Dzisiaj wczesnym rankiem znow poszlam do Armande. Zastalam ja w niskim saloniku. Z jednym z kotow na kolanach lekko kolysala sie w fotelu. Od czasu pozaru w Les Marauds jest mizerna i zdeterminowana, te twarz okragla jak jablko ma obecnie zapadnieta. Oczy i usta znikaja wsrod zmarszczek. Byla w szarym szlafroku i grubych czarnych ponczochach.
– Odplyneli, widzialas – powiedziala bezbarwnie, prawie obojetnie. – Ani jednej lodzi nie ma na rzece.
– Wiem.
Kiedy schodze ze wzgorza do Les Marauds, ich nieobecnosc nadal jest dla mnie takim wstrzasem jak widok brzydkich polaci pozolklej trawy tam, gdzie prze dtem stal cyrk. Pozostal tylko niedopalek lodzi Roux, kadlub dna odcinal sie czernia od niebieskiego dna kilka stop pod woda.
– Blanche i Zezette przeniosly sie kawalek dalej w dol Tannes. Powiedzialy, ze wpadna tu dzisiaj zobaczyc, co sie dzieje. – Armande zaczela splatac dlugie pasma zolto-siwych wlosow w warkocz palcami niezdarnymi i sztywnymi jak patyki.
– A Roux? Jak on sie czuje?
– Rozgniewany.
Nie bez racji. Roux wie, ze ten pozar to nie przypadek, wie, ze nie ma dowodu, wie, ze nawet gdyby mial dowod, nic by nie wskoral. Blanche i Zezette zaproponowaly mu miejsce na swojej zagraconej lodzi, ale stanowczo odmowil- Powiedzial, ze praca przy domu Armande jest jeszcze nieukonczona i ze najpierw musi tego dopatrzyc. Ja sama z nim nie rozmawialam od nocy pozaru. Widzialam go raz krotko nad rzeka, kiedy spalal resztki zostawionych smieci. Byl ponury i malomowny, oczy mial czerwone od dymu, nie chcial rozmawiac, kiedy go zagadnelam. Troche wlosow stracil w pozarze, reszte obcial krotko, tak ze teraz wyglada jak swiezo zgaszona zapalka.
– Co on bedzie robil? Armande wzruszyla ramionami.
– A bo ja wiem. Mysle, ze sypia w jednej z tych ruder dalej na mojej ulicy. Wczoraj wieczorem zostawilam tam prowiant na progu, dzis rano juz nie lezal. Proponowalam mu pieniadze, ale nie chcial wziac. – Rozdrazniona szarpnela zapleciony warkocz. – Uparty mlody glupiec. Duzo mi przyjdzie z tych pieniedzy w moim wieku? Moge rownie dobrze dac jemu jak Clairmontom. Znajac ich, prawdopodobnie i tak to wszystko by wyladowalo w skarbonce Reynauda. – Prychnela szyderczo. – Uparciuch, ot co. Ci rudowlosi mezczyzni. Boze uchowaj. Nic nie daja sobie powiedziec. – Potrzasnela glowa. – Wymaszerowal wczoraj rozgniewany i tyle go widzialam.
Wbrew woli sie usmiechnelam.
– Dobrana z was para – zauwazylam. – Dwoje uparciuchow.
Armande strzelila spojrzeniem oburzona.
– Ja? – wykrzyknela. – Stawiasz mnie na rowni z tym awanturnikiem, ktory ma leb jak marchewka! Ze smiechem to odwolalam.
– Postaram sie go znalezc – powiedzialam, wychodzac.
Nie znalazlam go, chociaz szukalam nad rzeka przez cala godzine. Nawet metody mojej matki zawiodly. Jednak wydedukowalam, gdzie nocuje. Niedaleko domu Ar-mande, w jednej ze stosunkowo najporzadniejszych ruder. Sciany sa oslizgle od wilgoci, ale pietro wydaje sie dosyc suche i w kilku oknach zostaly szyby. Drzwi tego domu ktos najwidoczniej otworzyl sila i niedawno rozpalil tam w kominku. Zobaczylam tez wsrod kilku mebli, przypuszczalnie kiedys pozostawionych jako bezuzyteczne rupiecie, zweglony zwoj brezentu uratowany z pozaru i sterte drewna z rzeki. Wolalam Roux, ale nie uslyszalam odpowiedzi.
O pol do dziewiatej musialam otworzyc La Praline, wiec zaniechalam poszukiwan. Roux zjawi sie, gdy zechce. Kiedy przyszlam, czekal Guillaume. Stal przed sklepem, chociaz drzwi nie byly zamkniete na klucz.
– Powinien byl pan wejsc, poczekac w sklepie.
– Och, nie – powiedzial zartobliwie z powazna mina. -Nie pozwolilbym sobie na takie zuchwalstwo. Rozesmialam sie.
– Trzeba w zyciu ryzykowac. Niech pan wejdzie i sprobuje moich nowych religieuses.
On nadal po smierci Charly'ego wydaje sie mniejszy, skurczony, jego zasuszona chochlikowata mlodo-stara twarz wciaz zlobi smutek. Ale poczucie humoru, kpiaca ironia chronia go przed litowaniem sie nad soba. Dzisiaj mial omawiac nastepstwa pozaru u rzecznych Cyganow.
– Na dzisiejszej mszy slowo nie padlo o tym z ust cure Reynauda – oznajmil, nalewajac sobie czekolady ze srebrnego czajnika. – Na wczorajszej tez nic. Ani slowa.
Przyznalam, ze milczenie Reynauda, zwazywszy na to, jak interesowal sie ta wedrowna spolecznoscia, jest niezwykle.
– Moze on wie cos, o czym nie moze powiedziec – podsunal Guillaume. – Pani rozumie. Tajemnica konfesjonalu.
Powiedzial, ze widzial Roux rozmawiajacego z Narcis-se'em przy jego inspektach. Moze Narcisse zaproponuje Roux jakas prace, pomyslalam z nadzieja.
– Narcisse czesto zatrudnia dorywczych pracownikow
– ciagnal. – Jest wdowcem. Bezdzietny. Nie ma nikogo do zarzadzania farma poza jednym siostrzencem w Marsylii. I wszystko mu jedno, kogo najmie latem, kiedy bedzie mial duzo roboty. Byleby to byli ludzie solidni, dla niego nie ma znaczenia, czy chodza do kosciola, czy nie chodza.
– Usmiechnal sie niepewnie, jak zwykle przed wypowiedzia, ktora uwaza za zbyt smiala. – Czasami sie zastanawiam – zaczal z namyslem – czy Narcisse nie jest lepszym chrzescijaninem w najprawdziwszym tego slowa znaczeniu niz ja albo Georges Clairmont… albo nawet cure Reynaud. – Wypil lyk czekolady. – No bo Narcisse przynajmniej pomaga. Daje prace ludziom, ktorzy potrzebuja pieniedzy. Pozwala Cyganom obozowac na swojej ziemi. Wszyscy wiedza, ze od lat sypia ze swoja gospodynia i nigdy nie fatyguje sie do kosciola, chyba ze chce tam spotkac kogos z klientow, ale przynajmniej pomaga.
Zdjelam pokrywe z polmiska pelnego religieuses i polozylam jedna na jego talerzyku.
– Mysle – powiedzialam – ze nie ma czegos takiego jak dobry czy zly chrzescijanin. Sa tylko dobrzy i zli ludzie. Przytaknal i wzial w dwa palce okragle ciasteczko.
– Byc moze.
Nastapila dluga chwila ciszy. Nalalam sobie szklanke czekolady i likieru noisette z wiorkami orzechow laskowych, zapach byl cieply, ozywczy jak zapach drewna w poznym jesiennym sloncu. Guillaume dokladnie zjadal swoja religieuse, ze smakiem. Zebral okruchy z talerzyka zwilzonym palcem wskazujacym.
– W takim razie to wszystko, w co wierze przez cale zycie… grzech i pokuta, Zmartwychwstanie… pani by powiedziala, ze nic z tego nie ma zadnego znaczenia? Czy tak?
Usmiechnelam sie, widzac jego powage,
– Powiedzialabym, ze pan sie nasluchal Armande. I powiedzialabym, ze ma pan prawo do swoich wierzen, jezeli moga pana uszczesliwic.
– Och! – Spojrzal na mnie ostroznie, jak gdyby mialy mi wyrosnac rogi. – A w co… jezeli to pytanie nie jest impertynencja… w co pani wierzy?
– W latajace dywany, runy, czary. W Ali Babe, podroze po gwiazdach i wrozenie z fusow w kieliszku czerwonego wina…
Floryda? Disneyland? Everglades? Wiec jak, cherie? Co ty na to, hein?
Budda, wyprawa Frodo do Mordor, przeistoczenie Sakramentu, Doro i Toto. Krolik Wielkanocny. Istoty z kosmosu. Cos w szafie. Zmartwychwstanie i zycie na odkrytej karcie… W to wszystko wierzylam w takim czy innym czasie. Czy tez udawalam, ze wierze. Czy tez udawalam, ze nie wierze.
A teraz? W co ja wierze teraz?
– Wierze, ze wazne jest tylko, zeby zyc szczesliwie -mowie wreszcie Guillaume'owi.
Szczescie. Proste jak szklanka, jak czekolada albo tez krete jak sciezki serca. Gorzkie. Slodkie. Zywe.
Po poludniu przyszla Josephine. Anouk wlasnie wrocila ze szkoly i prawie zaraz – w czerwonej kurtce z kapturem – pobiegla do Les Marauds, zeby tam sie pobawic, ale tylko dopoki – pamietaj! – deszcz nie zacznie padac. Ostry zapach swiezo narabanego drewna slal sie nisko przy weglach budynkow. Josephine byla w plaszczu zapietym pod szyja, w czerwonym berecie, nowy czerwony szalik trzepotal wokol jej twarzy, kiedy wkroczyla z wyzywajaca mina, z rumianymi policzkami i oczami roziskrzonymi od wiatru; efektowna, pewna siebie, promienna kobieta. Ale to zludzenie pryslo. Znow stala sie soba. Wepchnela rece do kieszeni i wysunela glowe, jak gdyby do odparcia jakiegos niewiadomego napastnika. Zdjela beret, odslaniajac bardzo potargane wlosy i krwawa prege na czole. Patrzyla na mnie przerazona i zarazem w uniesieniu.
– Zrobilam to – oznajmila. -Yianne, zrobilam to.
Przez jedna straszna chwile myslalam, ze zamordowala meza. Tak wygladala – te jakies szalone samozatracenia -wargi rozciagniete, zeby obnazone, jak gdyby skosztowala kwasnego owocu. Lek bil od niej raz goracymi, raz zimnymi falami.
– Odeszlam od Paula – powiedziala. – W koncu to zrobilam.
Oczy miala jak noze. Po raz pierwszy zobaczylam Josephine taka, jaka byla dziesiec lat temu, zanim Paul-
– Marie Muscat zgasil ja, uczynil z niej niezdare. Bala sie oblednie, ale pod tym obledem zobaczylam zdrowy rozum, ktory normuje temperature serca.
– On juz wie? – zapytalam, pomagajac jej zdjac plaszcz. Kieszenie byly ciezkie. Ale, pomyslalam, to nie bizuteria.
Potrzasnela glowa.
– Wyslal mnie po zakupy. – Zachlysnela sie. – Zabraklo nam pizz do mikrofalowki. Kazal kupic. – Usmiechnela sie prawie dziecieco psotnie. -Wzielam troche z pieniedzy na dom. Trzymal je w puszce po biskwitach pod barem. Dziewiecset frankow. – Bez plaszcza stala teraz w czerwonym swetrze i czarnej plisowanej spodnicy. Dotychczas zawsze widywalam ja w dzinsach. Spojrzala na zegarek. – Poprosze o chocolat espresso i duza torbe migdalow. – Polozyla pieniadze na ladzie. – Akurat zdaze wypic przed odjazdem autobusu.
– Autobusu? – zaintrygowala mnie. – Dokad?
– Do Agen – odpowiedziala, uparta i juz w defensywie.
– A potem nie wiem. Do Marsylii moze. Byle jak najdalej od niego. – Spojrzala na mnie podejrzliwie i ze zdumieniem. – Tylko Yianne, niech pani nie mowi, ze nie powinnam. Ja wlasnie dzieki pani… Mnie by to nigdy na mysl nie przyszlo, gdyby pani mi tego nie podsunela.
– Wiem, ale…
Jej slowa zabrzmialy jak oskarzenie.
– Pani mi powiedziala, ze jestem wolna.
To fakt. Wolna, zeby uciec, wolna, zeby wyruszyc w swiat na jedno slowo wlasciwie nieznajomej, odciac sie i jak balon poleciec ze zmiennym wiatrem. Lek nagle lodem scial mi serce. Czy to jest cena, za jaka moge pozostac tutaj? Ona ma stad wyjechac zamiast mnie? I co rzeczywiscie dalam jej do wyboru?
– Ale byla pani pewna jutra – wykrztusilam z trudem, widzac w jej twarzy twarz mojej matki. Rezygnacja z pewnosci jutra za troche wiedzy poznawczej, migniecie oceanu… a pozniej? Wiatr zawsze nas przynosi z powrotem do stop tego samego muru. Nowojorska taksowka. Ciemny zaulek. Srogi mroz.
– Nie mozna tak po prostu uciec od wszystkiego – zaczelam. – Ja wiem, probowalam.
– No, w Lansquenet nie moge zostac! – Krzyknela bliska placzu. – Nie przy nim. Juz nie! Juz nie!