Ksiezyc swiecil jasnym blaskiem, gdy znalezli sie na bloniu przed polskim obozem. Tabor stal na gorze majacej ponad mile szerokosci. Dokola w trupim swietle miesiaca bielaly skaly, jary i przepascie nad Bohem. Bokow obozowiska bronily skaliste urwiska, od czola step opadal ku rzece, a z tylu wznosil sie stromo az ku mrocznym lasom na wzgorzach majaczacych hen, za jarami i skalnymi progami. Od blonia tabor oslanialy ostrozki i blokhauzy, na ktorych czuwala piechota polska. Na tylach przy blasku pochodni sypano szance i lunety. Za nimi czernialy reduty obsadzone piechota niemiecka oraz dzialami. Pomimo nocy wszedzie wrzala praca – wsrod namiotow plonely pochodnie, uwijala sie czeladz i hajducy. Ostrzono pale, sypano waly, przetaczano ciezkie wozy taborowe.
– Powierzam waszmosci posla, panie Czaplinski – rzekl pulkownik do starego wojaka, gdy dojechali przed kwatery. – Hej, Taras, co ty?
Mlody Kozaczek z rozdziawiona geba gapil sie na otwarte wejscie do namiotu, przed ktorym stali. Wpatrywal sie jak urzeczony w proporzec. Byla na nim Janina, stary polski herb przedstawiajacy pole w polu, to jest jedna tarcze w drugiej.
– Spasi Chryste. Prawdu kazal Oles... – wyszeptal Taras. – Oto wypelnia sie Twoja wola... Pany jasne – spytal blagalnie – a czyj to znak?
– Moj – odparl pulkownik. – Jestem Marek Sobieski herbu Janina, starosta krasnostawski. A ty lepiej modl sie, miast gebe wyszczerzac. Hetman Kalinowski okrutnie zawziety na Kozakow. Ja go udobrucham, ale jesli lzesz, na galaz pojdziesz.
Pulkownik zawrocil konia i puscil sie rysia. Kwatere hetmana odnalazl bez trudu. Ogromny namiot byl rzesiscie oswietlony, iluminowany setkami swiec i latarni. Wejscia strzegli dragoni w karmazynowych barwach, z muszkietami w pogotowiu i zapalonymi lontami, a w srodku ogromny stol uginal sie pod polmiskami pelnymi pasztetow ozdobionych figurami jeleni, dzikow i labedzi; pieczonych gesi zaprawianych szafranem i korzeniami, mis z kapusta, polewka i krupami. Wino, malmazja, lipiec, alikant i rywul laly sie strumieniami do garncow, pucharow, roztruchanow i bernardynow.
Za stolem zasiadala cala wojskowa starszyzna armii koronnej. Byl general artylerii Zygmunt Przyjemski, posiwialy maz w granatowym wamsie, artylerzysta i oberszter wojsk cudzoziemskiego autoramentu, weteran wojen szwedzkich, cesarskich, dunskich i Bog wie jakich jeszcze... Obok zasiadal jednooki Krzysztof Grodzicki, gubernator Kudaku, zwany Cyklopem, ktory prawie rok wytrzymywal oblezenie Kozakow i po kapitulacji wykupiony zostal z niewoli. Pili na umor dowodcy jazdy narodowego autoramentu – Krzysztof Korycki i Stanislaw Druszkiewicz. Za nimi Sobieski widzial poznaczone bliznami oblicze Jana Odrzywolskiego. Dalej bawil sie Ludwik Aleksander Niezabitowski, warchol i hulaka, ale i zawolany zolnierz. A obok hetmana zasiadal mlody, blady szlachcic w czarnym wamsie obszytym koronkami i galonami.
– Witam, panie pulkowniku!
Marek Sobieski, starosta krasnostawski, sklonil sie przed hetmanem.
– Sa jakies wiesci o Kozakach?
– Schwytalismy Zaporozca, ktory rzekl, ze Chmielnicki juz wyruszyl z Czehrynia.
– Tedy rad go powitam pod Batohem. Daj Bog, jeszcze niedziela i bedzie pokoj na Ukrainie. Zniesiemy Chmiela i pojdziemy nad Dniepr. Prawda, panie Dantez?!
Sobieski zamarl. Ten glos... To oblicze. Gdzies je juz widzial. Gdzies slyszal ten glos... Tylko, do czarta, gdzie?!
– Prawda to najprawdziwsza – potwierdzil cudzoziemiec. – Wasza mosc moze byc pewnym zwyciestwa! A po wiktorii i bulawy wielkiej!
