pani.
Podalam mu filizanke mocha i dwie florentynki na talerzyku.
– Oczywiscie. – Usmiechnelam sie. Po chwili piesek siedzial na jego kolanach i jadl flo-rentynke. Anouk mrugnela do mnie.
Narcisse przyniosl mi koszyk cykorii ze swoich inspektow i widzac Josephine, dal jej bukiecik szkarlatnych anemonow, ktory wyjal z kieszeni plaszcza, burczac, ze z nimi bedzie 'troche weselej'. Josephine sie zarumienila i wyraznie zadowolona usilowala mu podziekowac. Niemrawo wyszedl zaklopotany, opryskliwy, nie chcial podziekowania.
Po tych zyczliwych zjawili sie ciekawi. Odkad w czasie kazania rozeszla sie wiesc, ze Josephine Muscat przeprowadzila sie do La Praline, klienci naplywali przez cale przedpoludnie. Joline Drou i Caro Clairmont w wiosennych 'blizniakach', w jedwabnych szalikach na glowach przyszly z zaproszeniem na herbatke z kwesta w Niedziele Palmowa. Armande na ich widok zakrakala uradowana.
– Ho, ho, coz za przedpoludniowa rewia wiosennej mody. Caro sie zirytowala.
– Maman, naprawde nie powinnas byc tutaj – skarcila matke. – Przeciez wiesz, co doktor powiedzial.
– Wiem, zaiste – odpowiedziala Armande. – O co ci chodzi? Umieram nie dosc predko dla ciebie? Czy dlatego musisz sprowadzac mi te trupia czaszke na kiju i psuc poranek?
Upudrowane policzki Caro pociemnialy.
– Naprawde, maman, nie powinnas mowic takich rzeczy…
– Bede sie gryzc w jezyk akurat tak, jak ty sie gryziesz w swoj – warknela Armande.
Caro gwaltownie sie odwrocila, zeby wyjsc. O malo przy tym nie rozlupala kafli podlogi wysokimi obcasami.
W tej samej chwili przyszla Denise Arnauld zapytac, czy czegos nie potrzebujemy z jej sklepu.
– Tak na wszelki wypadek – powiedziala i oczy jej blyszczaly ciekawoscia – bo teraz kiedy pani ma goscia w domu i w ogole…
Zapewnilam ja, ze jezeli bedziemy czegos potrzebowaly, zwrocimy sie do niej.
Zaraz potem przyszli Charlotte Edouard, Lydie Perrin, Georges Dumoulin. Charlotte chciala kupic urodzinowy prezent, Georges byl ciekaw szczegolow festiwalu czekolady – nadzwyczaj oryginalny pomysl, madame – Lydie zgubila torebke przed kosciolem, wiec czy ja tej torebki przypadkiem nie widzialam.
Josephine stala za lada. Spisuje sie zdumiewajaco dobrze. Do kuchni dalam jej jeden z moich czystych zoltych fartuchow, zeby nie pobrudzila swoich rzeczy czekolada. Dba teraz o wyglad. W tym czerwonym swetrze i czarnej spodnicy prezentuje sie tak jak trzeba, ciemne wlosy starannie zwiazala wstazka. Usmiecha sie profesjonalnie, glowe trzyma wysoko i chociaz od czasu do czasu zerka niespokojnie ku otwartym drzwiom, nie sprawia wrazenia kobiety drzacej ze strachu o siebie czy o swoja reputacje.
– Ani krzty wstydu, taka ona jest – syknela Joline Drou do Caro Clairmont, kiedy pospiesznie wychodzily. – Bez-wstydnica.Tylko pomyslec, co ten biedak musial znosic z…
Josephine stala odwrocona tylem, ale zobaczylam, ze sztywnieje. W sklepie akurat bylo cicho, wiec sykniecie Joline dalo sie dobrze slyszec, chociaz Guillaume sprobowal je zagluszyc udawanym atakiem kaszlu.
Nastapilo lekkie zaklopotanie.
Nagle Armande powiedziala rzesko:
– No dziewczyno, wiesz, ze wygralas, skoro te dwie kreca nosami. Witaj po niewlasciwej stronie barykady!
