za sciana plomieni.

– Nie strzymamy! – krzyknal Odrzywolski do Sobieskiego. – Ratuj sie, milosciwy panie!

– Nie bede uciekal! – rzekl Sobieski. – Milo mi przy was umierac!

– Kozacy zwieraja szyki. – Odrzywolski wskazal bulawa zasnute dymem wystrzalow blonie. – Jeszcze jest czas na ucieczke.

– A ty, panie bracie?

– Ja juz raz ucieklem spod Cecory. Natenczas dalem sobie slowo, ze nigdy wiecej!

– Milosciwy panie. – Pokryty krwia, zbryzgany blotem Dantez uchylil kapelusza przed Sobieskim. – Tam na lewo jest przerwa. Wez husarie! Przebijaj sie!

– Dantez? Ty jeszcze zyjesz?

– Pan Bog pozwolil. Wasza milosc, zaufaj mi, ja poprowadze!

– Nie bede uciekal!

– Panie Marku, twoim obowiazkiem jest doniesc szlachcie o tym, co tu sie stalo. Jan Kazimierz nas zdradzil, wydal na smierc! Musisz o tym opowiedziec! I samemu zostac... krolem!

Sobieski rozejrzal sie dokola, spojrzal na pole usiane trupami, na pokrytych kurzem i krwia towarzyszy, na lezacych pokotem skrzydlatych rycerzy. Wsparl sie pod boki i stal tak, jak ostatni wladca zniszczonej, skrwawionej wojnami Rzeczypospolitej, tuz obok bunczuka i krolewskiej choragwi koronnej.

– Dobrze – rzekl. – Wroce tu i pomszcze was!

Zdziesiatkowana choragwiew husarska zerwala sie do lotu. Ziemia zadudnila, gdy wpadli w prochowe dymy wystrzalow. Kozacy dostrzegli ich od razu, wzieli na cel. Grad kul posypal sie na rote, ale husaria szla juz jak wicher, obalajac wszystko po drodze. Dopadli tak do zaporoskich wozow, za ktorymi ukrywali sie strzelby. Dantez mial racje! Z tej strony nie bylo kobylic, ani hulajgorodow, tylko zwykle, nienakryte palubami kolasy.

Zaporozcy wypalili im prawie w twarze. Gdzieniegdzie jeknal czlowiek, zwalil sie kon. Ale czasu juz nie bylo. Choragiew dopadla wozow w najwiekszym pedzie, rozszalale rumaki wspiely sie... I przeskoczyly nad nimi.

Husarze przeszli jak burza przez tabor, roztracajac czern i molojcow konskimi piersiami, tratujac kopytami, przebijajac sie przez wozy i watahy czerni. Wypadli w koncu na blonie tuz przy rzece, wyszli niby z odmetow prosto na jasny blask slonca. Choragwie i proporce zalopotaly zywiej, wiatr zaszelescil husarskimi skrzydlami. Byli wolni...

Jezdzcy skrecili na polnoc, wypadli poza zarosla i dabrowy, popedzili wprost ku sloncu, wzdluz stromej skarpy, bedacej w istocie brzegiem jaru.

Ledwie przebyli sto krokow, gdy na krawedz wawozu wpadla kozacka piechota. Dostrzegli morze szarych i zielonkawych swit, futrzanych kapuz, kolpakow i wygolonych lbow. Las arkebuzow, rusznic i polmuszkietow opadl w dol.

– W konie! – ryknal Sobieski. – Przebijemy sie!

Rumaki ruszyly najwyzszym pedem, mknac jak uskrzydlone ptaki.

Zaporozcy dali ognia. Pierwszy, drugi, trzeci szereg przyklekal po kolei, ustepujac miejsca nastepnym. Niskim basem ryknely regimentowe dziala piechoty...

Sobieski pochylil sie nisko ku konskiemu karkowi. Tuz obok swiszczala i wyla smierc. Walili sie z siodel skrzydlaci rycerze, kwiczaly ranne i zabijane konie. Gdy podniosl glowe, nie dostrzegl wokol siebie nikogo. Pedzily obok niego same wierzchowce bez jezdzcow. Jak okiem siegnac, dostrzegal puste terlice, kulbaki i leki, zakrwawione rumaki, podjezdki i dzianety.

Sobieski nie byl sam. Tuz obok cwalowal na argamaku Dantez.

– Uciekaj wasza milosc! – krzyknal. – Orda!

Sobieski obejrzal sie. Od strony kozackiego obozu pedzila juz za nimi cma tatarska.

