- Wolaj - rzeklem ostro.

Po czym wyjalem z futeralu autentyczne zaklecie Kary i ukrylem je w szerokim rekawie szlafroka. Moje sily nie zregenerowaly sie jeszcze nawet w polowie, a nie lubilem czuc sie bezbronnym.

Moim gosciem nie byl Gor zi Harik, jak przypuszczalem, lecz jego syn. Po raz ostatni widzialem go na przyjeciu, od tego czasu mlodzieniec wyraznie schudl i zmizernial, choc minely tylko dwa dni.

- Prosze usiasc - rzeklem sucho. Gliniana pokraka w rekawie nieprzyjemnie ocierala skore.

Chlopak zawahal sie na chwile i zdjal zamowiony plaszcz. Gest niewatpliwie zdradzal dobre zamiary, kto wie jednak, co chlopakowi moze strzelic do glowy. Szczegolnie, ze tym chlopakiem jest mag ponad ranga.

Przysiadl na samym brzegu krzesla. Ja usiadlem na brzegu lozka.

- Po pierwsze - odezwal sie Horik mlodszy, patrzac na mnie przez ramie. - Krol jest zadowolony. Byc moze uwierzyl, ze Kara dziala wlasnie tak. Tym bardziej, ze pokazalismy mu resztki atrapy...

Napialem sie.

- Jest zadowolony i nie zamierza pana scigac.

- A ekscelencja? - zapytalem cicho.

Chlopak wzruszyl ramionami.

- Krol oznajmil mu swoja wole. Ekscelencja nie bedzie sie mscil jawnie. A co do jego tajnych zamiarow... Tu nie pomoze nawet krol, rozumie pan.

- Czyli zostalem oszukany - rzeklem z gorycza.

Chlopak przelknal sline i po raz pierwszy spojrzal mi prosto w oczy.

- Pan przeciez takze nas oszukal, panie Hort zi Tabor. Prosze... - zdjal z paska plocienny woreczek i wytrzasnal jego zawartosc na stol. Byl to gliniany czlowieczek - tulow i oderwana od niego szkaradna glowa.

- Oryginalne - cicho rzekl chlopak. - Ale sam pan rozumie...

Moglismy z ojcem po prostu otworzyc krolowi oczy. Wyjasnic, ze - atrapa jest falszywa. Potwierdzi to kazdy mag powyzej drugiego stopnia.

- Dlaczego tego nie zrobiliscie? - zapytalem szeptem.

- Dlatego, ze... - Chlopak westchnal. - Dlatego, ze... Krotko mowiac, ksiaze tak czy siak zginal. Krol triumfuje... Spelnil obietnice. Dopuscil ojca do Zrodla... I ojciec mogl przygotowac lekarstwo dla mamy. Trzy porcje. Tego wystarczy jej na poltora roku.

Milczalem.

- Moja matka jest chora - wyjasnil chlopak sucho. - Jedyne lekarstwo, ktore moze utrzymac ja przy zyciu, sporzadza sie na bazie wody ze Zrodla. Jego Wysokosc - usmiechnal sie krzywo - czerpie ze Zrodla... Sluzymy krolowi tylko dlatego, ze niekiedy daje nam te wode. Niekiedy nie daje.

Wstal. Ja rowniez sie podnioslem.

- Ojciec prosil, bym przekazal panu cos jeszcze - rzekl chlopak, odwracajac sie od drzwi. - Ksiaze Driwegocjus nigdy nie cierpial na ataki nieuzasadnionej wscieklosci. Zawsze byl spokojny, zrownowazony i wyrachowany. Nigdy nie pojawial sie publicznie bez swego mistrza ochrony, ktoremu placil wiecej, niz wszystkim swoim najemnikom. Najgorsza potwarz nie byla go w stanie wyprowadzic z rownowagi na tyle, by wpakowal sie w glupi pojedynek. To po pierwsze.

Milczalem. Takie bylo moje przeznaczenie tego wieczoru.

- Po drugie... Przyczyna pojedynku stala sie zlota broszka na kolnierzu kapitana Wichi - bedaca jakoby odwroconym herbem Driwegocjusow. Podczas pojedynku broszka zostala rozdeptana, jednak rysunek wciaz jeszcze byl wyraznie widoczny. Abstrakcyjny wzor, przecinajace sie linie. Wczorajszej nocy kapitan w obecnosci kata potwierdzil, ze broszka jest jego wlasnoscia, ze dostal ja od matki i nikt nigdy nie widzial na niej zadnych odwroconych herbow.

Oblizalem wargi.

- Tym niemniej kapitan umarl o swicie. Serce nie wytrzymalo.

Milczalem.

- Po trzecie i ostatnie... Mielismy z panem szczescie, panie zi Tabor. Ksiaze padl ofiara innego spisku, znacznie bardziej kunsztownego i wyrafinowanego; przy czym pulapka zostala zastawiona za pomoca niewiarygodnie subtelnej magii. Glownym podejrzanym jest mistrz ochrony Driwegocjusa, Ondra o przydomku Naga Iglica. Nie ma jednak szans, by postawic go przed sadem. Zniknal od razu po incydencie i zaszyl sie teraz niewatpliwie w jednej ze swych nor. Nie wiadomo, na co mu sie to wszystko zdalo, dostawal przeciez gigantyczne pieniadze! Wlasnorecznie scial zlotonosne drzewo. Jednak...

Chlopak przerwal w pol slowa. Milczal przez chwile, po czym chwycil klamke:

- Zegnam pana, panie zi Tabor. Prosze wybaczyc, jesli cos poszlo nie tak.

- Zycze zdrowia panskiej matce - rzeklem.

Chlopak usmiechnal sie z gorycza:

- Dziekuje. Jeszcze jedno, panie zi Tabor. Kiedy zdecyduje sie pan kogos ukarac... prosze zapamietac moje slowa. I ukarac krola.

Drzwi sie zamknely.

Milion lat temu (poczatek cytatu)

Lezeli, obejmujac sie. Alik w ciemnosci posapywal na swoim rozkladanym lozku. Stas mial gladkie, opalone ramie. Wtulajac goracy nos mezowi w ucho, Julia myslala, ze wszystko jest dobrze. Ze jest prawie w domu. Jest jej cieplo, przytulnie i niczym nie musi sie niepokoic.

...Spotkali sie w metrze. Dwoje doroslych juz, samodzielnych, ani troche nie lekkomyslnych ludzi po raz pierwszy spotkalo sie w metrze - w ludzkim potoku, a dokladniej, niemal w tlumie. Byl listopad; oboje wracali z pracy, zmeczeni i glodni, obojgu bylo nieprzytulnie i smutno, na zadne z nich nikt w domu nie czekal.

Ruchome schody niosly ich - najpierw na spotkanie - a potem dalej, w rozne strony; oboje mieli zwyczaj patrzec na sunacy z naprzeciwka ludzki potok. Od razu sie zauwazyli.

Julia prawie natychmiast odwrocila wzrok; niezrecznie jest gapic sie na nieznajomego mezczyzne. W pewnym momencie wydalo sie jej, ze skads zna tego czlowieka, ale nie moze sobie przypomniec, gdzie sie juz spotkali.

Po zejsciu z ruchomych schodow na chwile zatrzymala sie obok kiosku z ksiazkami, a potem nieoczekiwanie dla samej siebie zawrocila i pojechala w dol, tam, skad dopiero co wyjechala. Polowe dystansu na zmiane to wymyslala sobie za szczenieca glupote, to pocieszala tym, ze czasu na idiotyczna przejazdzke stracila niewiele - gora siedem minut.

A dokladnie posrodku schodow - jak poprzednim razem - zobaczyla znajomego nieznajomego, ktory jechal jej na spotkanie.

I od razu odwrocila wzrok.

Byc moze kiwnal w jej strone. A moze przygladal sie z niedowierzaniem, jak ona odwraca sie, z uporem udajac, ze go nie zauwaza.

Czerwieniac sie i patrzac sobie pod nogi, zjechala na dol, na peron.

W pierwszym odruchu chciala uciekac. Wskoczyc do wagonu metra i o wszystkim zapomniec; przyjedzie do domu jakies czterdziesci minut pozniej, nie bedzie jednak trzeba wybijac sie z ustabilizowanej, komfortowej i zaplanowanej samotnosci. Zadnych znajomych, zadnych trosk.

Potem pomyslala, ze moze naprawde sie znaja? Po prostu zapomniala o poprzednim spotkaniu, a ten mezczyzna nie? Moze spotykali sie w instytucie i jej ucieczka okaze sie w takiej sytuacji dziwna i obrazliwa?

Zjechala na peron i stanela obok budki dyzurnej, na przelocie.

Na bialym marmurze sciany wydrapane bylo niecenzuralne slowo;

Julia czula sie nieswojo, jak w kolejce do lekarza. Minelo piec minut; co chwila podnosila zegarek do samego nosa i miala wrazenie, ze stanal.

Przeszlo dziesiec minut.

Potem pietnascie.

Dyzurna spogladala z przeszklonej budki ze wspolczuciem. A Julia co chwile zahaczala wzrokiem o niecenzuralny napis, jakby wdeptywala w krowi placek.

Gdy uplynelo dwadziescia minut, zrozumiala ze dwadziescia cztery przezyte lata nie dodaly jej ani kropelki rozumu. Czerwona, jak pierwszomajowe przescieradlo, weszla na jadace do gory schody i przez cala droge na powierzchnie nie unosila wzroku.

Przez kilka dni czula nieuzasadniony smutek, a potem wszystko potoczylo sie po dawnemu. Na dobre zapomniala juz o czlowieku na ruchomych schodach i bardzo sie zmieszala, gdy ktoregos dnia w metrze ktos delikatnie chwycil ja za lokiec.

- Prosze wybaczyc...

Patrzyla na niego, nie mogac sobie przypomniec, gdzie go wczesniej widziala. Cos takiego zdarzalo sie jej juz wczesniej - nieznani ludzie witali sie z Julia jak starzy znajomi i zyczliwie pytali o rozne rzeczy, a ona usmiechala sie z przymusem, nie majac nadziei, ze przypomni sobie imie rozmowcy, czy okolicznosci, w ktorych sie poznali. Teraz rowniez mrugala, probujac pojac, kto przed nia stoi. Tylko ze tym razem zmieszany byl mezczyzna.

- Prosze wybaczyc, chyba nie powinienem... Ruchome schody, Pamieta pani?

Przypomniala sobie.

Nadjechal jej pociag. Miala jeszcze szanse chlodno kiwnac glowa i wslizgnac sie do wagonu, gdzie tak obiecujaco widac bylo wolne miejsca na siedzeniu z dermy. Zawahala sie i drzwi zatrzasnely sie jej przed nosem. Pociag odjechal.

- Mam na imie Stanislaw.

Poznawali sie stopniowo, ostroznie, bojazliwie - jak dwa nieufne zwierzatka, jak dwaj tchorzliwi bokserzy. W milczeniu wedrowali zasniezonym parkiem i krazyli po wlasnych sladach, caly czas w milczeniu. Julia opierala sie o ramie Stasa i nie raz i nie dwa jej nogi w paradnych bucikach, nieprzeznaczonych do takich wypraw, potykaly sie i slizgaly na oblodzonych bruzdach. Wtedy muskularna reka zmieniala sie w stalowa porecz, zelbetonowa podpore i ani razu - ani razu! - Stas nie pozwolil jej, by upadla - czy dotknela sniegu rabkiem zimowego plaszcza.

Jakos od razu okazalo sie, ze wszystkie problemy, wczesniej doprowadzajace Julie do rozpaczy, sa latwo rozwiazywalne. Wszystkie: od kataru, do awantur z nieprzyjemnymi sasiadami. Wydawalo sie, ze nawet psy gryzace sie na ulicy, przy samym pojawieniu sie Stasa konczyly walke i rozchodzily sie, powarkujac, do przeciwnych naroznikow.

Nowy rok powitali cicho i spokojnie, na kretej historycznej uliczce niedaleko domu Julii, a potem piechota przeszli przez cale miasto do Stasa, zagrzali czerwone wino i ani razu, do konca nocy, nie wlaczali telewizora. Okazalo sie, ze jeszcze jedna bariera, ktora wydawala sie Julii nie do przezwyciezenia, ta przerazajaca ja bariera miedzy mezczyzna i kobieta, przelamuje sie lekko i naturalnie. Jak skorupka jajka, ktora poddaje sie wysilkom wykluwajacego sie pisklecia.

Ranek pierwszego stycznia okazal sie mokry i mglisty. Julia siedziala za malutkim stolem w niewielkim „duzym pokoju” Stasa, a nad ogromnym, bialym garnuszkiem mleka z miodem unosila sie para.

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×