– Moze az tak wielu tam nie chadzalo. Zaraz, jak sie nazywalo, jak sie nazywalo to wzgorze, na ktorym bylismy… Przeor mi mowil… – Po-stukal sie w czolo, potem uniosl wzrok ku dziewce, ktora przyszla przyciac knoty.
– Matyldo?
– Tak, panie? Szymon pochylil sie ku niej.
– Krag Wandlebury.
Dziewczyna szeroko otworzyla oczy, przezegnala sie i wycofala. Szymon rozejrzal sie wokol.
– Krag Wandlebury – oznajmil. – Co mowilem? Nasz przeor mial racje. To jest miejsce zwiazane z roznymi przesadami. Nikt tam nie chodzi, pozostawia je sie tylko owcom. Ale my tam zeszlej nocy poszlismy. Widzial nas. Dlaczego tam poszlismy? Nie wiedzial. Zeby rozbic namioty? Zatrzymac sie tam? Przejsc sie po tamtym miejscu? Nie mial wiec pewnosci, co bedziemy robic, i niepokoil sie, bo tam byly ciala, a my moglismy je znalezc. Przeniosl je. – Odchylil sie na krzesle. – On ma kryjowke na Kregu Wandlebury.
Widzial nas. Adelia doznala naglej, nieprzyjemnej wizji skrzydel nietoperza zlozonych nad stosem kosci, pyska weszacego za obcymi, naglego uchwytu pazurow.
– Czyli wykopal te ciala? Przeniosl je na jakas odleglosc? Zostawil, zeby je znaleziono? – mowil Mansur, glos robil mu sie coraz cienszy, w miare jak roslo w nim niedowierzanie. – Czy on moglby byc taki glupi?
– Probowal nas zwiesc, zebysmy nie wiedzieli, ze ciala lezaly najpierw na kredzie – oznajmil Szymon. – Nie przeczuwal, ze z nami jest
– A moze on chcial, zeby je znaleziono – zasugerowala Adelia. – Czy on z nas szydzi?
Weszla Gyltha.
– Kto wystraszyl moje Matyldy? – Zachowywala sie agresywnie, a obcinacz do knotow trzymala tak, ze Szymon w przestrachu az splotl dlonie na kolanach.
– Gyltha, Krag Wandlebury – powiedzial Neapolitanczyk.
– I co? Nie wierzcie w te bzdury, co gadaja o wzgorzu. Dziki gon? Ja sobie tym nie zawracam glowy. – Postawila latarenke i zaczela ciac knot. – To tylko zwykle wzgorze, to cale Wandlebury. Ja mam gdzies takie wzgorza.
– Dziki gon? – dopytywal sie Szymon. – Co to jest dziki gon?
– Zgraja wscieklych kundli o czerwonych slepiach, prowadzona przez ksiecia ciemnosci, a ja nie wierze nawet w slowo z tego, ja mysle, ze tu chodzi o zwyklych zabojcow owiec. A ty, Ulf, wylaz stamtad, ty szkodniku, bo poszczuje na ciebie cala taka sfore.
Po drugiej stronie sali byla galeryjka, schody na nia zakrywaly drzwi w oblozonej drewnem scianie, gdzie wlasnie przycupnela mala, niepozorna postac wnuka Gylthy. Mruczal cos i gapil sie na nich.
– Co mowi ten chlopiec?
– Nic! – Pchnela dzieciaka w strone kuchni. – Zapytajcie o dziki gon tego obiboka Wulfa, on zna mnostwo tych bredni. Wydaje mu sie, ze kiedys to widzial, i sprzeda wam te gadke za kufelek piwa.
Kiedy wyszla, odezwal sie Szymon.
– Dziki gon,
W pokoju zapadla cisza. Adelia jakos bardziej niz do tej pory zaczela dostrzegac ciemnosc, czajaca sie za otwartymi skrzydlami okien z polaczonych kawalkow szkla. Zaczela widziec mrok, gdzie cos szelescilo wsrod wysokiej trawy. Z trzcin nad rzeka dobieglo buczenie wiosennych bakow, akompaniujac przy posilku. Teraz ow brzek nabral glebi uderzen w zalobny beben.
Potarla ramie, aby pozbyc sie gesiej skorki.
– Czyli mozemy przyjac, ze zabojca mieszka na wzgorzu? – spytala.
