wycofala sie do kuchni.

– Dobrze Roux znowu cie widziec – powiedzialam mu wprost. – Chcialam cie prosic o przysluge.

– Mnie?

On potrafi temu zaimkowi nadac duze znaczenie. Zawarl w nim grzecznosc, niedowierzanie, podejrzliwosc. I czekal jak zdenerwowany kot, gotow sie rzucic.

– Potrzebne sa naprawy w tym domu, nie wiem, czy chcialbys… -Trudno bylo sformulowac to odpowiednio, przeciez by nie przyjal zadnej propozycji, w ktorej moglby sie dopatrzyc milosierdzia.

– Nie ma w tym udzialu naszej przyjaciolki, Armande? – zapytal tonem lekkim, ale niemilym. Odwrocil sie w strone Armande siedzacej z Guillaume'em i wnukiem. -Znow ukradkowa dobroczynnosc? – zawolal zlosliwie.

Kiedy z powrotem odwrocil sie do mnie, mial twarz bez wyrazu.

– Nie przyszedlem tu, zeby prosic o prace. Przyszedlem, zeby zapytac, czy nie widzialas kogos krecacego sie kolo mojej lodzi tamtej nocy.

Potrzasnelam glowa.

– Niestety, Roux. Nie widzialam nikogo.

– Dobrze. – Odwrocil sie do drzwi. – Dziekuje.

– Sluchaj, zaczekaj! – zawolalam za nim. – Mozesz przynajmniej napic sie czekolady.

– Kiedy indziej – nieomal burknal. Czulam, jak jego gniew szuka czegos, zeby sie wyladowac.

– Nadal jestesmy twoimi przyjaciolmi – powiedzialam, kiedy doszedl do drzwi. – Armande i Luc, i ja. Usilujemy ci pomoc.

Odwrocil sie raptownie. Ponury. Oczy mial jak ostrza sierpow.

– Zrozumcie, wy wszyscy – powiedzial cicho z nienawiscia, akcentem tak marsylskim, ze slowa byly ledwie zrozumiale. – Nie potrzeba mi niczyjej pomocy. W ogole nie powinienem zadawac sie z wami, od tego sie zaczyna. Jestem tu tak dlugo, bo myslalem, ze moze sie dowiem, kto podpalil moja lodz.

I wyszedl, zataczajac sie niezdarnie w drzwiach przy gniewnym dzwieczeniu dzwonka.

Kiedy wyszedl, wszyscy popatrzylismy na siebie.

– Ci rudzi mezczyzni – powiedziala Armande ze wspolczuciem. – Uparci jak muly. Josephine byla wstrzasnieta.

– Okropny czlowiek – powiedziala. – Ty nie podpalilas |jego lodzi. Jakim prawem on tak cie traktuje? Wzruszylam ramionami.

– Czuje sie bezradny, miota sie, nie wie, kogo winic -wyjasnilam jej. -To naturalna reakcja. I wydaje mu sie, |ze proponujemy mu pomoc, bo litujemy sie nad nim.

– Nie cierpie scen. – Josephine sie wzdrygnela, oczywiscie myslac o swoim mezu. – Chwala Bogu, ze sobie poszedl. Teraz chyba wyjedzie z Lansquenet?

Potrzasnelam glowa.

– Nie sadze – powiedzialam. – Ostatecznie dokad mialby pojechac?

– 

27

Czwartek, 13 marca

Wczoraj po poludniu poszlam do Les Marauds, zeby porozmawiac z Roux. Znow daremnie. Zastalam drzwi tej rudery zamkniete na klodke od wewnatrz, wszystkie okna zasloniete okiennicami. Wyobrazalam sobie, jak on ze swoja wsciekloscia zaszyl sie w mroku. Wolalam go i na pewno slyszal, ale sie nie odzywal. Chcialam zostawic mu kartke na drzwiach, szybko jednak sie rozmyslilam. Jezeli raczy przyjsc, to na wlasnych warunkach.

Anouk byla ze mna, miala papierowa lodke, ktora jej zrobilam z okladki magazynu.

Kiedy stalam pod drzwiami Roux, pobiegla na brzeg rzeki i puscila te lodke na wode, przytrzymujac ja gietka dluga galezia. Roux sie nie pokazywal, wiec zdecydowalam sie wrocic do La Praline, gdzie Josephine juz zaczela robic couverture na nastepny tydzien. Anouk zostala nad rzeka.

– Uwazaj na krokodyle – powiedzialam jej powaznie.

Usmiechnela sie do mnie spod zoltego beretu. Z trabka w jednej rece i z witka w drugiej zaczela alarmujaco i niemelodyjnie spiewac. Przeskakiwala z nogi na noge, coraz bardziej podniecona.

– Krokodyle! Atak krokodyli! Strzelac z armat!

– Wolnego! – ostrzeglam ja. – Nie wpadnij do wody.

Przeslala mi zamaszyscie calusa i bawila sie dalej. Kiedy na szczycie wzgorza sie odwrocilam, bombardowala krokodyle grudkami darni i dolatywalo cienkie buczenie jej trabki – pauu-pi-rau przeplatane efektami dzwiekowymi bitwy – prask! plum!

Zaskakujace, ze to wciaz jeszcze mnie zdumiewa – ta raptowna fala czulosci. Gdybym porzadnie zmruzyla oczy w ukosnie padajacych promieniach slonca, prawie bym zobaczyla dlugie, brazowe krokodyle w wodzie, za jej czerwonym plaszczykiem i zoltym beretem odcinajacym sie od cienia. Prawie wyobrazalam sobie te na pol widzialna menazerie wokol Anouk. A ona odwraca sie, macha do mnie reka i piszczy:

– Kocham cie! – po czym znow zajmuje sie powazna sprawa, jaka jest zabawa.

Sklep dzis po poludniu byl zamkniety. Razem z Josephine robilysmy pralinki i trufle na reszte tygodnia. Juz zaczelam robic czekoladki wielkanocne. Josephine szybko sie nauczyla ozdabiac czekoladowe zwierzeta, ukladac je w pudelkach, owijac pudelka wielobarwna wstazka. Piwnica stala sie idealnym magazynem. Chlodno tam, ale nie tak zimno, zeby utworzyl sie na czekoladzie bialy nalot, ciemno, sucho, swietnie nadaje sie do przechowywania wszystkich naszych specjalow w kartonach i jeszcze wystarczy miejsca na zapasy domowe. Podloga ze starych plyt brukowych jest zapastowana, brazowa jak debowa posadzka. U sufitu wisi jasna zarowka. Drzwi sa z golej sosniny z otworem nisko wycietym dla kota, ktorego od lat juz nie ma. Nawet Anouk lubi te piwnice, chlod pachnacy kamieniem i starym winem. Na pobielanych scianach i plytach podlogi narysowala kolorowymi kredkami ptaki i gwiazdy.

Armande i Luc zostali w zamknietym sklepie, zeby jeszcze troche porozmawiac, a potem wyszli razem. Ostatnio spotykaja sie czesciej, chociaz nie zawsze w La Pra-line; Luc dwukrotnie w zeszlym tygodniu byl u niej w domu i godzine przepracowal w jej ogrodzie.

– B-babcia musi miec porzadne te klomby, teraz kiedy dom jest wyremontowany – powiedzial mi z powaga. – Nie moze kopac sama tak jak dawniej, a chce w tym roku miec k-kwiaty, nie chwasty.

Wczoraj zaniosl do Armande tace roslin z inspektow Narcisse'a i zasadzil je w swiezo przekopanej ziemi pod murkiem.

– Kupilem lawende, pierwiosnki, tulipany i zonkile -powiedzial. – Babcia lubi najbardziej te kolorowe, pachnace. Nie widzi ich wszystkich dobrze, wiec wzialem takze bez, wonny lak i sz-szczodrzenice miotlasta. Sa duze, bedzie widziala. – Usmiechnal sie niesmialo. – Chce, zeby sie zadomowily przed jej urodzinami.

Zapytalam go, kiedy sa urodziny Armande.

– Dwudziestego osmego marca – padla odpowiedz -skonczy osiemdziesiat jeden lat. Juz wymyslilem p-pre-zent dla niej.

– Tak? Kiwnal glowa.

– Jedwabna halke – oznajmil troche defensywnie. -Lubi bielizne.

Powstrzymujac usmiech, przyznalam, ze to chyba swietny pomysl.

– Bede musial pojechac do Agen – mowil wciaz z powaga – i schowac przed m-mama, boby sie stukala w czolo. -Usmiechnal sie nagle. – Moze zrobmy dla babci uroczystosc. Wie pani, na powitanie jej nastepnych dz-dziesieciu lat.

– Moze zapytamy, co ona na to – podsunelam.

O czwartej Anouk wrocila do domu, wesola, zmeczona, zablocona po pachy. Josephine zaparzyla dla niej herbate cytrynowa, ja przygotowalam kapiel. Rozebralam Anouk i zanurzylam w cieplej pachnacej miodem wodzie, a po-

tem we trzy jadlysmy podwieczorek: pain au chocolat i brioche z dzemem malinowym, i pulchne slodkie morele z cieplarni Narcisse'a. Josephine wydawala sie roztargniona, raz po raz obracala morele w dloni.

– Wciaz mysle o tym czlowieku – powiedziala w koncu.

– Wiesz, o tym, ktory tu byl dzis rano.

– Roux. Przytaknela.

– Jego lodz sie zapalila… – zaczela niepewnie. – Myslisz, ze to mogl byc wypadek?

– On tak nie mysli. Mowil, ze czul zapach benzyny.

– Co by zrobil, gdyby sie dowiedzial – zapytala z wysilkiem – kto podpalil?

Wzruszylam ramionami.

– Naprawde nie wiem. Ale dlaczego, Josephine… Masz jakies podejrzenie? Zaprzeczyla szybko.

– Nie. Gdyby jednak ktos wiedzial… i nie powiedzial…

– zajaknela sie zalosnie. – Czy on… to znaczy… co by…

Patrzylam na nia. Nie chciala spojrzec mi w oczy, tylko obracala bezwiednie te morele w dloni. Podchwycilam przelotny dymek z jej mysli.

– Ty wiesz kto, prawda?

– Nie.

– Sluchaj, Josephine, jezeli cos wiesz…

– Nie, nie wiem – mruknela stanowczo. – Chcialabym wiedziec.

– Dobrze. Nikt ciebie w to nie wciaga. – Postaralam sie przybrac ton przymilny.

– Nie, nie wiem – powtorzyla piskliwie. – Naprawde. Zreszta on wyjezdza, tak mowil, i nie jest stad, i nigdy przedtem tu nie byl i… – Jezyk jej glosno mlasnal o zeby.

– Widzialam go dzis nad rzeka – oznajmila Anoukz buzia pelna brioche. – Widzialam jego dom. Odwrocilam sie do niej, troche ciekawa.

– Rozmawial z toba?

Przytaknela zamaszyscie.

– No pewnie. Mowil, ze nastepnym razem zrobi sobie lodz porzadna, drewniana, ktora nie zatonie. To znaczy, jezeli te bumkarty takze jej nie podpala. – Anouk

Вы читаете Czekolada
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату