Odwrocilem sie - oczywiscie, lustro w szatni bylo nastrojone na ujawnianie powlok. Odbijal sie w nim teraz usmiechajacy sie staruszek, polerowany wieszak - i gruby ziemianin, przy czym ten ostatni wygladal jak gora rozpuszczajacej sie galarety - przez rozplywajace sie kontury wyraznie przeswitywala czarna, stala postac.
Zamknalem oczy, a gdy otwarlem je z powrotem, z lustra spogladalo na mnie moje wlasne odbicie: jedno oko zolte, drugie blekitne, znoszona kurtka i pokryte kurzem buty. Zjawilem sie w klubie ubrany niezgodnie z protokolem; staruszek z wyrzutem pokrecil glowa i po chwili pojawil sie skads chlopiec z dwiema ogromnymi szczotkami - do odziezy i do obuwia. Podczas, kiedy mnie czyscil, uswiadomilem sobie z zaklopotaniem, ze nie potrafie okreslic magicznego stopnia staruszka dmuchawca. Nie potrafie - i tyle.
- Oj - odezwal sie chlopiec.
Na szczotce do odziezy wil sie jasnoczerwony, cienki robak.
- Daj go tutaj - nieoczekiwanie sucho powiedzial staruszek. Strzasnal robaka do okraglego pojemnika na smieci. Szczelnie zasuna! miedziana pokrywke.
Poczulem, jak krew naplywa mi do uszu. Chlopiec nie wiedzial, co zrobic z oczami, staruszek udawal, ze nic sie nie stalo; ja zas tylko mrugalem, probujac pojac, jak udalo mi sie nie zauwazyc siedzacego zaklecia nitki. Kiedy mi je podwiesili? Wczoraj? Dzis rano? Za dnia? A wiec ekscelencja (A komu innemu przyszloby do glowy mnie sledzic?) juz wie, ze po kolei odwiedzam zdobyte w archiwum adresy.
Dzisiaj zlozylem wizyte pieciu ostatnim figurantom z mojego spisu. Teraz u mojego boku wisial wypchany woreczek - okazyjnie kupiona skorzana sakiewka. Byla pelna i ciezka; zabrzeczala glucho, gdy chlopiec przypadkowo zahaczyl ja szczotka.
- A kysz.
Chlopiec zniknal razem ze swym orezem; niezrecznie rozlozylem rece:
- Zdarza sie.
- Zdarza sie - potwierdzil staruszek, bez typowego dla siebie usmiechu. - Zdrowia panskiej sowie, panie zi Tabor. Najwazniejsze jest zdrowie... I milo spedzic czas.
Wyczyszczony jak miedziak, urazony i zly, skierowalem sie do duzej sali.
* * *
Pierwsza osoba, ktora zobaczylem po przestapieniu progu, byla dama z blyskotkami. Byla w tym samym czarnym plaszczu, siedziala za tym samym stolikiem w glebi sali i wydawalo sie, ze nie ruszala sie stad od naszego ostatniego spotkania. Ze przez te wszystkie dni siedziala tutaj saczac czerwone wino z wyrazem lekkiej odrazy na twarzy.
- O, nasz szczesliwiec, zi Tabor! Zdrowia panskiej sowie, przyjacielu!
Odwrocilem sie gwaltownie; pozdrawiala mnie zupelnie mi nieznana kompania, panow magow bylo pieciu, ich poczerwieniale twarze blyszczaly pijana, nachalna dobrodusznoscia. Moje kiwniecie w odpowiedzi bylo suche jak bezgraniczna pustynia:
- Zdrowia waszym sowom, panowie.
Zostawiajac kompanie za soba, przywitalem sie z kilkoma na wpol znajomymi bywalcami, wzialem kielich lemoniady z tacy zasapanego lokaja - i spotkalem sie wzrokiem z magiem pierwszego stopnia, siedzacym samotnie za ogromnym, obliczonym na dwadziescia osob stolem.
Mag z magistratu pierwszy opuscil wzrok. Zacisnalem zeby; przypomnial mi sie czerwony robak na szczotce do ubrania, zmieszany chlopiec, staruszek dmuchawiec mowiacy bez usmiechu: „zdarza sie”.
- Szanowny panie... przepraszam, ale nie znam pana imienia. Zdrowia panskiej sowie. Czy moge zamienic z panem kilka slow na osobnosci?
Watpie, by sie przestraszyl. Wyraznie sie jednak spial:
- Jestem do uslug, panie Hort zi Tabor.
Wychodzac, przechwycilem spojrzenie Ory Szantali. Obok charakterystycznego chlodu bylo w nim rowniez zdziwienie.
- Czemu w toalecie? - ze zdziwieniem spytal mag z magistratu. - W klubie jest wiele pomieszczen, w ktorych moglibysmy...