– Mozliwe, ze tak. Mozliwe, ze nie – odparl Szymon. – Z tego, co zrozumialem, dzieci znikaly z okolic miasta. Raczej malo prawdopodobne, aby cala trojka, w roznym czasie, zawedrowala tak daleko, az na wzgorze, z wlasnej nieprzymuszonej woli. Male sa tez szanse, aby ta kreatura caly swoj czas spedzala w owym miejscu, strzegac kryjowki i napadajac znienacka tych, ktorzy by sie tam zblizyli. Te dzieci raczej tam zwabiono, co rowniez jest niezbyt prawdopodobne, bo to przeciez dystans kilku mil. Chyba ze je tam zabrano. Mozemy przyjac zatem, ze ow czlowiek wypatrywal swoich ofiar w Cambridge, a na wzgorzu tylko zabijal. – Zerknal na swoj kubek z winem, jakby dopiero go zauwazyl. – Co by na to wszystko powiedziala moja Bekka? – Napil sie.
Adelia i Mansur milczeli. Bylo cos jeszcze. Cos czajacego sie na zewnatrz, czekajacego tylko, aby wejsc do domu.
– Nie… – Szymon mowil teraz powoli. -…nie, jest jeszcze inne wyjasnienie. Nie podoba mi sie ono, lecz trzeba je rozwazyc. Niemal pewne jest, ze to nasza obecnosc na wzgorzu doprowadzila do szybkiego zabrania cial. A co, jesli my nie tyle zostalismy wtedy dostrzezeni przez morderce, ktory juz byl in situ, za sprawa niezwyklego zbiegu okolicznosci, ile to wlasnie my przyprowadzilismy go ze soba?
Owo czajace sie cos wlasnie znalazlo sie w srodku.
– Kiedy zajmowalismy sie przeorem Gotfrydem – kontynuowal Szymon – co tej dlugiej nocy robili inni czlonkowie naszej grupy? Co? Przyjaciele, musimy rozwazyc taka mozliwosc, ze ten nasz morderca jest jednym z pielgrzymow, do ktorych dolaczylismy w Canterbury.
Noc za oknami zrobila sie jeszcze ciemniejsza.
Rozdzial 6
Miekkie poslania byly kolejna rzecza, ktora Gyltha nie zawracala sobie glowy. Adelia chciala materac wypchany gesim puchem, taki na jakim sypiala w Salerno. Nie omieszkala swojego zyczenia wypowiedziec na glos. Przeciez, jakkolwiek by na to spojrzec, po niebie nad Cambridge latalo mnostwo gesi.
– Gesie piora cholernie ciezko sie czysci – stwierdzila Gyltha. – Sloma jest czystsza, zmienia sie ja codziennie.
Miedzy nimi dwiema panowalo juz napiecie. Adelia domagala sie wiecej zieleniny w swoich posilkach, co Gyltha traktowala wrecz jako obraze majestatu. Teraz nadszedl czas proby, taka a nie inna odpowiedz mogla zadecydowac, kto w przyszlosci zyska przewage.
Chociaz z drugiej strony prowadzenie chocby najskromniejszego gospodarstwa domowego przekraczalo zdolnosci medyczki. Miala niewiele koniecznych do tego umiejetnosci, malo wiedziala o robieniu zapasow czy tez zalatwianiu spraw z kupcami innymi niz aptekarze. Nie potrafila tez przasc, tkac, jej znajomosc ziol i przypraw ograniczala sie do spraw leczenia, nie gotowania. Szyc umiala jedynie na tyle, by polaczyc brzegi rozdartego ciala albo polatac zwloki, ktore rozciela w trakcie sekcji.
W Salerno podobne sprawy nie mialy znaczenia. Wspanialy czlowiek, jakim byl jej przybrany ojciec, wczesnie rozpoznal u Adelii umysl rowny swojemu – a poniewaz mieszkali w Salerno, zachecil ja, by zostala medykiem, takim jak on i jego zona. Prowadzeniem duzej willi zajmowala sie jego szwagierka. Potrafila tak dogladac gospodarstwa, ze wszystko toczylo sie niczym na dobrze naoliwionych kolach, i nawet nie podnosila przy tym glosu.
A poza tym przeciez pobyt Adelii w Anglii mial byc tylko chwilowy, bez potrzeby zajmowala sie obejsciem.
Medyczka nie zamierzala jednak dawac sie tyranizowac jakiejs sluzacej. Odparla zatem ostro:
– No to zadbaj, zeby slome faktycznie zmieniano codziennie. Poszla na kompromis, na razie ustepujac Gylcie, ostateczny rezultat bitwy wciaz pozostawal nieustalony. Teraz nie miala jednak ochoty prowadzic do rozstrzygniec, bo bolala ja glowa.
Ostatniej nocy Stroz dzielil z nia izbe, co stanowilo wynik innej przegranej batalii. Na protesty Adelii, twierdzacej, ze pies za bardzo cuchnie, by nocowac gdziekolwiek indziej niz na dworze, Gyltha odparla:
– To rozkaz przeora. Pies ma lazic wszedzie tam, gdzie ty. I tak oto pochrapywanie zwierzecia zmieszalo sie z nawolywaniami i piskami od strony rzeki, do ktorych medyczka rowniez nie byla przyzwyczajona. Co gorsza, sny zmienily sie w koszmary za sprawa poczynionej przez Szymona sugestii, iz twarz mordercy moze sie okazac znajoma. Zanim udala sie na spoczynek, rozwinela jeszcze ten temat.
– Kto spal przy ognisku przy trakcie i kto stamtad odchodzil? Jakis mnich? Rycerz? Lowczy? Poborca podatkow? Czy to ktorys z nich wykradl sie, aby zebrac te biedne kosci? Pamietajcie, one byly lekkie i moze wzial konia do pomocy. Kupiec? Jeden z pacholkow? Minstrel? Sludzy? Musimy wszystkich wziac pod uwage.
Kimkolwiek on byl, ostatniej nocy wlecial przez okno jej izby pod postacia sroki, trzymajacej w szponach zywe dziecko. Usiadlszy na piersiach Adelii, rozdarl cialko. Pozbawione powiek oko przypatrywalo jej sie bacznie, dziob zas wydziobywal dziecieca watrobe.
Senna wizja okazala sie tak przekonujaca, ze medyczka obudzila sie, dyszac ciezko, przekonana, iz jakis ptak naprawde wlasnie zabil dziecko.
– Gdzie jest mistrz Szymon? – zapytala Gylthy. Bylo jeszcze wczesnie. Zwrocone na zachod okna sali wychodzily na lake, wciaz jeszcze zacieniona przez dom, lekko opadajaca ku rzece, gdzie swiatlo slonca juz polyskiwalo na wodach Cam, tak gladkich, glebokich i bladzacych miedzy wierzbami, ze Adelia az poczula nagla chec, zeby pojsc tam i zanurzyc sie jak kaczka.
– Wyszedl. Chcial sie dowiedziec, gdzie tutaj sa kupcy handlujacy welna.
– Mielismy dzisiaj isc na Krag Wandlebury – odparla medyczka, zirytowana.
Wczoraj wieczorem uzgodnili, ze przede wszystkim musza odkryc kryjowke mordercy.
– I tak powiedzial, ale Czarniawy nie moze dzis z nim isc, wiec on chce pojsc jutro.
– Mansur – rzucila Adelia. – On ma na imie Mansur. Dlaczego nie moze isc?
Gyltha skinela ku drugiemu koncowi sali i w strone lombardu Starego Beniamina.
– Przez nich. Adelia stanela na palcach, wyjrzala przez jedna z waskich okiennych szczelin.
Pod wejsciem zgromadzil sie tlum. Niektorzy z nich siedzieli tak, jakby czekali juz od dluzszego czasu.
– Przyszli sie spotkac z medykiem Mansurem – oznajmila Gyltha, kladac nacisk na imie eunucha. – Wlasnie dlatego nie mozecie isc na wzgorza.
To komplikowalo sprawy. Powinni przewidziec cos podobnego, ale kiedy pozwolili Mansurowi wcielic sie w role medyka, nieznanego, zagranicznego lekarza w tetniacym zyciem miescie, jakos nie przyszlo im do glowy, ze na kark moga zwalic mu sie pacjenci. Wiesci o ich spotkaniu z przeorem rozeszly sie i uznano, ze remedium na wszelkie choroby znalezc mozna przy uliczce Jezusowej.
Adelia byla skonsternowana.
– Ale co ja mam z nimi zrobic? Gyltha wzruszyla ramionami.
– Z tego, co widac, wiekszosc z nich i tak umrze. Najwyrazniej swiety Piotrus im nie pomogl.
Swiety Piotrus, ten maly, cudowny szkielet, ktorego kosci przeorysza, niczym jakis uliczny naganiacz, wychwalala glosno cala droge z Canterbury.
Adelia westchnela. Zrobilo jej sie zal cierpiacych ludzi, ktorzy przybywali do relikwii pchani rozpacza, a teraz, rozczarowani, zjawili sie tutaj. I tak naprawde, wyjawszy kilka przypadkow, ona sama potrafila zdzialac niewiele wiecej. Ziola, pijawki, mikstury, a nawet wiara, to wszystko nie moglo powstrzymac fali chorob, zzerajacej ludzkosc. Medyczka chciala, aby dzialo sie inaczej. O Boze, jak bardzo chciala.