– Dawno juz winienem hetmanstwo wielkie dostac, od kiedy pijanica Potocki od gorzalki sie zawinal – warknal Kalinowski. – Coz z tego, kiedy nasz najjasniejszy pan jeno pokojowych swych slucha, gdy wakaty rozdaje.
Pulkownicy zasmiali sie, wstali, kiedy starosta krasnostawski przepil do nich.
– Przyslal mi Chmielnicki odpowiedz przez umyslnego – warknal Kalinowski. – Pisze, abym z wojskiem odstapil, bo inaczej do mnie w gosci przyjdzie! To i ugoszcze go po krolewsku, jeno ze zamiast na stolcu – na paliku kaze go posadzic!
– Wasza mosc nie rzucaj slow na wiatr – mruknal Przyj emski.
– Pan Przyjemski inaksze ma o naszej sytuacji mniemanie – rzekl Kalinowski. – Imaginuj sobie, panie starosto, ze doradzal mi, aby oboz zwinac i w inne miejsce sie przeniesc. Waszmosc tchorzem jestes podszyty!
Przyjemski pobladl. Widac ciagle nie nauczyl sie znosic humorow Kalinowskiego.
– Kiedy wasza mosc choragwia ledwie dowodzil, ja sie bilem pod Kondeuszem, a potem pod Bernardem Weimarskim, ktory Szwedom przewodzil.
– I pewnie choroba galicka umysl ci zepsowala, bo myslisz, zes wszystkie rozumy pojadl! – rzekl Kalinowski, pokazujac Przyjemskiemu fige wielka jak turban pohanca. – Poki przy mnie bulawa, trzymaj wasc jezyk za zebami!
Przyjemski nic nie rzekl. Byl blady i wsciekly.
– Okrutnie mnie Chmielnicki dopiekl tym listem – warknal hetman. – Rozkazalem tedy, aby jesli jakis poslaniec od Kozakow do obozu przybedzie, powiesic go na majdanie. A kto chocby jednego jenca kozackiego zatai – ten za buntownika poczytany bedzie!
„Matko Boska – pomyslal Sobieski. – Co teraz? Co z listem Tarasa? Co z poslancem?”.
– Panie starosto krasnostawski...
Sobieski drgnal. Tajemniczy cudzoziemiec spogladal nan przeszywajacym wzrokiem.
– My sie juz znamy, panie pulkowniku. Jam jest Bertrand de Dantez, oberstlejtnant regimentu rajtarii ksiecia Boguslawa Radziwilla.
– Waszmosc jestes Francuz?
– Gaskonczyk, jesli juz przy tym jestesmy, mosci panie starosto. Sluzylem na dworze Marii Ludwiki, a teraz w zastepstwie ksiecia Janusza dowodze jego regimentem. Waszmosc nie przypominasz mnie sobie? Wszak widzielismy sie juz, choc w zgola odmiennych okolicznosciach.
Sobieski przymknal oczy. Nagle drgnal, gdy wrocila do niego tamta chwila; spotkanie w ciemnej kaplicy przemyskiego zamku. Wpatrywal sie w Danteza, czujac jakby ktos zdzielil go obuchem w podgolony, szlachecki leb.
– A wiec wygrales zycie, mosci kawalerze. Cieszy mnie to. Nie watpilem w waszmosci niewinnosc. Awansowales. Wczoraj byles jeno wolnym rajtarem, a dzis wodzisz w pole regimenty... Dziwna to zaiste, rzeklbym – diabelska losu odmiana.
– Fortuna, mosci panie starosto, kolem sie toczy. Hazard, panie pulkowniku. Szczesliwa karte wyciagnalem z talii.
– Smierc?
– Masz waszmosc racje. Smierc. Wtedy, na rynku przemyskim umarl dawny kawaler Bertrand, a narodzil sie pan oberstlejtnant de Dantez. Wybraniec losu i fortuny.
– Fortuna to kaprysna pani – mruknal Sobieski – jednak cieszy mnie, ze wasci sprzyja. Na zdrowie!
Wstali, stukneli sie kielichami. Wypili.
– Wiem, ze wasza mosc odwiedzales kraj moich przodkow – rzekl Dantez. – Nie zal bylo porzucac wojazy po Niderlandach i Francji, wracac tu, aby uganiac sie za zbuntowanym chlopstwem po stepach?
– Ja z rodu senatorskiego pochodze, to zas zobowiazuje – rzekl Sobieski. – Przodkowie moi Rzeczypospolitej bronili, nie biernat i zamsik krajali. Kiedy wybuchl bunt, wrocilem razem z bratem z zagranicy, aby bronic ojczyzny.
– Sacrebleu! Kawalerska w waszmosci fantazja. A gdziez jest Jan, brat waszej mosci?
– Zostal ranny w pojedynku o czesc damy – mruknal Sobieski, nie dodajac, iz jego brat zwadzil sie z cudzoziemskim oficerem o pewna kurwe w Zamosciu.
– A to szkoda, gdyz potrzeba nam ludzi, ktorzy wiernosc bulawie przedkladaja nad prywate.
– Nie rozumiem.
– Nie wszyscy sprzyjaja mosci Kalinowskiemu – rzekl cicho Dantez. – Jest kilku rotmistrzow i namiestnikow, ktorzy gdacza niby kury na jarmarku. Tedy pytanie mam, czy gdyby doszlo do jakowegos... tumultu, staniesz, waszmosc, przy naszym boku?
– Jako zywo mozesz byc pewien mej wiernosci, kawalerze. Czyzby wojsku grozila konfederacja?
– Wy, Polacy, zadnego szacunku dla zwierzchnosci nie macie! U was kazdy towarzysz, czy pacholik smie wlasne zdanie miec, kola zwolywac i konfederacje ustanawiac, tedy wszystkiego mozna sie spodziewac. U nas we Francyjej...
– Wojsko Rzeczypospolitej – mruknal Sobieski – nie jest banda najmitow, ktorym aby gebe zatkac talarami, a bedzie i diablu sluzyc. To nie sa platni zboje, kondotierzy wloscy, czy gartende knechte, ktorzy lupia, pala i morduja po rowni swoich i wroga. Ciezki dla chlopkow i mieszczan jest zolnierz polski, jednak czesto bez zoldu i strawy ojczyzny broni. Toz i ja widzialem co z niemieckich krajow zostalo po wojnach Unii z Liga Katolicka i powiadam, ze kazdy z zoldakow niemieckich, szwedzkich czy hiszpanskich przescignal polskiego w lupiestwie, a zaden nie dorownal mu w walecznosci!
Dantez podniosl kielich, aby sluga dolal mu wegrzyna.
– Dlugo ja bywam w Rzeczypospolitej – powiedzial pojednawczo – wszelako ciagle jednej rzeczy zrozumiec nie moge. Jakim cudem jazda wasza odnosi wiktorie i sama ciezar walki trzyma, podczas gdy w Cesarstwie i Francyjej, sila armii jest piechota?
– Bo rycerz polski spod choragwi kozackich czy husarskich nie dla zaslug czy godnosci Rzeczypospolitej broni, ale dla zachowania swojej wolnosci.
– A prawda, zapomnialem. Aurea Libertas. Wyglada tedy na to, ze jestescie ostatnimi rycerzami w Europie.
– Dlaczego ostatnimi?
– Rycerstwo skonczylo sie dawno temu, panie starosto. Wyginelo pod Crecy, pod Agincourt, pod Pawia i Bannockburn, wybite przez plebs i najmitow. Byc moze tedy i wasz koniec sie zbliza? Coz stanie sie, jesli husarzy chlopstwo ukrainne klonicami i kiscieniami wyreze?
– Zginiemy. I bedzie koniec naszej Rzeczypospolitej. Wtedy pewnie ucieszysz sie, waszmosc, a razem z toba Europa. Odetchniecie, ze juz nie ma nas – warcholow i pijanic; ze zniknie z mapy swiata dzielo unii lubelskiej.
– Ja tez bylem niegdys wam bliski – rzekl Dantez. – I nazywalem sam siebie czlowiekiem honoru.
– I coz sie stalo? Juz nie jestes, panie kawalerze?
– Umarlem, panie starosto – wyszeptal Dantez smutno. – Tam, pod szubienica na rynku w Przemyslu. A potem pewni ludzie zabrali mi moja dume; zdjeli ze mnie owo nieznosne brzemie.
– Nie moze to byc – usmiechnal sie Sobieski. – Honoru nie mozna nikomu odebrac. Nie mozna sprzedac go na jarmarku za garsc srebrnikow. Honor i szlachecka fantazje mozesz, waszmosc, odebrac sobie jeno sam.
– Mowisz jak moj ojciec, mosci pulkowniku. Dam ci jednak dobra rade. Trzymaj sie blisko jego mosci hetmana Kalinowskiego, chocby nawet jego rozkazy zdaly ci sie diabelskimi.
– Nie rozumiem.
– W swoim czasie zrozumiesz, mosci panie starosto. Jazda narodowego autoramentu przyczynila hetmanom i naszemu Najjasniejszemu Panu dostatecznie wielu klopotow, aby Jego Wysokosc poczal zastanawiac sie nad jej rozpuszczeniem.