. Cos poruszylo sie w lesie. Pod konarami debow pojawil sie zarys konia z jezdzcem. Przesunal sie powoli nad wykrotem. Ten kon... Nie byl to chlopski chmyz ani tatarski bachmat. Mial smukla szyje, gibki zad, piers jako u labedzia. To nie byl kozacki rumak!

– Korniejczuuuuuk!

– Szczo za lycho?

– Lacha... Lacha widzialem – wystekal Bulba.

Rezun poderwal sie na nogi, chwycil kose i przypadl do Opanasa.

– Wychody jeno, Lachu! – wrzasnal. – Budem tia na pal wbyjaty!

W chwili krotszej niz mgnienie oka czarny cien wychynal zza drzew. Dopadl do Korniejczuka, przemknal obok – straszny, nieopanowany. Opanas zdazyl dostrzec tylko blysk szabli, uslyszec chrzest przecinanego ciala, a potem juz biegl, nogi same niosly go w strone obozowiska. Glowa Korniejczuka potoczyla sie w strone ogniska, wpadla w krag swiatla i zamarla, spogladajac na czerncow wylazacymi z orbit oczyma. Chlopi jekneli jednym glosem.

– Ludeeeee spasajtieeeeee! – rozdarl sie Opanas. – Lachy iduuuuuuut!

Bylo juz za pozno. Zanim ktokolwiek zdolal krzyknac, nim straze podniosly alarm, jezdzcy wypadli spoza drzew. Huknely wystrzaly, zarzal kon. A potem straszliwy, nieokielznany i krwawy orkan spadl na obozowisko!

Chlopi nawet nie probowali stawiac oporu. Gineli z wyciem, wrzaskiem i szlochaniem, padali obalani konskimi piersiami, tratowani kopytami. Napastnicy cieli ich po grzbietach i ramionach, odrabywali dlonie chwytajace sie burt wozow, rozlupywali glowy. Bili z mordercza wprawa zawodowego zolnierza, bez tchu, bezlitosni jak wilcy, szybcy jak wiatr na stepie, straszni niby sysuny spod wiekowych kurhanow.

Opanas biegl, oslaniajac dlonmi glowe. Padl na ziemie, slyszac lomot kopyt, wtulil twarz w wilgotna, zakrwawiona trawe. W chwile pozniej przebiegli nad nim uciekajacy chlopi. Jeknal, gdy dostal kopniaka, kiedy stratowaly go czyjes lyczaki. Poderwal sie na nogi i skoczyl w strone wozow, przesliznal pod kolasa. Wysunal sie spod wozu i...

Dostal w leb, padl na cialo jakiejs molodyci. Pomacal ciemie, ale nie poczul krwi, zrozumial, ze oberwal plazem, a nie ostrzem.

Rzez byla skonczona. Pognano go, nie szczedzac razow i kopniakow tam, dokad zgarniano niedobitkow z taboru. Razem z innymi chlopami znalazl sie w grupie czerni. Zewszad napieraly na nich lby, piersi i boki pieknych, gibkich, polskich koni. Chlopi, scisnieci i stloczeni, oslaniajacy sie od ciosow szabel, nahajow i czekanow, mogli tylko biec bez tchu przed siebie. Ten kto padl, juz zostawal na ziemi, bo tratowaly go kopyta, przebijal sztych szabli lub czekan rozwalal mu glowe.

Jezdzcy zagnali jencow na wzgorze, pod krzyz u rozstajnych drog, na ktorym sterczal zmurszaly Chrystus bez ramion i glowy. Opanas rozejrzal sie ukradkiem. Otaczali ich pancerni w kolczugach, przeszywanicach i bechterach. Spod misiurek i kolpakow wyzieraly ponure, wasate, poznaczone bliznami oblicza. Oczy Lachow nie wyrazaly nic. Warowali jak wilcy wokol dygocacego tlumu w pokrwawionych switach, siermiegach i cuchnacych dziegciem kozuchach.

Dwaj jezdzcy wyluskali z tlumu pierwszego chlopa. W slabym swietle pochodni Opanas rozpoznal Czornowola. Pancerni pognali go pod krzyz, gdzie czekal szlachcic na wspanialym siwym koniu. Wierzchowiec, okryty pozlocistym rzedem nabijanym turkusami, z napiersnikiem ozdobionym frezlami i perlami, unosil dumnie glowe, potrzasajac forga ze strusich pior. Opanas przeniosl wzrok na jezdzca. W swietle ksiezyca dojrzal mlodego szlachcica przybranego w rysi kolpak ze szkofia, pekiem czaplich pior i karmazynowy zupan z petlicami.

– Panie poruczniku! – rzekl mlodzieniec do towarzysza. – Spytaj, gdzie buntownicy!

Jezdziec w posrebrzanym bechterze, o twarzy ozdobionej siwymi, opadajacymi w dol wasiskami, podjechal do Czornowola.

– Gdzie rezuny? – huknal z gory. – Gdzie Chmielnicki?! Gadaj, chamie!

