zostal uwieziony w kapsule czasu i moze jedynie odtwarzac i przetwarzac fantazje z okresu wczesnej mlodosci. „Ziemniaczany Joe” to pierwsza – i jedyna – dojrzala rzecz, jaka napisal. Jednak zamiast wyzwolic w nim tworcze moce, ksiazka ta zamknela go w jego dziecinstwie. W 1977 zanegowal magie. Tego juz bylo za wiele, powtarzal wowczas sobie. Mial tej magii po dziurki w nosie. Za duzo. Duzo za duzo. Wowczas sie uwolnil, stanal na wlasnych nogach, bo tego chcial. Mial poczucie, ze wyrzucajac nasiona Joego, wyzwolil sie z mocy tego wszystkiego, czym karmil sie przez cale trzy lata: talizmany, czerwone wstazki, Gilly, wysypisko, gniazda os, sciezki wzdluz torowiska i potyczki z wrogami w Nether Edge. Wszystko to polecialo z wiatrem i wymieszalo sie ze smieciami i pylem pod kolejowa kladka. A potem powstal „Ziemniaczany Joe”, ktory wszystko uporzadkowal. A przynajmniej tak sie wowczas Jayowi zdawalo. Musiala w nim jednak tkwic jakas zadra. A byc moze tylko zwykla ciekawosc. Niepokoj dzwieczacy gdzies w podswiadomosci, ktory nie dawal sie niczym usmierzyc. Nikla pozostalosc dawnej wiary.
Istniala przeciez mozliwosc, ze wszystko zinterpretowal nie tak. Bo w gruncie rzeczy, jakie wlasciwe znalazl dawno temu dowody przeciw Joemu? Kilka kartonow starych czasopism? Mapy poznaczone roznymi kolorami? A jezeli wyciagnal zbyt pochopne wnioski? Moze Joe jednak mowil prawde.
Jay prawie nie mial odwagi zastanawiac sie nad czyms podobnym. Joe znowu na Pog Hill? Ku wlasnemu zdziwieniu na te mysl serce skoczylo mu do gardla. Zaczal sobie nagle wyobrazac, ze dom starszego pana wyglada tak jak kiedys – byc moze sprawia wrazenie nieco zarosnietego, z powodu idealnego kamuflazu Joego – dzialka jednak nadal jest porzadnie utrzymana, na drzewach wisza czerwone talizmany, a kuchnie przepelnia aromat dojrzewajacego wina… Zanim jednak rzeczywiscie odwazyl sie na powrot, minelo jeszcze kilka miesiecy. Kerry popierala go w tych zamierzeniach z zalosnie przesadna gorliwoscia – biedna, wyimaginowala sobie zapewne, ze ta wyprawa stanie sie dla Jaya zrodlem nowej inspiracji, ze zaowocuje kolejna powiescia, ktora znow wywinduje go na szczyty slawy. Uparla sie, zeby jechac z nim; naprzykrzala sie tak bardzo, ze w koncu Jay wyrazil zgode.
Co za blad! Jay zrozumial to juz w momencie, gdy przybyl do Kirkby Monckton. Z chmur saczyl sie drobny deszcz koloru sadzy. Nether Edge zostalo przeksztalcone w tereny budowlane, gdzie wlasnie powstawaly eleganckie domki nad rzeka – bulodozery i traktory krecily sie tam i z powrotem wzdluz schludnych, identycznych bungalowow. Pola i zagony uprawne zniknely, a na ich miejscu pojawily sie salony samochodowe, supermarkety i centra handlowe. Nawet niewielki kiosk, do ktorego Jay tak czesto biegal po papierosy czy czasopisma dla Joego, zostal przeksztalcony w cos calkowicie innego.