Josephine spojrzala szybko i podejrzliwie, a potem uspokojona, ze Armande z niej nie zartuje, rozesmiala sie glosno. Smiech jej byl szczery, beztroski. Zdumiona podniosla reke do ust, jak gdyby sprawdzala, czy to ona tak sie smieje. Ten gest rozbawil ja jeszcze bardziej i wszystkich nas ogarnela niepohamowana wesolosc. Jeszcze nie przestalismy sie smiac, kiedy dzwonek przy drzwiach zadzwieczal i do sklepu wszedl Francis Reynaud.
– Monsieur le cure. – Jeszcze zanim go zobaczylam, widzialam, jak Josephine znow przyciska rece do dolka i jak jej twarz sie zmienia, staje sie wroga i glupia.
Reynaud z powaga skinal glowa.
– Madame Muscat – specjalnie zaakcentowal slowo 'madame'. – Ubolewam, ze nie bylo dzis pani w kosciele.
Burknela cos niedoslyszalnie. Reynaud stanal o krok od lady, a ona, chociaz byla gotowa uciec do kuchni, jednak sie rozmyslila i odwrocila do niego.
– Wlasnie, dziewczyno – pochwalila ja Armande. – Postaw sie. -I unoszac widelczyk z kawalkiem stefanki, upomniala Reynauda: – Nie praw jej kazania, Francis. Jezeli juz, to powinienes udzielic jej blogoslawienstwa.
Reynaud zignorowal Armande.
– Ma filie – powiedzial z powaga. – Musimy porozmawiac. – Przesunal pogardliwie wzrokiem po czerwonej saszetce 'na szczescie' wiszacej przy drzwiach. – Nie tutaj.
Josephine potrzasnela glowa.
– Przykro mi. Tu mam prace. I wcale nie chce sluchac tego, co ksiadz ma mi do powiedzenia. Reynaud zacisnal uparcie usta.
– Nigdy pani nie potrzebowala Kosciola tak bardzo jak teraz. – Zimno szybko spojrzal w moja strone. – Oslabla pani i dala sie sprowadzic na manowce. Swietosc przysiegi malzenskiej…
Armande znow mu przerwala szyderczym krakaniem.
– Swietosc przysiegi malzenskiej? Gdzies ty to wykopal? Myslalabym, ze wlasnie kto jak kto, ale ty…
– Prosze,madameYoizin… -Przynajmniej cos drgnelo w jego glosie. Oczy byly lodowate. – Bylbym niezmiernie wdzieczny, gdyby pani…
– Mow tak, jak mowiles w domu – warknela Armande. -Ta twoja matka przeciez ciebie nie uczyla mowic z kartoflami w ustach, prawda? – Zachichotala. – Udajemy, ze jestesmy lepsi niz pospolstwo, zapomnielismy wszystkiego o sobie w tej wykwintnej szkole?
Reynaud zdretwial. Czulam jego zdenerwowanie, wprost bilo od niego. Bardzo zeszczuplal w ciagu ubieglych paru tygodni, skore na ciemnych zapadnietych skroniach mial napieta jak skora tamburynu, stawy szczeki wyraznie widoczne. Proste ukosne pasmo wlosow na czole chytrze nadaje mu wyglad niedolegi, ale reszta swiadczy o sprawnosci dopietej na ostatni guzik.
– Josephine – powiedzial tonem lagodnie wladczym, wykluczajacym wszystkich innych w sklepie tak skutecznie, jakby z nia byl sam – wiem, ze pani chce, abym pomogl. Rozmawialem z Paulem-Marie. On mowi, ze jest pani w stanie silnego podniecenia. Mowi…
Josephine potrzasnela glowa.
– Mon pere. – Glupi wyraz zniknal z jej twarzy, byla teraz pogodna. – Wiem, ze ksiadz ma dobre checi. Ale ja swojej decyzji nie zmienie.
– Wszelako sakrament malzenstwa… – Juz wzburzony, pochylil sie nad lada i chwycil sie oburacz wyscielanego blatu, jak gdyby potrzebowal podpory. Ukradkiem rzucil spojrzenie na jaskrawa saszetke przy drzwiach. – Pani jest zdezorientowana. Ulega pani wplywom – dodal znaczaco. – Gdybysmy tylko mogli porozmawiac na osobnosci.
– Nie – powiedziala Josephine stanowczo. – Zostane tutaj, uYianne.