– Ja ne znaju, pane – jeknal Czornowol. Bulba wiedzial, ze mowil prawde. Nie wiedzieli, gdzie szukac Kozakow. – Pomylujtie, na swiatuju pereczystuju...

Mlody szlachcic uniosl dlon. Dal znak. Czornowol nie czekal. Padl na kolana, chwytajac za wysadzane jaspisami strzemie i podkuty safianowy but szlachcica – chcial ucalowac panskie nogi. Nie zdazyl! Ze swistem i blyskiem opadly w dol szable pancernych! Odrabane ramiona Czornowola upadly na stepowa trawe. Rezun przewrocil sie, dlawiac rykiem. Wyl i tarzal sie w strugach krwi, czarnej w blasku ksiezyca. Zanim znieruchomial, zolnierze wyciagneli z tlumu kolejnego chlopa.

– Gdzie Chmielnicki?! – spytal posiwialy szlachcic obojetnym tonem. – Mow, chamie, theatrum nam oszczedzisz! A sobie meczarni.

– Przez meke Boza, pomyluj pane – jeknal chlop. – Ja ne znaju... Ja ne...

Mlody szlachcic dal znac reka. Rezun nawet nie jeknal. Bulba dostrzegl krotki blysk, a potem glowa potoczyla sie na ziemie. Korpus zachwial sie, postapil trzy kroki, padl przed kapliczka i bezrekim Chrystusem...

Pancerni skoczyli w tlum, szukajac nastepnej ofiary. Nie musieli tego czynic. Taras z bandura na ramieniu sam wystapil z szeregow czerni.

– Pomilujcie, milosciwy pane. Chlopi Chmielnickiego na oczy nie widzieli. Nic nie wiedza. A jesli im odpuscicie, to wam nowine dobra powiem...

– Na kolana, chamie! – krzyknal siwy porucznik. – Jak smiesz nie pytany przemawiac?!

Zolnierze skoczyli w strone bandurzysty... Dwa zakrwawione ostrza wzniosly sie nad bladym, drzacym Kozakiem!

Weresaj porwal za bandure. I zagral...

W niedziele swieta to nie orly siwe zakrzyczaly,

A to biedni niewolnicy w niewoli ciezkiej zaplakali,

Rece ku gorze wznosili, kajdanami zadzwonili,

Pana milosiernego prosili i blagali...

Stali na wprost siebie przez dluga chwile. Panowie polscy w karmazynach, szkarlatach, w srebrze i zlocie; na koniach okrytych pozlocistymi rzedami i on – prosty, Kozak bandurzysta w szarej swicie, drzacy, przerazony.

I stal sie cud. Pulkownik nie opuscil reki. Wstrzymal egzekucje!

– Co chcesz mi przekazac? Gadaj zaraz!

– Jeno najpierw wasza milosc da slowo, ze nie kaze chlopow stracic.

Pancerni rykneli smiechem. Nawet konie zaczely parskac. Mlody pulkownik spojrzal prosto w oczy bandurzysty. Mlodzieniec zadrzal tak, ze az dzwonily mu zeby.

– Ja wszystko powiem. Jeno wa... wasza milosc przysiegnie...

Pancerni zarechotali jeszcze glosniej.

– Daje nobile verbum, ze jesli nowina, ktora mi przekazesz, bedzie wielkiej wagi, odstapie od wymierzenia kary! – rzekl pulkownik.

– Pan pysar Wyhowski i starszyzna wysylaja pysmo do jego milosci pana hetmana, z zapytaniem azaliz nie zawarlby rozejmu i ugody z wojskiem zaporoskim.

Zolnierze drgneli. Stary porucznik i mlody szlachcic spojrzeli po sobie niepewnie.

– Jesli to prawda, tedy przed hetmanem staniesz – rzekl w koncu pulkownik. – Na konia go! – rozkazal. – Strzec jak oka w glowie!

– Co z rezunami, wasza milosc?!

– Puscic wolno!

Zolnierze popatrzyli na siebie niepewnie. Rzadko slyszeli takie rozkazy. Jednak poslusznie odstapili jencow. Ze stukotem kopyt, z brzekiem zbroic, z szumem pior jezdzcy poczeli znikac w lesie i chaszczach.

Pokrwawieni chlopi zostali sami na rozstajach. Nikt nie wierzyl w slowo pulkownika. Nikt sie nie poruszyl. Wszyscy czekali, az Lachy powroca znowu, az z gestwiny zaswiszcza strzaly i kule.

W koncu Bulba na dygocacych nogach podszedl do krzyza i padl na kolana. Za nim poszedl kolejny chlop i jeszcze jeden. Tlum rzucil sie do krzyza. Chlopi skladali trzesace sie rece do modlitwy, zegnali zlaczonymi trzema palcami. Pod niebo poplynely slowa modlitwy:

– Dostojno jest’ jako woistinu blaziti Tia Bohorodicu, Prisnoblazennuju i Prenieporocznuju i Matier’ Boha naszeho...

* * *

Вы читаете Bohun
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату