– Zaplac mi teraz – zazadala.
Randall wreczyl jej zwitek banknotow, Maria przeliczyla je i zadowolona schowala do torebki.
– Teraz mozemy isc dalej – oswiadczyla. Kiedy mijali trzecia przecznice, Randall zapytal:
– Skad wlasciwie wiesz, gdzie mieszka Duca Minimo?
– Powiem ci – odparla – ale nie powtarzaj mu tego. To bardzo dumny czlowiek, ale czasami, kiedy Gravina albo ja nie mozemy znalezc wolnego pokoju w hotelu, Duca pozwala nam przychodzic z klientami do swojego mieszkania. Placimy mu za to polowe naszego zysku, ale nie szkodzi. To dobry czlowiek i dorabia sobie w ten sposob do czynszu.
– A ile to wynosi?
– Za pokoj z mala kuchnia i lazienka, piecdziesiat tysiecy lirow miesiecznie.
– To jakies osiemdziesiat dolarow. I stac go na to?
– On mowi, ze mieszka tam od bardzo dawna. Od czasow gdy byl jeszcze bogaty.
– Kiedy to bylo?
– Jakies cztery czy piec lat temu.
To sie zgadza, pomyslal Randall. Piec lat temu profesor Monti przekazal mu pieniadze.
– To tutaj – wskazala Maria.
Staneli przed szesciopietrowa kamienica o nieokreslonym wieku. Jej kamienna fasade pokrywal ciemny nalot.
– Tutaj cie zostawie. – Dziewczyna wyciagnela do niego reke. – Musze wracac do pracy.
– Dziekuje, Mario. – Randall uscisnal jej dlon. – Ale gdzie ja mam wlasciwie isc?
– Wejdz do srodka, po lewej jest winda i schody. Ale najpierw musisz sie zobaczyc z dozorca domu, powiedz mu, ze przyszedles do znajomego. Musisz wyjsc na podworze, zobaczysz okna z kwiatami, tam wlasnie mieszka dozorca z zona. Zapukaj i oni cie zaprowadza. Buona fortuna. – Miala juz odejsc, ale dodala jeszcze: – Panie Randall, niech mu pan nie mowi, ze to Maria pana przyprowadzila, dobrze?
– Nie powiem, Mario, obiecuje.
Patrzyl, jak odchodzi w strone Via Veneto, kolyszac kraglymi biodrami i wywijajac biala torebka. W koncu odwrocil sie ku wejsciu do budynku.
Gdy wyszedl na podworze, zobaczyl po lewej otwarte okno, a w nim mlodego mezczyzne o ciemnej karnacji Sycylijczyka, ktory podlewal kwiaty na parapecie.
– Dzien dobry – powiedzial Randall. – Mowi pan po angielsku?
– Si. Troszeczke – odparl mezczyzna.
– Czy to pan jest dozorca?
– Tak. Czego pan sobie zyczy?
– Przyszedlem odwiedzic przyjaciela. Mam prosbe…
– Chwileczke. – Dozorca zniknal z okna i po chwili wyszedl na podworze. Byl niewysoki, krepy, w niebieskiej roboczej koszuli i dzinsach. Stanal przed Randallem podparty pod boki.
– Do kogo pan przyszedl? – zapytal.
– Mieszka tu moj przyjaciel. – Randall zalowal, ze nie zapytal Marii, pod jakim nazwiskiem wystepuje tutaj Lebrun. Pewnie pod wloskim, uznal.?- Signor Enrico Toti.
– Toti? Nie, nie ma tu takiego.
– Nazywaja go takze Duca Minimo…
– Duca…? – Dozorca pokrecil glowa. – Nikogo takiego nie znam.
W takim razie Lebrun, zdecydowal Randall.
– Wlasciwie on jest Francuzem – powiedzial. – Najczesciej przedstawia sie jako Robert Lebrun.
– Mieszka tu Francuz, ma na imie Robert – odrzekl dozorca, mierzac go spojrzeniem – ale nie nazywa sie Lebrun, tylko Laforgue. Czy chodzi panu o Roberta Laforgue'a?
– Tak! – wykrzyknal Randall. – Zawsze przekrecam jego nazwisko. Chce sie zobaczyc z Robertem Laforgiem.
Dozorca przygladal mu sie jakos dziwnie.
– Czy jest pan jego krewnym? – zapytal w koncu.
– Nie, ale jestem bliskim przyjacielem – odparl Randall. – Signor mnie oczekuje. Mamy omowic wazne interesy.
– To niemozliwe – stwierdzil Wloch. – Pan Laforgue mial wczoraj wypadek przed Stazione Ostiense. Potracil go samochod, a kierowca uciekl. Pan Laforgue zginal na miejscu. Wyrazy wspolczucia, signor, ale panski przyjaciel nie zyje.
Zyczliwy mlody policjant wyszedl z Randallem przed budynek komendy rzymskiej policji i zlapal dla niego taksowke.
– Obitorio – powiedzial do kierowcy i podal mu adres. – Piazzale del Verano.
Taksowkarz przezegnal sie szybkim ruchem i ruszyl w kierunku kompleksu uniwersyteckiego, gdzie miescila sie w Rzymie miejska kostnica.
Randall, kolyszac sie na tylnym siedzeniu, gdy taksowka brala ostro zakrety, powoli dochodzil do siebie po szoku.
Momentow wstrzasu, rozmyslal, doswiadcza w zyciu niemal kazdy. On jednak przetrwal juz kilka takich sytuacji – naglego zaskoczenia i przerazenia, rozedrgania emocji i zmyslow – w ciagu miesiaca z kawalkiem. Najpierw choroba ojca, zaraz potem sprawa rozwodu z Barbara i problem Judy z narkotykami. Pozniej dwukrotnie byl przekonany, ze Angela jest zdrajczynia, i jednoczesnie uslyszal o „fatalnym bledzie' odkrytym przez Bogardusa. W ostatnich dniach dowiedzial sie o pobycie profesora Montiego w zakladzie psychiatrycznym, a pamietne spotkanie z de Vroome 'em przynioslo kolejny szok, w postaci informacji o falszerstwie. Pomniejszych sytuacji tego rodzaju – gdy czul zamet w glowie, a krew zastygala mu w zylach – bylo jeszcze wiecej. Mial wrazenie, ze stan szoku stal sie jego codziennoscia.
Nigdy jednak cios nie byl tak silny jak przed dwoma godzinami, kiedy uslyszal od dozorcy kamienicy o smierci Roberta Lebruna.
Pamietal -jakby to bylo we snie -jak dozorca relacjonowal mu wypadki wczorajszego popoludnia. W kamienicy przy Via Boncampagni zjawili sie policjanci, pytajac, czy mieszka tam niejaki Robert Laforgue. Kiedy dozorca potwierdzil, poinformowali go, ze Laforgue przed trzema godzinami zginal w wypadku.
Ofiara przechodzila przez plac w okolicy piramidy Caio Cestio i dworca Porta San Paolo – kierujac sie wlasciwie ku malej Stazione Ostiense – kiedy zostala potracona przez duzy czarny samochod. Jeden ze swiadkow zeznal, ze byl to amerykanski pontiac, inny – ze angielski aston martin. Auto uderzylo mezczyzne tak mocno, ze przelecial w powietrzu dziesiec metrow i zginal na miejscu. Samochod odjechal, nie zatrzymujac sie.
Policjanci weszli do mieszkania Lebruna, szukajac informacji o jakichs jego bliskich, ktorych nalezaloby zawiadomic i ktorzy mogliby zajac sie pogrzebem. Dozorca o nikim takim nie wiedzial i oni takze nie znalezli zadnego sladu.
Randall poprosil o wpuszczenie go do pokoju Lebruna i niczym w lunatycznym snie dal sie zawiezc winda na trzecie pietro. Kiedy dozorca otworzyl zielone drzwi, oczom Randalla ukazal sie skromny pokoj z zapadnietym lozkiem, dwiema stojacymi lampami o brzydkich bezowych abazurach, stara komoda, radiem i peknietym lustrem. Na podpartych ceglami polkach stalo troche ksiazek w tanich wydaniach, lecz zadna z nich nie traktowala o archeologii czy religii. Do pokoju przylegala ciasna kuchnia i rownie nieduza lazienka.
Pod czujnym okiem dozorcy Randall przepatrzyl pokoj i nieliczne rzeczy gospodarza – dwa wyswiechtane garnitury, znoszony plaszcz, szuflady w komodzie i podniszczone ksiazki. Oprocz kilku paragonow ze sklepu i pustego notesu nie znalazl zadnych osobistych papierow ani listow, niczego, co wiazaloby Lebruna z jakas inna osoba na swiecie.
– Nic tu nie ma – stwierdzil zrezygnowany. – Zadnych zdjec, notatek, adresow.
– Przyjaznil sie z kilkoma dziewczynami z ulicy – odparl dozorca – ale poza tym zyl jak pustelnik.
– Czyli wszystko, co pozostalo po Robercie Lebrunie, to jego zwloki – stwierdzil Randall. – Czy wie pan, gdzie go zawiezli?
– Policjanci powiedzieli, ze jesli pojawi sie ktos z rodziny albo znajomych, mam przekazac, ze cialo bedzie przez miesiac trzymane w Obitorio.
– W kostnicy?
– Si, w kostnicy. Beda czekali przez miesiac, czy nie pojawi sie ktos, kto go zidentyfikuje i zaplaci za pogrzeb. Jesli nie, pochowaja go na Campo Comune.
– Campo Comune? To cmentarz dla ubogich? Dozorca skinal glowa.
– Chcialbym go zobaczyc – powiedzial Randall. Policja wprawdzie znalazla przy zwlokach dokumenty, ale chcial sie upewnic, czy to na pewno Lebrun. – Jak to zalatwic?
– Musi pan isc na policje i uzyskac pozwolenie na obejrzenie ciala – odparl Wloch.
Randall udal sie wiec do komendy, gdzie musial wypelnic czterostronicowy Processo Verbale, formularz dotyczacy osoby zmarlego i wlasnych z nim relacji. Podal znane sobie nazwiska, Lebrun alias Laforgue, jego rysopis i wiek. Wymyslil jakas historie na temat ich znajomosci jeszcze z Paryza. W koncu wreczono mu pisemne zezwolenie na identyfikacje i ewentualnie zabranie ciala, a uprzejmy policjant odprowadzil skonfundowanego cudzoziemca do taksowki.
Samochod zatrzymal sie na Piazzale del Verano. Kierowca wskazal mu trzypietrowy budynek z zoltej cegly, stojacy za murem z zelazna, pomalowana na niebiesko brama.
– Obitorio – objasnil niemal szeptem i przezegnal sie znowu. Randall wynagrodzil go hojnym napiwkiem.
Wszedl przez zelazna brame na dziedziniec i nad drzwiami do budynku zobaczyl podswietlony napis: UNIVERSIT? DI ROMA. ISTITUTO DI MEDICINA LEGALE E DELLE ASSICURAZIONI. OBITORIO COMUNALE.
Miejsce w sam raz na nastrojowe spotkanie z Robertem Lebrunem, pomyslal Randall.
W holu pokazal swoje zezwolenie straznikowi i ten zaprowadzil go do pokoju po prawej, gdzie za marmurowym kontuarem rezydowal slamazarny, wasaty urzednik w ciemnym uniformie z czerwonym kolnierzem.
– Nazywam sie Steven Randall i chcialbym zidentyfikowac cialo mojego przyjaciela – powiedzial. – Jego nazwisko brzmi Robert Lebrun… przepraszam, Laforgue. Przywieziono go wczoraj.
– Czy ma pan zezwolenie? – zapytal Wloch ciezko akcentowana angielszczyzna.
Randall podal mu wystawiony na policji dokument, a urzednik przeczytal go, wydal usta i powiedzial cos szybko po wlosku przez interkom.
– Prosze isc za mna – rzekl do Randalla, wychodzac zza kontuaru.
Wrocili do holu i skierowali sie do drzwi z napisem na mlecznej szybie: INGRESO? VIETATO. Randall domyslil sie, ze oznacza to „Wstep wzbroniony'. Kiedy ruszyli korytarzem, uderzyl go nasilajacy sie odor rozkladu i poczul mdlosci. Instynkt podpowiadal mu, zeby stad uciekac. Cala ta identyfikacja byla bez sensu.
Po chwili dotarli jednak do nastepnych drzwi, strzezonych przez policjanta w mundurze. Widnial na nich napis: STANZE DI RICONOSCIMENTO.
– Co tutaj jest? – zapytal Randall.
– Sala rozpoznan – przetlumaczyl urzednik. – Tutaj identyfikuje sie zwloki.
Weszli do niewielkiego pomieszczenia, oswietlonego neonowkami. Randall zakryl nos dlonia. Przez otwarte, szklane drzwi w przeciwleglej scianie pielegniarz wprowadzal wlasnie nosze na kolkach. Lezaly na nich zwloki zakryte od stop do glow bialym przescieradlem.
Podeszli do noszy i urzednik odslonil twarz nieboszczyka.
– Czy to on? Panski Robert Laforgue? – zapytal. Zoladek podszedl Randallowi do gardla. Rzucil tylko okiem i odwrocil sie szybko. Pomarszczona, stara twarz o skorze martwej jak kawalek papirusu, poznaczona sincami, nalezala do Roberta Lebruna alias Laforgue'a.
– Tak, to on – wyszeptal, powstrzymujac fale nudnosci.