Wszystkie kopalnie w Kirkby zostaly zamkniete juz wiele lat temu. Poglebiono i uporzadkowano kanal, a za przydzielone fundusze milenijne planowano utworzyc centrum turystyczne – tam wczasowicze mogliby miedzy innymi zjechac pod ziemie specjalnie przebudowanym gorniczym szybem badz odbyc przejazdzke towarowa barka po swiezo oczyszczonym kanale.
Kerry – co oczywiscie bylo do przewidzenia – uznala to za uroczy pomysl.
Za to Jaya czekaly jeszcze gorsze niespodzianki.
Wbrew wszystkiemu wciaz sie spodziewal, ze Pog Hill pozostala mniej wiecej niezmieniona. Tym bardziej ze glowna droga wciaz wygladala niemal tak samo – nadal staly przy niej urocze, choc poczernione od lepkiej sadzy edwardianskie domki, a pobocza porastaly lipy. Most takze wygladal tak samo, jak Jay go zapamietal – pojawilo sie tam tylko nowe przejscie dla pieszych u jednego kranca. Poczatek Pog Hill Lane wciaz znaczyly wysokie topole, i na ten widok Jay poczul, jak serce rozsadza mu piers. Zatrzymal samochod przy ciaglej linii i powedrowal wzrokiem w gore wzniesienia.
– To tu? – spytala Kerry, sprawdzajac jednoczesnie swoj wyglad w lusterku umieszczonym w przeslonie prze ciwslonecznej. – Nie widze zadnej tabliczki z nazwa ulicy ani nic w tym rodzaju.
Jay bez slowa wysiadl z samochodu. Kerry podazyla za nim.
– A wiec to wlasnie tutaj wszystko sie zaczelo. – W jej glosie pobrzmiewalo rozczarowanie. – Dziwne. Wydawalo mi sie, ze to miejsce bedzie mialo w sobie wiecej atmosfery.
Zignorowal ja i ruszyl w gore.
Nazwa ulicy zostala zmieniona. Teraz na zadnej mapie nie mozna by juz znalezc Pog Hill, Nether Edge czy jakichkolwiek miejsc, wokol ktorych koncentrowalo sie jego zycie w owe wazkie letnie miesiace sprzed wielu lat. Obecnie cala okolice nazwano Meadowbank View. Stare domy wyburzono, a w ich miejsce postawiono ceglane dwupietrowce z malymi balkonami, udekorowanymi pelargoniami w niewielkich, plastikowych skrzynkach. Tablica na najblizszym domu glosila: „Luksusowe Apartamenty Spokojnej Starosci»Meadowbank«”. Jay podszedl do miejsca, gdzie kiedys stal dom Joego. Nic z niego nie pozostalo. Zobaczyl jedynie wyasfaltowany parking – przeznaczony dla mieszkancow. Na tylach domow, gdzie swego czasu rozciagal sie ogrod Joego, byl teraz tylko trawnik bez wyrazu, z jednym, jedynym drzewkiem posrodku. Po sadzie, herbarium, krzewach czarnej porzeczki, malin, agrestu, po winorosli, sliwach, gruszach, po grzadkach marchwi, pasternaku czy „tuber” nie bylo sladu.
– Nie ma juz nic. Kerry wziela go za reke.
– Moje kochane biedactwo – wyszeptala mu do ucha. – Mam nadzieje, ze nie przygnebilo cie to az tak strasznie? – W jej glosie pobrzmiewala jednak nuta zadowolenia, jakby podobna perspektywa sprawiala jej wyrazna przy jemnosc. Jay potrzasnal glowa.
– Poczekaj na mnie w samochodzie, OK? Kerry zmarszczyla brew.
– Alez Jay…
– Dwie minutki, dobrze?
Uciekl od niej w ostatniej chwili: mial wrazenie, ze gdyby dusil wszystko w sobie jeszcze kilka sekund dluzej – moglby eksplodowac. Pobiegl na tyly niegdysiejszego ogrodu Joego i wyjrzal poza mur, na dawna trakcje kolejowa. Byla zasypana smieciami. Wszedzie walaly sie plastikowe worki z domowymi odpadkami. Zobaczyl tez stare lodowki, zuzyte opony samochodowe, skrzynki, palety, cale masy puszek, sterty czasopism powiazane w sztaple konopnym sznurkiem. Na ten widok w gardle Jaya niespodziewanie zabulgotal smiech. Joe bylby zachwycony. Ucielesnienie marzen. Odpady rozrzucone po stromym zboczu, jakby niedbale porzucone przez przypadkowych przechodniow. Wozek dzieciecy. Wozek na zakupy. Rama anachronicznego roweru. Pog Hill zostala zmieniona w wielkie wysypisko. Z wysilkiem Jay podciagnal sie na rekach, tak by przejsc przez mur na druga strone. Stara, ledwo widoczna trakcja kolejowa wydawala sie daleko w dole – na dnie urwiska uslanego krzewami i masa smieci. Po drugiej stronie mur okazal sie upstrzony kolorami przez artystow graffiti. Mnostwo odlamkow potluczonego szkla odbijalo promienie slonca. Ale oparta o wystajacy pniak stala jedna cala, nierozbita butelka – swiatlo ledwo odblyskiwalo od jej zakurzonej podstawy. Czerwony sznurek, zszargany ze starosci, oplatal jej szyjke. Jay od razy wiedzial, ze ta butelka musiala nalezec do Joego.
Jak przetrwala wyburzanie domu, Jay nie potrafil sobie wyobrazic, a jeszcze bardziej dziwil sie, jak wytrwala w nienaruszonym stanie az do tego czasu. Niewatpliwie jednak byla to jedna z butelek wina Joego. Dowodzil tego barwny sznurek wokol szyjki, a takze nalepka, wciaz czytelna, wypisana pracowicie przez starszego pana: „Specjal”. Im dalej Jay posuwal sie w dol nasypu, tym wiecej dostrzegal przedmiotow nalezacych swego czasu do Joego. Zniszczony zegar. Szpadel. Wiadra i donice, w ktorych niegdys krzewily sie rosliny. Wygladalo to tak, jakby ktos stal na szczycie wzgorza i zrzucal cala zawartosc domu Joego w dol. Jay wedrowal wsrod tych ponurych szczatkow, starajac sie unikac potluczonego szkla. Natknal sie na bardzo stare egzemplarze „National Geographic” i potrzaskane kuchenne krzeslo. W koncu, troche nizej, zobaczyl kredens na nasiona, z polamanymi nogami i drzwiczkami smetnie zwisajacymi na obluzowanych zawiasach. W tym momencie ogarnela go nagla, slepa furia. Bylo to uczucie zlozone: skierowane tyle samo przeciw sobie samemu i wlasnym nierealnym oczekiwaniom, co ku Joemu – ktory w koncu dopuscil, by cos podobnego moglo sie wydarzyc – a takze czlowiekowi, ktory stal na szczycie wzgorza i zrzucal w dol dobra Joego, jak bezwartosciowe smiecie. Co gorsza, gnebily go do tego paralizujacy strach i okrutna swiadomosc, ze powinien byl pojawic sie tu duzo wczesniej, bo zapewne wowczas znalazlby cos przeznaczonego specjalnie dla niego. Tymczasem, jak zwykle, zjawil sie za pozno.
Penetrowal wysypisko, az do czasu gdy po godzinie pojawila sie szukajaca go Kerry. Jay cuchnal od brudu i byl ublocony po kolana. Ale w kartonowym pudelku taszczyl pod pacha szesc butelek wina znalezionych w roznych miejscach stoku, jakims cudem ocalalych z katastrofy.
„Specjaly”.