– Jak dlugo? – W jego glosie zabrzmial strach, chociaz mialo to byc niedowierzanie. – Madame Rocher moze jest pani przyjaciolka, Josephine, ale jest tez kobieta interesu, prowadzi sklep, ma dziecko na utrzymaniu. Jak dlugo bedzie tolerowac obca osobe w domu?
Ten strzal byl celniejszy, trafil. Znow zobaczylam w oczach Josephine niepewnosc. Zawsze rozpoznam taki wyraz nieufnosci i leku, bo czesto miala to w oczach moja matka. Nie potrzebujemy nikogo, tylko siebie nawzajem. Przypomnial mi sie gwaltowny szept w upalnej ciemnosci jakiegos tam pokoju hotelowego. Po co nam, do diabla, ktos jeszcze? Dzielne slowa, a jezeli dzielne nie byly lzy, to ciemnosc je ukrywala. Ale czulam, ze matka, obejmujac mnie pod koldra, trzesie sie prawie niedostrzegalnie. Moze to z powodu tej goraczki, do ktorej sie nie przyznawala, uciekala od nich, od tych zyczliwych mezczyzn, zyczliwych kobiet, gotowych sie z nia zaprzyjaznic, kochac ja i rozumiec. Obie bylysmy zagrozone, rozgoraczkowane od nieufnosci i pychy. Tym, co jest ostatnia deska ratunku istot niechcianych.
– Proponuje Josephine posade u mnie. – Postaralam sie, zeby moj glos brzmial milo i rzeczowo. – Potrzebuje duzo pomocy w czasie przygotowan do mojego festiwalu czekolady na Wielkanoc.
Reynaud w koncu sie odslonil, patrzyl na mnie z czysta nienawiscia.
– Naucze ja podstawowych rzeczy o czekoladzie – ciagnelam. – Moze zastepowac mnie w sklepie, kiedy bede pracowac w kuchni. – Josephine patrzyla na mnie oszolomiona. Mrugnelam do niej. – Odda mi tym wielka przysluge, a pieniadze, ktore zarobi, na pewno jej sie przydadza. – Mowilam gladko. – Co do mieszkania… – teraz zwrocilam sie bezposrednio do niej i przytrzymalam jej wzrok – Josephine, bardzo prosze, mieszkaj tu tak dlugo, jak zechcesz. Przyjemnie miec cie tutaj.
Armande zakrakala smiechem.
– Wiec widzisz, mon pere – powiedziala wesolo – nie musisz marnowac ani minuty wiecej swojego cennego czasu. Wszystko doskonale uklada sie bez ciebie. – Popila czekolade z mina pelna przekory. – Ten napoj chybaby ci dobrze zrobil. Wygladasz mizernie, Francis. Znow golna-les wina mszalnego?
Zdzielil ja usmiechem jak zacisnieta piescia.
– Bardzo smieszne, madame. Widac, ze pani nie traci poczucia humoru. – Odwrocil sie na piecie, sklonil glowe i z krotkim – Monsieur, dames – w strone klientow wyszedl jak kulturalny hitlerowiec w kiepskim filmie wojennym.
25
Poniedzialek, 10 marca
Ich smiech scigal mnie do rynku niczym stado ptakow. Won czekolady doprowadzila mnie nieomal do wscieklosci. Mielismy racje, mon pere. To, co sie dzieje teraz, oczyszcza nas calkowicie. Uderzajac w trzy najblizsze nam obszary – w spolecznosc, w swieta koscielne, a teraz w jeden z najbardziej uswieconych sakramentow – ona wreszcie sie odkrywa. Jej zgubny wplyw szybko sie nasila, nasienie juz posiane w dziesiatki zywych umyslow. Dzis rano na cmentarzu zobaczylem pierwszy tej wiosny dmuchawiec. Grubosci palca wyrastal z ciemnej glebi pod nagrobkiem. Nie moglem tam dosiegnac, aby wyrwac zielsko z korzeniami. Zerwalem go tylko, wiec za tydzien cala ta roslina sie rozrosnie, stanie sie mocniejsza.
Muscat przystapil do komunii dzis rano, chociaz u spowiedzi nie byl. Mizerny, gniewny, lecz w niedzielnym ubraniu. Bardzo sie przejmuje odejsciem zony. Gdy wyszedlem z chocolaterie, czekal na mnie, palac papierosa i opierajac sie o ten maly luk przy glownym koscielnym wejsciu.
– No i co, pere?