przypadaly grupki Tatarow, chwytali po dwoch, po trzech zolnierzy – wybierajac zwykle co znaczniejszych ubiorem. Wszystkich wsadzali na konie i... ubierali po tatarsku.
– Waszmosciowie! Waszmosciowie! – zakrzyknal znajomy glos.
Sobieski spojrzal w bok. Przez tlum przeciskal sie do nich dlugowlosy mezczyzna w porwanym, zakrwawionym kolecie.
– Dantez?! Wszelki ducha Pana Boga chwali! Ty zyjesz?
– Co to za zycie, prosze waszmosci.
– Usiekles choc ktoregos?
– Rapierem nawet nie zdazylem sie zastawic. Wzieli mnie, psie juchy, na arkan i tylem zwojowal. Ale nie czas o tym. Waszmosciowie, trzeba stad uchodzic.
– Jeno jak? Na skrzydlach?
– Waszmosciowie, do Tatarow Kozacy przyjechali. Krzyczeli, coby wszystkich jencow wyrezac.
– Nie moze to byc – rzekl Korycki. – Tatarzy jencow nie morduja. Przecie nas dla okupu wzieli.
– Albo to znasz ruski?
– Po polsku wolali, aby ordyncy wyrozumiec mogli.
– Pozyjemy, obaczymy.
Kozacy i Tatarzy przygnali ich na lake przy niewielkiej rzeczce. Sobieski dojrzal, jak spoza drzew przy strumieniu wyjezdza spory orszak molojcow, na czele ktorego jechal ogromny maz o skosnawych, czarnych brwiach i dlugich, posiwialych wasach. To byl Bohdan Zenobi Chmielnicki! Hetman kozacki wskazal bulawa jencow.
– Halla! Halla! – rozdarly sie liczne glosy.
Spoza drzew, zza wysokich traw wypadli zbrojni. Nie byli konno, nie nosili zbroi ani kosztownych szat. Przyodziani w skory i kozuchy obrocone welna na wierzch, wygladali bardziej na watahe dzikich zwierzat niz wojownikow z ordy. Starosta poznal ich od razu. To byli Nohajcy – najdziksi i najstraszniejsi z Tatarow.
Jak burza wpadli miedzy jencow, tnac, bijac, rozwalajac glowy bulatami i ordynkami, klujac spisami. Zolnierze wzburzyli sie, chcieli uciekac, ale nie bylo dokad. Lawa konnych Tatarow zaciskala sie z tylu i z bokow. A potem od czola kolumny podniosl sie straszny, przenikliwy okrzyk setek gardel:
– Jezus! Mario!
Tatarskie szable ciely Lachow bez litosci, smagaly ich po twarzach i rekach. Jency padali, kulili sie, uciekali. Czasem stawiali rozpaczliwy opor, lamany sila spis i kiscieni. Nohajcy scinali glowy, odrabywali dlonie skladajace sie do modlitwy.
– Jezus! Jezus! – poniosly sie glosnie krzyki nad polem rzezi.
Nohajcy zadygotali, slyszac te wolania. Poczeli zabijac modlacych sie. Siekali po gardlach, po karkach, po glowach, rozwalali usta szepczace imie Zbawiciela.
– Mosci hetmanie wojska zaporoskiego! – zakrzyknal Przyjemski, dostrzegajac, iz Chmielnicki zblizyl sie do miejsca kazni i stal niemal o pol strzelania z luku. – Nie rozlewaj na darmo krwi chrzescijanskiej! Nie gub synow koronnych bez powodu! Nie sciagaj na Ukraine gniewu Bozego po wsze czasy!
Chmielnicki spojrzal na niego zimno. Wskazal bulawa. Ordyncy skoczyli ku generalowi; bijac go kiscieniami, przewrocili na ziemie. A potem poczeli dzgac spisami i ostrzami szabel, tluc maslakami na smierc.
Sobieski nie czekal. Goraczka trawila jego glowe, czul, ze ledwie trzyma sie na nogach. Odwrocil sie do Danteza i wyciagnal z zanadrza splamiony krwia zwitek papieru.
– To jest ugoda batowska, podpisana przez wojsko koronne. Wez ja, bo jak widze szczescia masz wiecej niz rozumu. A jesli przezyjesz, oddaj ja Kozakom. Daj Bohunowi i powiedz... Rzeknij, ze to juz ostatnia zdrada kozacka byla. Dzieci i wnuki pomszcza krew nasza... I powiedz... Nic juz nie mow...
Sobieski wyszedl na spotkanie oprawcow. Zatrzymal sie i ujal pod boki.
– Stac, skurwesyny! – krzyknal. – Ja jestem krolem Rzeczypospolitej! Czy wiecie, na kogo sie porywacie?!
Pierwszy z Tatarow spuscil wzrok.
Sobieski stwierdzil ze zdumieniem, ze tamten wpatrywal sie w... jego dlonie. Potem nohaj podniosl prawa reke na wysokosc twarzy i ujal sie lewa za wskazujacy palec. Jezu Chryste, co to mialo znaczyc?!
„Chce sygnetu – przemknelo Sobieskiemu przez glowe. – Chce mego sygnetu z Janina. A przeciez wlozylem pierscien na palec Tarasowi, gdy skladali go do grobu...”.
Uniosl rece, pokazujac, ze nie ma zadnych klejnotow. Okrutny usmiech wykrzywil usta ordynca. Rzucil sie ze wzniesiona szabla na szlachcica.
Sobieski nie czekal. Skoczyl mu na spotkanie, padl, przeturlal sie, wpadl pod nogi Tatara, podcinajac go. A kiedy tamten upadl, skoczyl mu na plecy i wydarl mu ordynke z garsci!
– Chodzcie tu, czubaryki! Psie syny! – wykrzyknal do pozostalych. – Chodzcie posmakowac krolewskiej krwi!
Skoczyli na niego we czterech. Pierwszego przyjal ciosem z zamachu, rozlupal tatarski leb, uchylil sie przed cieciem i pchnal kolejnego ordynca prosto w brzuch.
Dwaj pozostali odskoczyli. Konni Tatarzy chwycili za luki. Marek Sobieski opuscil bron, spojrzal wzrokiem gdzies daleko; jego spojrzenie pomknelo na zachod, ku granicom Rzeczypospolitej.
Strzaly swisnely w powietrzu, wbily sie w jego piers. Sobieski zatoczyl sie, zachwial. Tatarzy strzelili jeszcze raz i jeszcze...
Szlachcic upadl na wznak, krew wyplynela z jego ran, splamila zupan, splynela na czarna ziemie Ukrainy.
Spojrzenie krola pobieglo w gore, ku bezchmurnemu niebu, na ktorym slonce chylilo sie ku zachodowi, ku niebosklonowi, na ktorym trwala Matka Boza, spogladajaca z wysoka na ziemie.
Taras ujal go za reke. Pomogl wstac, sklonil sie.
– Milosciwy panie – rzekl. – Juzesmy gotowi do drogi.
* * *
– Bat’ko, jakis Kozak chce z toba mowic!
– Kozak? – Bohun podniosl glowe, spojrzal na Sirke przekrwionymi oczyma. Pil od rana, probujac zabic w sobie zal i rozpacz. Zal, ze Lachy zdradzili go w tak okrutny, tak podly sposob; rozpacz, ze wszystko bylo stracone od samego poczatku. Pociagnal solidny lyk palanki. Od kiedy Sobieski wyciagnal mu kule z boku, znow mogl tego pic. I nawet prawie przestal pluc krwia. – Czego chce?
– List przyniosl.
– Dawaj go!
Sirko odszedl od pulkownika. Bohun pollezal oparty o kulbake, rozciagniety na derce, wpatrzony w przedwieczorny, podolski step.
Kozak, ktorego przyprowadzono do Bohuna byl oberwany jak proszalny dziad. Jego sukmana zwisala w strzepach niby lachman, w butach zialy dziury. Nacisnal gleboko na oczy futrzana czape, spod ktorej wymykaly sie dlugie, jasne wlosy. Jego oblicze, choc brudne i nieogolone bylo jeszcze mlode. Nie nosil wasow ani brody, jak bracia Zaporozcy, wiec Bohun spojrzal nan ze zdziwieniem. Nieznajomy prowadzil za soba kulejacego bachmata, przez ktorego grzbiet przewieszony byl duzy, ciezki pakunek zawiniety w plotno.
Kozak sklonil sie przed Bohunem i zdjal czape. Bohun drgnal, zaskoczony, gdy dlugie wlosy przybysza rozwial wiatr. To nie byl Nizowiec! To nie byl zaden jego sluga, ani nikt znajomy.
– Ktos ty?!
Przybysz siegnal w zanadrze i wydobyl zwiniety w rulon pergamin opatrzony ciezka pieczecia wojskowa. Podal go pulkownikowi kalnickiemu. Bohun rozlozyl papier; nie byl go w stanie odczytac, ale gdy spojrzal ha pieczec polskiej kancelarii wojskowej, kiedy zobaczyl podpisy komisarzy zwiazku wojskowego, krzyzyki postawione przez kozackich pulkownikow, zamarl, zadygotal, scisnal papier w reku.
– Co to... Co to jest? – zapytal nieswoim glosem.
– To jest ugoda batowska – rzekl nieznajomy. – Nie pamietacie? Podpisaliscie ja w cerkwi w Taraszczy z deputatami wojsk koronnych.
– Nie bylo zadnej ugody... Przeciez...
– Zaporoscy deputaci dali gardlo. Jednak wczesniej zaprzysiegli ugode przywieziona przez Lachow.
– To ona istniala? Jak to?
Cala krew odplynela z Bohunowego oblicza. To, co wprowadzilo go w morderczy szal, okazalo sie nieprawda. A zatem... To znaczylo, ze...
– Kto zabil pulkownikow?! – wykrzyknal i poderwal sie na nogi. Chwycil nieznajomego za swite na piersiach i potrzasnal mocno. – Kim ty jestes? O co w tym wszystkim idzie?! A wiec byla ugoda? Jesli tak, to kto obwiesil w cerkwi moich druhow? Przyjemski? Kalinowski?! Chmielnicki?!
– Deputaci kozaccy podpisali w Taraszczy ugode batowska. Jednak potem, gdy wyslannik Lachow odjechal, zostali zabici przez kogos, kto nie mial nic wspolnego z rycerstwem koronnym. Tak wiec, mosci pulkowniku, Sobieski i Przyjemski nie zdradzili. Nie dopuscili sie tak niecnego podstepu. Mord byl dzielem kogos, kto chcial, aby miedzy waszymi nacjami nie bylo nigdy zgody.
– Kto to uczynil?
Nieznajomy cofnal sie do konia, a potem przecial rzemienie podtrzymujace pakunek i zepchnal go na ziemie. Tlumok jeknal glucho. A wtedy nieznajomy rozplatal rzemienie, rozwarl gorna czesc wora, ukazujac mloda, czarnowlosa, zwiazana i zakneblowana niewiaste.
A potem sklonil sie nisko.
– Ja to uczynilem, mosci pulkowniku kozacki. Ja, Bertrand de Dantez, sam osobiscie wyslalem te niewiaste i moich rajtarow, aby nie dopuscic do zawarcia ugody. Spoznili sie i nie zdolali przeszkodzic podpisaniu pergamentow, jednak ubili wszystkich Kozakow i rzucili podejrzenie na Lachow... My jestesmy winni tej zbrodni. I teraz oddajemy sie w rece waszmosci.
Bohun w desperacji zlapal sie za glowe. A potem chwycil za szable.
– To nie moze byc prawda... Co ty powiadasz?! Dlaczego to zrobiles? Dlaczego nas porozniles i wydales na rzez armie koronna? Przecz-ze to powiesiles w cerkwi Zaporozcow, co podpisali ugode z Rzeczpospolita?
– Uczynilem to, bo bylem... glupcem, mosci panie pulkowniku. Ja pozniej zrozumialem moj blad, chcialem go naprawic. Za pozno.
– Za to cos uczynil, w mece zginiesz! Psi synu, ja ciebie cwiekami nabije, na pal wsadzic kaze, konmi rozedre! – wycharczal Bohun. – Ty poznasz, co to smierc i cierpienie. Za kazdego ubitego molojca piekielne meki cierpial bedziesz! Ja ci na to moje, kozackie slowo daje! Slowo Bohuna!