Nie sluchajac go przestapilem prog ustronnego miejsca. Trzeba przyznac, ze toaleta panow magow byla urzadzona lepiej, niz salon niejednego barona. Wsrod materialow wykonczeniowych krolowaly marmur i aksamit.
Wciaz nie patrzac na pana szpicla, wyciagnalem z futeralu gliniana atrape - narzedzie Kary. Przez chwile podziwialem szpetna zabawke - po czym odwrocilem sie w strone swego rozmowcy i wyraz jego twarzy sprawil mi pewna satysfakcje.
- Panie Hort zi Tabor, te tanie aluzje...
Chlusnalem szpiclowi w twarz kielichem lemoniady.
- Ssss...
Krople slodkawego napoju wciaz jeszcze zwisaly mu z wasow - a bojowe berlo juz bylo skierowane w moj brzuch; polozylem palec wskazujacy na karku glinianego potworka:
- Oskarza sie pewnego szpicla z magistratu o grubianska ingerencje w prywatne zycie dziedzicznego maga Horta zi Tabora...
Oskarzenie bylo zgodne z prawda. Bojowe berlo drgnelo, jednak nie kwapilo do schowania w rekawie.
- Zabije na miejscu - wychrypial oblany lemoniada mag.
- Smialo. - Usmiechnalem sie. - I raz, i dwa, i...
- Nie odwazysz sie - wycedzil przez zeby szpicel. - Zaklecie Kary... przeciwko czlonkowi klubu...
- Wyrzuca cie z klubu - powiedzialem z takim przekonaniem, ze samego mnie to zdziwilo. - Hanbisz tytul maga dziedzicznego, odmiencu.
Moj rozmowca silnie pobladl, nie stracil jednak przytomnosci umyslu.
- Szantazujesz mnie, jak wczesniej ekscelencje. Nie zrealizujesz zaklecia w tym momencie!
- A jesli? - zapytalem, wygodniej lapiac atrape.
Sekunda napiecia, dluga jak struna, zawisla miedzy nami.
Usmiechalem sie i to sprawilo, ze mag z magistratu bladl coraz bardziej.
Berlo opuszczalo sie coraz nizej; w koncu zniklo w rekawie. Starajac sie nie odwracac do mnie plecami, szpicel wzial z marmurowej poleczki snieznobiala serwetke i zaczal wycierac oblana lemoniada twarz; jeszcze jeden smiertelny wrog, pomyslalem beztrosko.
Sowo, sowo, byle sie nie rozsmakowac! Strach potencjalnej ofiary jest zabojczym narkotykiem. Wkrotce nie bede mogl przezyc dnia, zeby nie zagrozic komus” Kara.
Szpicel ciagle wycieral twarz resztkami serwetki. Bal sie chyba wyjsc z toalety bez mego rozkazu.
- Niech sie pan postara nie wchodzic mi w droge - rzeklem ostro. - Nawet bez zadnego zaklecia Kary moge wsadzic panu to berlo... nie bede precyzowal, gdzie. Zegnam pana.
I zamykajac za soba drzwi udalem sie z powrotem do duzej sali, przy czym moj nastroj ulegl wyraznej poprawie.
Kompania podpitych nieznajomych tym razem nie zwrocila na mnie uwagi - za to co chwile natykalem sie na nowo przybylych, chcacych sie ze mna przywitac, pogratulowac i blizej mi sie przyjrzec. Wzialem z tacy nowy kielich lemoniady, rozejrzalem sie w poszukiwaniu spokojnego miejsca i napotkalem pytajace spojrzenie damy w czarnym plaszczu.
Po sekundzie demonstracyjnie odwrocila wzrok, uprzedzajac moja probe odnowienia znajomosci.
Szkoda.
* * *
Podeszli do mnie z dwoch stron - obaj w czarnych plaszczach zamowionych do sztywnosci. Material wyginal sie jak karton: byla w nim nocna niewidzialnosc, ochrona przed cudzymi zakleciami i jeszcze cos, trudne do okreslenia na pierwszy rzut oka.
Gliniana pokraka, dotkniecie ktorej zapewnialo obrazona
- Prosze nie robic gwaltownych ruchow, panie Hort zi Tabor. Ktos chce z panem tylko porozmawiac.
Bylo jasne, ze obaj sa mi rowni. Lub niemal rowni. I to „niemal” kompensowala liczebna przewaga.
- Nie jestesmy wyslannikami jego ekscelencji, panie Hort zi Tabor.
To cos nowego. Tylko czy w to wierzyc?
- Pewna osoba, na tyle znaczaca, ze nie przystoi przed czasem wymieniac jej imienia, pragnie porozmawiac z panem na temat wygranego przez pana zaklecia Kary. Kareta czeka.
- Nie zwyklem ulegac sile - rzeklem przez zeby.
- W takim razie prosze zrobic nam grzecznosc. - I rozchylajac zamowione plaszcze nocni poslancy po kolei zlozyli mi uklon.
* * *