– Rozmawialem z twoja zona.

– Kiedy wroci?

Potrzasnalem glowa.

– Nie chcialbym cie ludzic falszywa nadzieja – odezwalem sie taktownie.

– Uparta krowa – powiedzial, upuscil papierosa i zdeptal obcasem. – Przepraszam za moj jezyk, pere, ale tak jest. Kiedy pomysle, z czego to ja zrezygnowalem dla tej stuknietej dziwki… ile pieniedzy ona mnie kosztuje…

– Ona tez nie ma lekkiego zycia – upomnialem go, pamietajac wiele jego spowiedzi. Wzruszyl ramionami.

– Och, nie jestem aniolem – przyznal. – Znam swoje ulomnosci. Ale niech mi ksiadz powie – rozlozyl rece blagalnie – czy nie mozna mnie zrozumiec? Co dzien budze sie i widze jej glupia, tepa mine. I przylapuje ja raz po raz z kieszeniami pelnymi ukradzionych towarow, szminek, perfum, bizuterii. W kosciele wszyscy sie gapia i smieja sie? Che? – Popatrzyl na mnie zwyciesko. – Che, mon pere? Czy ja nie mam krzyza do dzwigania?

Juz sie nasluchalem dosc o jej niechlujstwie, glupocie, zlodziejstwie, lenistwie. Nie wymaga sie ode mnie wydawania opinii w takich sprawach. Moja rola jest sluzyc rada i pociecha. A jednak on mnie napawa wstretem przez te swoje wykrety i przeswiadczenie, ze gdyby nie ta zona, moglby osiagnac w zyciu Bog wie co.

– Nie jestesmy tu, aby ustalac, kto jest winny. – Przybralem ton surowej nagany. – Zastanowmy sie, jak uratowac wasze malzenstwo.

Tym natychmiast go powsciagnalem.

– Przepraszam, mon pere. Nie… nie powinienem mowic tych rzeczy. – W niby szczerym usmiechu pokazal zeby, zolte niczym stara kosc sloniowa. – Niech ksiadz nie mysli, ze nie jestem do niej przywiazany. To znaczy, przeciez chce ja miec z powrotem, no nie?

Och, tak. Aby mu gotowala posilki, prasowala ubrania, prowadzila kawiarnie. I udowadniala, ze nikt nie zrobi glupca z Paula-Marie, nikt. Pogardzam jego obluda. Rzeczywiscie musi ja odzyskac. Zgadzam sie przynajmniej co do tego. Lecz z zupelnie innego powodu.

– Jezeli chcesz ja z powrotem, Muscat – powiedzialem mu cierpko – to zabiegasz o nia jak dotad w niezwykle idiotyczny sposob.

Zjezyl sie.

– Nie uwazam, bym koniecznie…

– Nie badz glupcem.

Boze, mon pere, skad brales tyle cierpliwosci do tych ludzi?

– Pogrozki, bluznierstwa, zeszlej nocy haniebnie awanturowales sie po pijanemu. Myslisz, ze tak cos osiagniesz? Odpowiedzial ponuro:

– Zrobila mi krzywde i tego nie moge jej darowac. Wszyscy mowia, ze zona mnie rzucila. A ta Rocher, rozra-biara, dziwka… – Zmruzyl swe krotkowzroczne oczy za okularami w drucianej oprawie. – Mialaby za swoje, gdyby cos sie stalo z tym jej fiu bzdziu sklepikiem – powiedzial stanowczo. – Lepiej pozbyc sie tej dziwki raz na zawsze.

Badawczo popatrzylem na niego.

– Och?

To bylo, mon pere, zbyt bliskie tego, o czym sam myslalem. Boze dopomoz, gdy zobaczylem tamta lodz w plomieniach… Ogarnelo mnie wtedy jakies pierwotne upojenie niegodne mojego powolania, poganskie, nie powinienem tego doznawac. Sam sie z tym borykalem, mon pere, do pozna w nocy. Zdlawilem to w sobie, lecz jak dmuchawce znowu to rosnie, wypuszcza zdradliwe male korzenie. Moze dlatego… dlatego, ze zrozumialem, zapytalemMuscata niezamierzenie ostro:

– Co mianowicie masz na mysli? Wymamrotal cos ledwie doslyszalnie.

– Pozar moze? Dogodny pozar? – Czulem napor wscieklosci na zebra. Smak wscieklosci metalowy i zarazem mdly, zgnily napelnil mi usta. – Czy taki pozar, jaki wykurzyl Cyganow?

Usmiechnal sie idiotycznie.

– Moze. Strasznie latwo palne niektore z tych starych domow.

– Posluchaj. – Nagle przerazila mnie mysl, ze on moje milczenie tamtej nocy mogl mylnie uznac za wspolwine. -Gdybym bodaj przypuszczal… podejrzewal… poza konfesjonalem, ze ty miales cos do czynienia z ta sprawa… gdyby cos stalo sie z tym sklepem… – Ujalem go za ramie, wpilem palce w to ciastowate cialo.

Wydawal sie rozzalony.

– Ale… sam ksiadz mowil, ze…

– Nic nie mowilem. – Szybko znizylem glos, odbijajacy sie po rynku tat-tat-tat. – Z pewnoscia nigdy nie chcialem, abys… – Odchrzaknalem, poniewaz glos mi uwiazl w gardle. – Nie zyjemy w sredniowieczu, Muscat – powiedzialem sucho. – My nie… interpretujemy praw Bozych wedlug wlasnego uznania. Ani praw naszego kraju -dodalem, groznie patrzac mu w oczy. Rogowki mial rownie zolte jak zeby. – Rozumiemy sie?

Odpowiedzial niechetnie.

– Tak.

– Albowiem, Muscat, jezeli cos sie stanie, cokolwiek, rozbita szyba, maly pozar, cokolwiek… – Przewyzszam go o glowe, jestem mlodszy, sprawniejszy od niego, a on reaguje instynktownie na zagrozenie fizyczne. Lekkim pchnieciem przyparlem go do kamiennej sciany. Prawie nie moglem opanowac wscieklosci. To, ze on by smial… smial… przejac moja role… to, ze wlasnie on, ten nedzny zadufany pijak… on stawia mnie w sytuacji, w ktorej musze chronic te kobiete, bedaca moim wrogiem… Opamietalem sie z wysilkiem.

– Trzymaj sie z daleka od jej sklepu, Muscat. Jezeli cos jest do zrobienia, zrobie to ja. Rozumiesz?

Spokornial teraz, jego awanturnictwo wywietrzalo.

– Tak, pere.

– Zostaw te sprawe mnie.

Trzy tygodnie do jej grand festival, czasu niewiele. Trzy tygodnie, aby znalezc jakis sposob zatamowania jej wplywu. Wystepuje przeciwko niej w kazaniach w kosciele, lecz bez skutku, tylko narazam sie na smiesznosc. Czekolada, mowia ludzie, nie jest sprawa moralnosci. Nawet Clairmontowie uwazaja moja twarda postawe za troche nienormalna: ona sie mizdrzy niby to zaniepokojona, ze jestem przepracowany, a on po prostu sie usmiecha. Sama Yianne Rocher niczym sie nie przejmuje. Bynajmniej nie usilujac wlaczyc sie w spolecznosc, afiszuje sie swoja obcoscia, impertynencko wola do mnie 'dzien dobry' przez caly rynek, zacheca takie osoby jak Armande do wybrykow i wciaz oblegaja ja dzieci coraz bardziej rozhukane za jej sprawa, i wszedzie sie wyroznia. Gdy inni ida ulica, ona biegnie. Jej wlosy wciaz rozwiewa wiatr, nosi odziez w dzikich kolorach – pomaranczowym, zoltym – w grochy i w kwiaty. Papudze na wolnosci wroble nie dadza przetrwac rozdraznione jaskrawoscia papuziego upierzenia. Tutaj ona jest akceptowana, ludzie odnosza sie do niej z sympatia, nawet z rozbawieniem. Cudacznosc, ktora gdzie indziej wywolalaby marszczenie brwi, toleruja, bo to wlasnie Yianne. Nawet Clairmont nie opiera sie jej urokowi, a antypatia jego zony, niemajaca nic wspolnego z wyzszoscia moralna, wynika wylacznie z zazdrosci, co raczej nie swiadczy o Caro dobrze. Przynajmniej Yianne Rocher nie jest hipokrytka, nie uzywa slow Bozych, aby sie wywyzszac. Wszelako to spostrzezenie – sugerujace przychylnosc czy nawet sympatie, na jaka czlowiek z moja pozycja nie moze sobie pozwolic – stanowi jeszcze jedno niebezpieczenstwo. Ja nie moge miec zadnych sympatii. Gwaltowna antypatia czy sympatia sa jednakowo niestosowne. Musze byc bezstronny ze wzgledu na Kosciol i na te spolecznosc. Im przede wszystkim musze byc wierny.

26

sroda, 12 marca

Nie rozmawialismy z Muscatem juz od kilku dni. Josephine, ktora przez pewien czas nie chciala wychodzic z Praline, teraz daje sie namowic na wypad beze mnie do piekarni albo do kwiaciarni po drugiej stronie rynku. Nie chce jednak pojsc do Cafe de la Republique po swoje rzeczy, wiec pozyczylam jej troche moich. Dzisiaj jest w niebieskim swetrze i sarongu w kwiaty, wyglada swiezo,ladnie. W ciagu tych kilku dni zmienila sie, wyraz wrogosci nie pojawia sie nawet przelotnie na jej twarzy, zniknely tez odruchy obronne. Wydaje sie wyzsza, szykowniejsza, bo juz sie nie garbi i nie ma na sobie tylu warstw ubrania, bardzo ja pogrubiajacych. Prowadzi sklep, kiedy ja pracuje w kuchni, i juz ja nauczylam hartowac i mieszac rozne gatunki czekolady, a takze zrobic niektore prostsze rodzaje pra-linek. Ma sprawne, szybkie rece. Ze smiechem przypominam jej zrecznosc rewolwerowca, jaka sie wykazaly pierwszego dnia naszej znajomosci.

Ona sie rumieni.

– Nigdy bym niczego tobie nie zabrala! – Jej oburzenie jest wzruszajaco szczere. -Yianne, nie myslisz chyba, ze

ja bym…

– Oczywiscie, ze nie.

– Ty wiesz, ze ja…

– Oczywiscie.

Ona i Armande, chociaz dawniej prawie sie nie znaly, bardzo sie zaprzyjaznily. Staruszka przychodzi teraz codziennie, czasami, zeby porozmawiac, czasami po trabke swoich ulubionych trufli morelowych. Czesto przychodzi z Guillaume'em, jak zawsze stalym gosciem. Dzisiaj byl tutaj Luc i we trojke nad czajnikiem czekolady i ekierkami dlugo siedzieli razem w kacie, do kuchni dolatywaly ich okrzyki i smiechy.

Przed samym zamknieciem wszedl Roux, rozejrzal sie ostroznie, niesmialo. Po raz pierwszy zobaczylam go tak z bliska od czasu pozaru. Zmienil sie zdumiewajaco. Jest szczuplejszy, wlosy ma przylizane do tylu, na jednej rece brudny bandaz, jedna strona posepnej obojetnej twarzy jeszcze rozogniona, jak gdyby fatalnie przypieklo go slonce.

Byl zaskoczony widokiem Josephine.

– Przepraszam. Myslalem, ze Yianne jest… – Odwrocil sie raptownie, zeby wyjsc.

– Nie. Prosze. Ona jest na zapleczu. – Josephine jest o wiele swobodniejsza, odkad pracuje w sklepie, ale teraz wydawala sie przerazona, byc moze, jego wygladem.

Roux zawahal sie.

– Pani jest z kawiarni – powiedzial w koncu. – Pani jest…

– Josephine Bonnet – przerwala mu. – Obecnie mieszkam tutaj.

– Ach tak.

Wyszlam z kuchni. Jeszcze patrzyl na nia, zastanawiajac sie nad czyms, odczytalam to z jego jasnych oczu. Ale nie rozwinal tematu, a Josephine z zadowoleniem

Вы читаете Czekolada
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату