nia w sprzeczki. Sledzil ja, gdy szla do pracy, po czym robil jej sceny na oddziale. Swoje wybuchy furii probowal zrekompensowac nad wyraz hojnymi prezentami, co przerazalo ja jeszcze bardziej. W koncu pewnego dnia wlamal sie do jej mieszkania i usilowal zgwalcic, przystawiajac noz do gardla.
– Wowczas miara sie przebrala – oznajmila Marise. – Nie bylam w stanie znosic tego dluzej. Przez jakis czas symulowalam uleglosc, po czym wytlumaczylam mu, ze musze wyjsc do toalety. Tego wieczoru Patrice mial mnostwo pomyslow. Chcial, zebysmy wyjechali razem na wies, gdzie mialam byc bezpieczna. Tak wlasnie to ujal: „bezpieczna” – gdy to mowila, wstrzasnal nia nagly dreszcz.
Ostatecznie zamknela sie w lazience, wyszla przez okno na dach, a potem schodami przeciwpozarowymi uciekla na ulice. Jednak zanim przybyla policja, Patrice zniknal. Marise pozmieniala zamki w drzwiach i zainstalowala przeciwwlamaniowe zabezpieczenia na oknach.
– Ale na tym sie nie skonczylo. Zaczal parkowac samochod pod moim domem i nieustannie mnie sledzic. Zama wiac dostawy roznych rzeczy pod moj adres. Pojawily sie prezenty. Grozby. Kwiaty.
Nie ustepowal. W miare uplywu czasu szykany przybraly na sile. Do szpitala dostarczono jej wieniec pogrzebowy. Gdy byla na dyzurze, Patrice sforsowal zamki i przemalowal cale mieszkanie na czarno. Na urodziny dostala poczta paczke z ekskrementami, owinieta w wystawny srebrny papier. Na drzwiach regularnie pojawialy sie graffiti. Na jej nazwisko zaczelo nadchodzic mnostwo zamowien ze szczegolnych katalogow wysylkowych: stroje sadomaso, narzedzia ogrodnicze, protezy ortopedyczne, literatura pornograficzna. Powoli Marise zaczal owladniac strach. Policja byla bezsilna. Poki Patrice nie wyrzadzil jej fizycznej krzywdy, nie mogli go o nic oskarzyc. Udali sie co prawda pod adres, ktory podal w szpitalu, okazalo sie jednak, ze to sklad drewna pod Nantes, gdzie nikt nigdy o nim nie slyszal.
– W koncu sie wyprowadzilam – przyznala Marise. – Opuscilam to mieszkanie i kupilam bilet do Paryza. Zmienilam nazwisko. Wynajelam male lokum przy Rue de la Jonquiere i zaczelam prace w klinice przy Marnela Vallee. Wydawalo mi sie, ze wreszcie jestem bezpieczna.
Odnalezienie jej zajelo mu osiem miesiecy.
– Wykorzystal moje karty medyczne – wyjasnila Marise. – Musial przekonac kogos ze szpitala, by mu je pokazal lub pozwolil skopiowac. Jak chcial, potrafil byc nadzwyczaj przekonujacy. Bardzo wiarygodny w swoich wyjasnieniach.
Marise znow sie wyprowadzila, ponownie zmienila nazwisko i tym razem przefarbowala wlosy. Zanim ponownie znalazla posade pielegniarki, przez pol roku pracowala w barze przy Avenue de Clichy jako kelnerka. Probowala wymazac swoje dane ze wszelkich oficjalnych dokumentow. Pozwolila, by wygaslo jej ubezpieczenie zdrowotne i nie starala sie o przeniesienie dokumentow w nowe miejsce zamieszkania. Zrezygnowala z karty kredytowej i wszystkie rachunki oplacala gotowka. Tym razem Patrice potrzebowal niemal rok, by ja znalezc.
Przez ten czas bardzo sie zmienil. Ogolil glowe i zaczal sie ubierac w militarnym stylu. Oblezenie, jakie przypuscil na jej mieszkanie, nosilo wszelkie znamiona dokladnie zaplanowanej operacji wojskowej. Teraz juz skonczyly sie wszelkie psikusy w rodzaju zamawiania niechcianej pizzy czy podrzucania blagalnych notek. Nawet grozby ustaly. Marise widziala go jedynie dwa razy w samochodzie pod jej domem, ale gdy minely dwa tygodnie, a ona nie dojrzala zadnego sladu jego obecnosci, uznala, ze pewnie cos jej sie przywidzialo. Kilka dni pozniej obudzil ja odor gazu. Patrice zdolal jakos obejsc glowny zawor, tak ze Marise nie byla w stanie zamknac doplywu smiercionosnej substancji. Gdy chciala uciec, okazalo sie, ze ktos zablokowal drzwi od zewnatrz. Okna zostaly zabite gwozdziami, mimo ze mieszkala na trzecim pietrze. Telefon nie dzialal. W koncu stlukla szybe i zaczela rozdzierajaco wzywac pomocy. Po tym wszystkim jednak uznala, ze znalazla sie juz zbyt blisko konca. Uciekla do Marsylii. Zaczela calkiem nowe zycie. I tam wlasnie poznala Tony’ego.
– Mial dziewietnascie lat – wspominala. – Wowczas pracowalam na oddziale psychiatrycznym szpitala w Marsylii. On byl tam pacjentem. Podobno z powodu zalamania nerwowego wywolanego smiercia ojca. – W tym momencie usmiechnela sie gorzko. – Oczywiscie, powinnam byc wowczas madrzejsza i nie zadawac sie wiecej z zadnym pacjentem. Ale oboje czulismy sie tacy bezradni. Tony byl mlody. Jego wzgledy mi pochlebialy, to wszystko. Poza tym swietnie robilo mu moje towarzystwo. Umialam go rozbawic. To tez mi pochlebialo.
Zanim zdala sobie sprawe ze swoich uczuc do niego, bylo juz za pozno. Tony zakochal sie po uszy.
– Wmawialam sobie, ze ja tez moglabym go pokochac – wyznala. – Byl zabawny, mily i dawal soba kierowac. Po przezyciach z Patrice wydawalo mi sie, ze czegos takiego wlasnie chce najbardziej. Poza tym wciaz opowiadal mi o farmie, o tym miejscu. W jego opowiadaniach jawilo sie jak bezpieczna, piekna przystan. Wowczas kazdego dnia, gdy sie budzilam, zastanawialam sie, czy przypadkiem wlasnie nie nadszedl ten dzien, kiedy Patrice znow mnie odnajdzie. W Marsylii wcale nie byloby trudno mnie znalezc – wystarczylo jedynie sprawdzic odpowiednie kliniki i szpitale. Tony nagle oferowal mi ucieczke od tego wszystkiego. I mnie potrzebowal. To wiele dla mnie znaczylo.
W koncu dala sie przekonac. Z poczatku Lansquenet zdawalo jej sie wszystkim, co moglaby sobie w zyciu wymarzyc. Nie minelo jednak wiele czasu, jak doszlo do starc pomiedzy Marise a matka Tony’ego, ktora nie przyjmowala do wiadomosci faktu choroby syna.
– W ogole nie chciala mnie sluchac – tlumaczyla Ma rise. – Tony wciaz cierpial na powazne wahania nastroju. Powinien byc na lekach. Kiedy ich nie bral, jego stan sie pogarszal – zamykal sie na wiele dni w domu, nie myl – tylko jadl, pil piwo i wpatrywal w telewizor. Och, dla wszystkich z zewnatrz mial wygladac normalnie. Na tym miedzy innymi polegal problem. Wciaz musialam przywolywac go do porzadku. Odgrywalam role sekutnicy. Nie mialam innego wyjscia.
Jay wlal resztke wina do kieliszka Marise. Nawet osad z dna wydzielal silna won i przez moment Jayowi zdawalo sie, ze ta resztka rozsiewa aromaty wszystkich poprzednich „Specjalow” Joego: maliny, rozy, dzikiego bzu i jezyny, damaszki i „tubery”. Z naglym ukluciem smutku dotarlo do niego, ze juz wiecej ich nie posmakuje. Koniec magii. Marise zamilkla. Rudokasztanowe wlosy zaslanialy jej twarz. Jay odniosl niespodziewanie wrazenie, ze zna te kobiete od bardzo wielu lat. Jej obecnosc przy tym stole byla calkiem naturalna, rownie oczywista, jak to, ze tuz obok mial swoja maszyne do pisania. Polozyl reke na jej dloni. Byl pewien, ze gdyby ja pocalowal, poczulby smak dzikich roz. W tym momencie spojrzala na niego – a oczy miala rownie zielone jak jego sad.
–
Glos Rosy przecial ostro te szczegolna chwile.
– Na gorze znalazlam maly pokoj! Ma okragle okno i stoi w nim niebieskie lozko w ksztalcie lodki! Jest troche zakurzony, ale moglabym go sprzatnac, moglabym,
Marise zabrala dlon.
– Oczywiscie. Jezeli monsieur… jezeli Jay… – wygladala na rozkojarzona, jakby gwaltownie wyrwana ze snu. Naglym ruchem odsunela od siebie na wpol oprozniony kieliszek.
– Powinnam juz isc – rzucila szybko. – Zrobilo sie pozno. Przyniose rzeczy Rosy. Dziekuje ci za…
– Nie ma o czym mowic – Jay chcial polozyc reke na jej ramieniu, ale sie wywinela. – Naprawde mozecie tu za mieszkac obie. Mam mnostwo…
– Nie. – Nagle znow byla dawna Marise, zwierzenia byly skonczone. – Musze pojsc po posciel dla Rosy. Powinna juz sie polozyc.
Uscisnela corke krotko, ale goraco.
– Badz grzeczna – polecila. – I prosze… – to bylo do Jaya -…nie wspominaj o tym w wiosce. Nikomu, dobrze?
Zdjela zolty sztormiak z haka za kuchennymi drzwiami i wciagnela na ramiona. Na dworze wciaz padalo.
– Obiecaj.
– Obiecuje.
Kiwnela glowa – sucho, uprzejmie, jakby wlasnie zawarli korzystna transakcje handlowa. I zaraz potem wyszla w deszcz.
Jay zamknal za nia drzwi, po czym zwrocil sie w strone Rosy.
– No i co? Czy czekolada juz jest gotowa? – spytala dziewczynka.
Jay usmiechnal sie szeroko.
– Chodzmy sprawdzic, dobrze?
Wlal gesty napoj do szerokiej filizanki z kwiatkami na obrzezu. Rosa zwinela sie na lozku z filizanka w raczce i przygladala sie z ciekawoscia, jak Jay sprzata ze stolu kubki, kieliszki i butelke po winie.
– Kto to byl? – zapytala w koncu. – Czy on tez jest An glikiem?
– Kto taki? – wykrzyknal Jay z kuchni, puszczajac wo de do zlewu.
– Ten stary pan – odparla Rosa. – Stary pan, ktorego spotkalam na pietrze.
Jay natychmiast zakrecil wode i odwrocil sie ku Rosie.
– Widzialas go? Rozmawialas z nim? Dziewczynka kiwnela glowa.
– Z takim starym panem w smiesznej czapce na glowie – odparla. – Kazal cos ci powiedziec.
Pociagnela dlugi lyk z filizanki, a gdy sie zza niej wychylila, gorna warge znaczyly jej pieniste, brunatne wasy. Jaya przeszyl nagly dreszcz, niemal poczul strach.
– Co mi kazal powiedziec? – wyszeptal z trudem. Rosa zmarszczyla brwi.
– Zebys pamietal o „specjalach” – odparla w koncu. – I ze bedziesz wiedzial, o co chodzi.
– Czy cos jeszcze? – Jayowi juz teraz huczalo w glowie, a w ustach czul palaca suchosc.
– Tak – pokiwala energicznie glowa. – Prosil, zebym ci powiedziala od niego do widzenia.
57
Uplynely dwadziescia dwa lata, zanim Jay powrocil na Pog Hill. Zwlekal tak dlugo czesciowo z powodu uczucia gniewu, a czesciowo – strachu. To bylo jedyne miejsce, gdzie kiedykolwiek czul sie jak u siebie, jak w prawdziwym domu. Z pewnoscia nigdy nie czul sie tak w Londynie. Wszystkie mieszkania, ktore tam wynajmowal, wydawaly mu sie identyczne – roznily sie jedynie wielkoscia i rozkladem. Kilkupokojowe. Kawalerki. Nawet dom Kerry w Kensington. Czul sie w nich przelotnym gosciem. Jednak tego roku cos sie zmienilo. Byc moze po raz pierwszy w zyciu ogarnely go wieksze strachy niz mysl o powrocie na Pog Hill. Minelo niemal pietnascie lat od wydania „Ziemniaczanego Joe”. Od tamtej pory – nic, ani jednego dobrego opowiadania. To bylo juz cos wiecej niz pisarski blok. Jay mial poczucie, ze