– Pamietam, mysmy tak zyly. Wciaz w drodze. Wciaz uciekalysmy.
Josephine tez ma swojego Czlowieka w Czerni. Potrafie go widziec jej oczami. Tez jest wladczy, przeraza, obezwladnia swym glosem nieznoszacym sprzeciwu, swoja pozorna logika zmusza do posluszenstwa. Ale uciekac ze strachu przed nim, uciekac z rozpacza i nadzieja tylko po to, by stwierdzic, ze przez caly czas nosi sie go w sobie… W koncu moja matka pojela to. Widziala go na kazdym ulicznym rogu, w fusach na dnie kazdej filizanki. Usmiechal sie do niej z plakatow, obserwowal ja znad kierownicy sportowego samochodu. Zblizala sie coraz bardziej z kazdym uderzeniem jej serca.
– Zacznij uciekac, a bedziesz uciekac zawsze – powiedzialam gwaltownie. – Niech pani zostanie u mnie. I razem powalczymy.
Patrzyla na mnie.
– U pani? – zapytala zdumiona prawie komicznie.
– Czemuz by nie? Mam wolny pokoj, lozko polowe. -Juz protestowala, potrzasajac glowa, ale powstrzymalam sie, zeby chwycic ja za ramiona, zmusic, by zostala. Wiedzialam, ze i bez tego ja zatrzymam. – Tylko na jakis czas, dopoki pani nie znajdzie innego miejsca, posady…
Rozesmiala sie histerycznie.
– Posady? A co ja umiem? Poza tym, ze sprzatam… gotuje i myje popielniczki… nalewam piwo i kopie w ogrodzie, i leze pod moim m-mezem w kazda noc z pia- piatku na sobote. – Smiala sie, niemal sie dlawiac, teraz trzymala sie za brzuch.
Siegnelam po jej reke.
– Josephine. Mowie powaznie. Znajdziesz cos. Nie trzeba…
– Powinna pani czasami go zobaczyc. – Jeszcze sie smiala, kazde jej slowo bylo jak gorzki pocisk, glos dzwie-czal z nienawisci do samej siebie. -Wieprz w rui. Wlochaty, tlusty wieprz. – I juz plakala, choc przed chwila sie smiala. Zaciskala powieki, przyciskala dlonie do policzkow, jak gdyby usilowala nie dopuscic do jakiejs wewnetrznej eksplozji.
Czekalam.
– A kiedy juz jest po wszystkim, on odwraca sie i slysze chrapanie, i rano usiluje… – skrzywila sie z wysilkiem, kontynuujac – usiluje… wytrzepac… jego zaduch z poscieli i ciagle mysle: Co sie ze mna stalo? Z Josephine Bonnet? Tak dobrze sie uczylam w szkole, tak pragnelam byc t-tancerka…
Odwrocila sie do mnie nagle uspokojona, chociaz jeszcze rozpalona.
– Glupia jestem, ale kiedys myslalam, ze na pewno gdzies zaszla pomylka i ktoregos dnia ktos przyjdzie i powie mi, ze to sie nie dzieje naprawde, ze to wszystko tylko sie sni jakiejs innej kobiecie, ze nic z tego nigdy nie mogloby stac sie mnie…
Wzielam ja za drzaca, zimna reke. Jeden paznokiec miala naderwany, krew zaschnieta na dloni.
– Dziwna rzecz, probuje sobie przypomniec, jakie to musialo byc uczucie kochac go, ale nic takiego nie ma. Pamietam wszystko inne… pierwszy raz, kiedy mnie uderzyl, och, pamietam… A wydawaloby sie, ze nawet o Pau-lu-Marie powinno byc cos milego do wspominania. Cos, co by bylo usprawiedliwieniem tej poniewierki, tego calego zmarnowanego czasu.
Umilkla i spojrzala na zegarek.
– Za duzo mowie – oswiadczyla ze zdumieniem. – Juz nie wypije czekolady, jezeli mam zdazyc na autobus. Patrzylam na nia.
– Doradzam czekolade zamiast autobusu – powiedzialam. – Na rachunek firmy. Tylko zaluje, ze to nie szampan.
– Musze isc. – Glos jej sie zalamywal. Raz po raz przyciskala piesci do dolka. Glowe opuscila jak szarzujacy byk.
– Nie, Josephine. – Nie odrywalam od niej wzroku. -Musisz zostac. Musisz pokonac go twarza w twarz. Inaczej bedzie tak, jakbys wcale od niego nie odeszla.
Popatrzyla mi w oczy na pol wyzywajaco, na pol z rozpacza.
– Nie moge. Nie zdolam. On bedzie mowil rozne rzeczy, bedzie przekrecal…
– Masz przyjaciol. Tutaj – dodalam lagodnie. -I nawet jezeli jeszcze sobie tego nie uswiadamiasz, jestes silna.
Wtedy usiadla bardzo powoli na czerwonym stolku ba rowym. Polozyla glowe na ladzie i bardzo cicho zaplakala,
Pozwolilam jej plakac. Nie powiedzialam, ze wszystko bedzie dobrze. Nie staralam sie jej pocieszac.Czasami le piej nie ingerowac, niech zal sam sie rozladuje. Poszlam do kuchni i dlugo przygotowywalam chocolat espresso. Dolalam koniaku, dorzucilam wiorkow czekoladowych, na zoltej tacy postawilam filizanki na spodkach, na kazdym spodku polozylam kostke cukru w papierku Tymczasem
Josephine sie uspokoila. Wiedzialam, ze to sa pomniejsze czary, ale nieraz dzialaja.
– Co sprawilo, ze sie rozmyslilas? – zapytalam, kiedy wypila juz pol swojego espresso. – Kiedy ostatnio o tym rozmawialysmy, wydawalas sie bardzo pewna, ze nie odejdziesz od Paula.
Wzruszyla ramionami, unikajac mojego wzroku.
– Odeszlas, bo znow cie uderzyl? Wyraznie sie zdumiala. Dotknela czola, na ktorym rozdarcie skory gorzalo gniewnie.
– Nie.
– Wiec co cie sklonilo?
Znow odwrocila wzrok. Czubkami palcow pomacala filizanke, jak gdyby sprawdzala jej realnosc.
– Nic. Nie wiem. Nic.
Sklamala, oczywiscie. Siegnelam w jej mysli, tak otwarte przez chwile. Chcialam wiedziec, czy sama zdecydowala, czy ja to sprawilam, zmusilam ja wbrew swoim dobrym checiom. Ale teraz jej mysli byly nijakie, zadymione. Zobaczylam tylko ciemnosc.
Daremnie bym nalegala. Jest w Josephine upor nie do przelamania. Z czasem ona mi powie. Jezeli zechce.
Pod wieczor przyszedl Muscat, szukal zony. Juz poslalam dla niej lozko w pokoju Anouk – na razie Anouk bedzie spala na lozku polowym przy mnie. Anouk godzi sie z jej obecnoscia, tak jak akceptuje tyle innych rzeczy. Z przykroscia zabralam mojej corce ten pierwszy wlasny pokoj, jaki kiedykolwiek miala, ale przyrzekam jej, ze to tylko na razie.
– Mam pomysl – powiedzialam. – Moze: przerobimy czesc poddasza na pokoj dla ciebie, z drabina do wchodzenia i z klapa nad drabina, i wytnie sie w dachu okragle okienko. Chcialabys?
Projekt niebezpiecznie ludzacy. Sugeruje, ze zostaniemy tu dlugo.
– A bedzie widac gwiazdy? – zapytala Anouk skwapliwie.
– Naturalnie.
– Cudnie! – wykrzyknela i w podskokach pobiegla na gore, zeby powiedziec Pantoufle'owi.
We trzy zasiadlysmy do stolu w ciasnej kuchni. Ten toporny sosnowy stol zostal z czasow dawnej piekarni. Poznaczony jest sladami nozy, rowkami, w ktore wzarlo sie chlebowe ciasto, tak ze blat wyglada jak z pozylkowanego marmuru. Talerze sa rozmaite, jeden zielony, drugi bialy, talerz Anouk w kwiatki. Szklanki tez rozne, jedna wysoka, druga niska, trzecia jeszcze z etykietka Moutarde Amora. A przeciez po raz pierwszy mamy takie rzeczy na wlasnosc. Uzywalysmy zastawy hotelowej, plastikowych nozy i widelcow. Nawet w Nicei, gdzie mieszkalysmy ponad rok, wyposazenie bylo pozyczone, wydzierzawione ze sklepem. Fakt, ze cos mamy, jest dla nas nowoscia, nadal egzotyczna, cenna, podniecajaca. Zazdroszcze temu stolowi jego blizn, przypalen od goracych blach z chlebem. Zazdroszcze temu stolowi spokojnego trwania w czasie i zaluje, ze nie moge powiedziec: te ryse zrobilam piec lat temu, ten krazek to slad mokrego kubka z kawa, ta czarna plamka to od papierosa, ta drabinka na grubowloknistym drewnie od krajania, a tutaj w tajemnym miejscu za noga stolu Anouk wydrapala swoje inicjaly, kiedy miala szesc lat, a te ryse ja ciachnelam w upalny dzien siedem lat temu scyzorykiem. Pamietasz? Pamietasz tamto lato, kiedy rzeka wyschla? Pamietasz?
Zazdroszcze temu stolowi spokojnego trwania w czasie. W czasie tutaj takim dlugim. Ten stol przynalezy do tego miejsca.
Josephine pomogla mi przygotowac kolacje: salatke z zielonej fasoli i pomidorow w oliwie z korzeniami, czerwone i czarne oliwki kupione w kramie na czwartkowym
targowisku, chleb orzechowy, swieza bazylie od Narcis-se'a, kozi ser, czerwone wino z Bordeaux. Rozmawialysmy, jedzac, ale nie o jej mezu. Opowiadalam jej o nas, o sobie i Anouk. O miastach, w ktorych bylysmy, o chocolaterie w Nicei. O naszych czasach w Nowym Jorku po narodzinach Anouk i o moich czasach przedtem. O Paryzu, Neapolu, o tych wszystkich miejscach postoju, gdzie mama i ja mialysmy chwilowy dom w naszej dlugiej ucieczce poprzez swiat. Dzis wieczorem chcialam przywolywac tylko pogodne chwile, zabawne, dobre rzeczy. Juz i tak za duzo jest smutnych mysli w powietrzu. Postawilam na stole biala swiece, zeby usunac zle wplywy, i jej won budzila nostalgie, pocieszala. Wspominalam maly kanal w Ourca, Panteon, Place des Artistes, urocza aleje Unter den Lin-den, prom na Jersey, wiedenskie wypieki kupowane w goracych papierkach od ulicznych przekupniow, nabrzeze Juan-les-Pins, tance na ulicach San Pedro. Josephine troche sie ozywila. Opowiedzialam, jak moja mama sprzedala osla rolnikowi w wiosce pod Rivoli i jak ten osiol raz po raz odnajdywal nas nawet na przedmiesciu Mediolanu. Opowiedzialam o kwiaciarkach w Lizbonie i jak wyjezdzalysmy stamtad pelna kwiatow ciezarowka chlodnia, ktora przywiozla nas po czterech godzinach na pol zlodowaciale do rozgrzanych bialych dokow w Porto. Josephine zaczela sie usmiechac, potem juz sie smiala. Czasami miewalysmy pieniadze, moja mama i ja, Europa stawala sie sloneczna, pelna obietnic. O tym mowilam dzisiaj; ten Arab, dzentelmen w bialej limuzynie spiewal mamie serenady tamtego dnia w San Remo, zasmiewalysmy sie wtedy. Matka byla taka szczesliwa i dlugo potem zylysmy za pieniadze, ktore on nam dal.
– Tyle widzialas – zauwazyla Josephine z zazdroscia i niejaka czcia. – A jestes jeszcze taka mloda.
– Prawie w twoim wieku. Potrzasnela glowa.
– Ja jestem o tysiac lat starsza. – Usmiechnela sie milo i rzewnie. – Chcialabym byc poszukiwaczka przygod. Jechac za sloncem, miec jedna tylko walizke, nie wiedziec, gdzie bede jutro.
– Zapewniam cie – powiedzialam lagodnie – ze to meczace. I po jakims czasie wszedzie zaczyna byc tak samo. Powatpiewala.
– Mozesz mi wierzyc – powiedzialam. – Tak jest.
To niezupelnie prawda. Miejsca maja swoj charakter i powrot do miasta, w ktorym sie przedtem mieszkalo, wydaje sie powrotem do dawnego przyjaciela. Ale ludzie rzeczywiscie zaczynaja wygladac tak samo; te same twarze powtarzajace sie w miastach oddalonych od siebie o tysiace kilometrow, te same wyrazy twarzy. Bezduszny i wrogi wzrok urzednika. Zaciekawione spojrzenia wiesniaka. Tepe, obojetne oczy turystow. I wszedzie sa ci sami zakochani, matki z niemowletami, zebracy, kaleki, przekupnie, spacerowicze, dzieci, policjanci, taksowkarze, alfonsi. I z czasem wpada sie w lekka paranoje, jak gdyby ci ludzie potajemnie jezdzili za nami z miasta do miasta, zmieniali ubrania, rysy twarzy, ale pozostawali zasadniczo niezmienni, zajmowali sie swymi nudnymi sprawami, wciaz chytrze jednym okiem lypiac na nas, intruzki. Z poczatku w nowym miescie ma sie kompleks wyzszosci. Jestesmy inna rasa, my, podroznicy, widzimy przewaznie o wiele wiecej niz oni – osiadli zjadacze chleba, ktorym wystarcza smutne zycie w niekonczacym sie kolowrocie sen – praca – sen, dopieszczanie schludnych ogrodow, identycznych domow, malych marzen. My troche nimi gardzimy. Potem, ale nie predko, przychodzi zawisc. Za pierwszym razem jest prawie zabawna – nagle kluje ostrym zadlem, lecz to tylko chwila. Kobieta w parku pochylona nad dzieckiem w spacerowce, obie twarze rozswietlone czyms, co nie jest sloncem. Pozniej nastepuje drugi raz, trzeci – dwoje mlodych na nadmorskiej promenadzie, obejmuje sie, idac; gromadka dziewczat z biura w czasie przerwy obiadowej, chichotaly nad kawa i croissants.