– Wasza milosc! – krzyknal Francuz. – Ja ich zatrzymam! Ty uchodz!

– Stoj! – krzyknal Sobieski. – Stoj, Dantez...

Francuz wstrzymal konia. Argamak zarzal, rzucil lbem, ale poslusznie zawrocil. Dantez porwal za rapier, a potem skoczyl ku nadciagajacym Tatarom.

– Vive la Fra... – zdazyl tylko krzyknac.

Wpadl miedzy ordyncow, zniknal, przepadl wsrod Tatarow.

Sobieski pedzil przed siebie jak na skrzydlach. Szybko odpial i cisnal precz karmazynowa delie, zrzucil kolpak, aby odciazyc wierzchowca.

– Lec Zlotogrzywy... Lec ku wolnosci – wyszeptal do ucha konia.

A potem kula wystrzelona z falkonetu wpadla prawie pod nogi rumaka. Zlotogrzywy skoczyl w bok. Sobieski wylecial z kulbaki, padl na ziemie... Zlotogrzywy pedzil dalej razem z reszta koni. Chwila jeszcze i zbocze jaru rozstapilo sie. Wierzchowce wpadly na wzgorze, przebyly dabrowe, a potem roztoczyl sie przed nimi szeroki step zalany blaskiem slonca. Husarskie konie, bojowe rumaki wykarmione na uslanych kwieciem lakach Wielkiej i Malej Polski, mierzyny i podjezdki z mazowieckich zasciankow, anatolijczyki i dzianety z magnackich stadnin Rusi Czerwonej i Podola, pedzily przez step ze Zlotogrzywym na czele. Kon Sobieskiego wyciagnal przed siebie leb i gnal w cwale poprzez trawy i bodiaki. W biegu rozluznil mu sie popreg i napiersnik, zsunela sie i spadla terlica z czaprakiem, pekl nachrapnik, rozpielo sie podgardle trezli, munsztuk wysunal sie z pyska, uwalniajac konia od panskiej reki. Zlotogrzywy wydostal sie z pola bitwy, z rzezi i ognia. I biegl, jak wolny duch Polski, dopoki nie roztopil sie w oparach i mglach, poki nie rozwial sie w blaskach zarania...

* * *

Bohdan Zenobi Chmielnicki, hetman wojska zaporoskiego zmruzyl skosnawe, przekrwione oczy. Usmiech wykrzywil jego waskie wargi.

– Ot, i zwyciestwo przy tobie, Jurku – rzekl do Bohuna. – Zacnies z Lachami sie sprawil. Mozesz byc pewien nagrody.

Bohun nic nie odpowiedzial. Bez slowa cisnal hetmanowi pod nogi szczerozlota bulawe Kalinowskiego. Z tylu Zaporozcy rzucali na stos choragwie koronne. Chmielnicki pokiwal glowa. Wyjatkowo dzis byl trzezwy. Widac Wyhowski nie pozwolil mu pic od rana.

– Co mam uczynic z jencami? – zapytal pulkownik kalnicki.

– I widzisz ty, Jurku – rzekl Chmielnicki cicho. – Na co to bylo Lachow sluchac, a ukladac sie z nimi? Wzdy wszyscy oni zdradnyki. Pytasz, co z jencami uczynic? To ja ci rzekne: martwy pies nie kasa. Wyrezaj wszystkich. Nam oni na nic!

– Co ci da wymordowanie Lachow?

– Jak ich wyrezem, odejda wam z Wyhowskim amory k’ Rzeczypospolitej. Bo nigdy juz ona tego nie wybaczy. Nigdy juz ty, ani zaden zaporoski hetman nie pomysli, ze mozna by Ukraine na powrot z Korona zwiazac. Bo i ja sam czasem miewam takowe mysli, coby jednak wrocic, poklonic sie krolowi, jakem pod Zborowem uczynil. I nie wiem wtedy ja, czy lbem o sciane walic, czy niewolnika kazac scinac, czy z rozpaczy sie zapic. A tak, kiedy z jencami skonczysz, nie bedziemy sie miotac jakoby w apopleksyjej miedzy Rzeczapospolita a swoboda nasza, albo obcym wladca. Ot i koniec, nie bedzie wiecej pokoju z Lachami. Tego jednego jestem pewien. Tak wiec wszystkim im gardla urezesz!

– Ja tego nie uczynie.

– Nie uczynisz? No widzisz, a oni bandurzyste twojego Tarasa Weresaja na pal nawlekli! Takie to i Lachy. Ty do nich szczerze, a oni kamien za pazucha.