58
A wiec stalo sie. Jay natychmiast zrozumial, ze Joe odszedl naprawde. W tym pozegnaniu przekazanym ustami dziecka bylo cos definitywnego, czego nie nalezalo ignorowac. Jakby z ostatnia kropla swojego wina, starszy pan przeniosl sie w nicosc. Przez kilka kolejnych dni Jay usilnie wypieral te swiadomosc, wmawial sobie, ze Joe na pewno wroci, ze nie opuscil go na zawsze, ze nie zostawilby go po raz drugi. Jednak tak naprawde w sercu czul cos innego. W domu juz nie unosil sie zapach dymu. Z radia przestaly plynac stare przeboje – na tej samej czestotliwosci pojawila sie jakas lokalna stacja nadajaca krzykliwe hity. Nie udawalo mu sie tez pochwycic wzrokiem sylwetki Joego pochylajacego sie nad inspektem, urzedujacego za stodola, czy sprawdzajacego stan drzew w sadzie. Nikt teraz nie siadal za jego plecami, gdy stukal w klawisze maszyny do pisania – niekiedy tylko Rosa wymykala sie ze swojego pokoju i rozlozona na jego poslaniu przygladala mu sie w milczeniu. Kazde wino smakowalo teraz jak najzwyczajniejsze wino i nie wzbudzalo zadnych szczegolnych reakcji. Jay nie nosil juz jednak w sobie gniewu. W zamian doznal poczucia nieuchronnosci losu. Po raz kolejny magia zniknela z jego zycia.
Minal tydzien. Deszcz powoli ustepowal i wowczas mozna bylo dokladnie oszacowac straty, jakie spowodowal. Jay i Rosa w zasadzie nie ruszali sie z domu. Rose latwo bylo zadowolic. Umiala zajac sie sama soba. Duzo czytala w swoim pokoju na poddaszu, grala w scrabble na podlodze albo spacerowala po pelnym kaluz polu w towarzystwie Clopette. Niekiedy sluchala radia badz bawila sie makaronowym ciastem w kuchni. Niekiedy wraz z Jayem piekla male, twarde, wonne herbatniki. Kazdego wieczoru przylaczala sie do nich Marise – gotowala obiad, jadla razem z nimi i kladla Rose spac. Udalo jej sie nareperowac generator. Kopanie rowow drenazowych pochlanialo wiekszosc jej czasu, ale mialo sie zakonczyc juz za kilka dni, bowiem zatrudnila Roux i kilku innych pracownikow z zakladu Clairmonta. Mimo to winnica wciaz byla na wpol zalana.
Jay mial teraz niewielu gosci. Popotte wpadla dwa razy z poczta, a potem jeszcze raz, by dostarczyc ciasto w prezencie od Josephine; wtedy Rosa akurat bawila sie za domem, wiec nie zostala dostrzezona. Pewnego dnia wpadl tez Clairmont z kolejna dostawa staroci, ale nie wstapil do domu, tylko natychmiast pojechal. Teraz, gdy pogoda nieco sie poprawila, kazdy mial mnostwo pracy wokol wlasnego obejscia.
Obecnosc Rosy bardzo ozywila dom. Po odejsciu Joego bylo to jak blogoslawienstwo z niebios, bo nagle, bez starszego pana, dom i ogrod staly sie dziwnie obce, jakby niespodziewanie zatracily cos wyjatkowo swojskiego, stwarzajacego niepowtarzalny klimat. Jak na dziecko w tym wieku Rosa byla nadzwyczaj cicha, tak ze niekiedy Jay odnosil wrazenie, iz Rosa bardziej przynalezy do swiata Joego niz do obecnej rzeczywistosci. Bez watpienia tesknila za matka. Ostatecznie zawsze byly razem. Kazdego wieczoru witala wiec Marise namietnym usciskiem. Wspolne posilki byly radosne i pelne ozywienia, ale Marise przejawiala jednoczesnie pewna rezerwe, ktorej Jay nie potrafil zinterpretowac. Teraz w zasadzie w ogole nie mowila o sobie. Nigdy slowem nie wspominala Tony’ego, ani najwyrazniej nie