– Jak to?! – zakrzyknal Bohun. Kolana ugiely sie pod nim, a przez poznaczona bliznami twarz przebiegl skurcz. – Toz ja go prawie usynowil!

– A Lachy go ubili – rzekl Chmielnicki, usmiechajac sie zlosliwie. – Bedzieszli zalowal psom lackiej posoki?

Siedzacy w kacie namiotu grubawy Nuradyn Soltan przerwal zucie daktyli i wyplul je na reke jednemu z niewolnikow.

– Allach Akbar! – rzucil wsciekle. – Czy ja dobrze slyszal? Czy ty, przeklety, wiarolomny giaurze chcesz dotykac mego jasyru?!

– Zaplace za kazda glowe. – Chmielnicki nagle zrobil sie uczciwy. – Sto tysiecy dukatow za wszystkich Lachow.

– Ja tego nie zrobie – sapnal Nuradyn. – Nie bedziemy rzezac bezbronnych.

– Zaplace nohajcom – mruknal kozacki hetman. – Dam jeszcze dziesiec tysiecy.

– Gotowizna! Zaraz!

– Tylko beczki odbija.

– A ja – rzekl Bohun – chce zywcem jednego jenca. Zaplace. Zaplace dobrze.

– Za kogo?

– Za staroste krasnostawskiego, Marka Sobieskiego.

– Jak go poznac?

– Ma na reku srebrny sygnet z Janina. To jest z herbem wyobrazajacym pole w polu.

– Dobrze, Jurku – rzekl Chmielnicki. – Za wiktorie nagroda ci sie slusznie nalezy. Jedz tedy do nohajcow i przekaz im, ze czas z Lachami konczyc.

* * *

Wiedli ich przez stepy caly dzien. Ordyncy popedzali jencow razami nahajow, dobijali rannych i padajacych z wycienczenia. Armia Chmielnickiego szla na Jampol, starym szlakiem biegnacym od Czehrynia do Jass. Daleko z tylu pozostalo wsrod mgiel i nadrzecznych legow zakrwawione, uslane trupami pole batowskie, na ktorym panowaly teraz wilki i kruki. I bardziej dzicy niz zwierzeta chlopi – rezuny znad Bohu, ktorzy przekradali sie chylkiem, aby rabowac trupy. Tam pod ich lyczakami lezala potega Rzeczypospolitej; w prochu i pyle poniewieraly sie husarskie skrzydla i choragwie, szlacheckie sygnety i pierscienie, bunczuki i szable... Przyjemski, Sobieski, Korycki i Grodzicki szli w tlumie towarzyszy, pocztowych, ciur i zolnierzy z regimentow cudzoziemskiego autoramentu. Poranieni, pokryci zakrzepla krwia, gnali bez tchu i chwili wytchnienia.

– Aby tylko orda jasyr podzielila, a juz dobrze bedzie – jeknal Korycki. – Ja znam Achmeta, Tatara budziackiego, bo to moj pobratymca. On nas uratuje!

– Ciszej – mruknal Cyklop Grodzicki. – Zaraz jasyr podziela, bo nowe Tatary jada!

Kozacy i nohajcy zwolnili, pozwolili zatrzymac sie strudzonym jencom. Do straznikow podjezdzaly coraz to nowe grupy ordyncow. Sobieski przypatrywal sie, jak rozmawiali, krzyczac i wygrazajac. A potem nowo przybyli ruszyli w strone jencow.

Czterech Tatarow podjechalo blizej – ich przywodca w szyszaku turbanowym, kolczudze i kozuchu utkwil czarne, skosne oczy w Grodzickim.

– Allach! – zawolal, klepiac sie po tlustym kaldunie. – Mirza Grodzicki! Juz on nasz!

Na jego znak ordyncy skoczyli do przodu, chwycili i wywlekli Cyklopa spomiedzy wynedznialych wiezniow. Szybko poderwali go, wsadzili na konia. Ktorys narzucil na grzbiet szlachcica stary, wytarty kozuch, inny zerwal mu z glowy kolpak i nalozyl futrzana, tatarska czapke. Chwila jeszcze – zanim ktokolwiek zdolal sie opamietac, ordyncy odjechali galopem od jencow.

– Co to, do krocset, ma znaczyc? – zapytal Przyjemski. Nie doczekal sie odpowiedzi. Nohajcy popedzili kolumne do dalszego marszu. Co chwila jednak do jencow

Вы читаете Bohun
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату