Jaki tam zreszta przyrost, jesli karma w tekturowym pudeleczku zbrylila sie jak glina, a woda nie byla zmieniana od kilku miesiecy. I bez wzgledu na to jak bardzo wydawalo by sie to obrzydliwe, trzeba sie tym bedzie zajac osobiscie - myc, wymieniac, przeliczac; i wszystko to robic recznie, gdyz pieniadze z jakiegos powodu nie lubia zaklec. Trzeba sie bedzie przemoc, zwalczyc odraze - coz robic, pieniadze sa wszak potrzebne.

Tak przekonujac samego siebie, zanurzylem rece w brudnej wodzie - az do lokci. Zabulgotaly, podnoszac sie z dna, cuchnace babelki; krzywiac sie, polozylem na zakretce dwie garscie zlotych monet.

Same drobniaki. Trzeba sie bedzie tym zajac.

* * *

Wieczor spedzilem w bibliotece; spadek po moich przodkach magach zajmowal tylko kilka polek - coz to byly jednak za ksiazki!

Ostroznie, tom za tomem, ksiazka za ksiazka wylozylem je na rozscielone wczesniej wilcze skory. Pod sufitem wisialo piec rozpalonych na pelna moc lampek; w ich swietle klebil sie nieosiadajacy kurz.

Sapiac i marszczac sie od mrowienia w koncowkach palcow, powolalem do zycia wielka, wlochata szukajke. Podobne do szczura stworzenie zaczelo pelzac po grzbietach, po zlotych brzegach, po otwartych zoltych stronicach, dotykajac nosem, wyszukujac, weszac. Tam, gdzie mogla znajdowac sie interesujaca mnie informacja, szukajka zatrzymywala sie, by zostawic znaki-ekskrementy - twarde, pozbawione zapachu i lekko swiecace w ciemnosci.

Cale poszukiwania zajely stworzeniu okolo pol godziny. Pod koniec zaczela poruszac sie wolniej, potykac o grzbiety ksiazek i gubic siersc; z zalem zakonczywszy wypelnianie rozkazu, szukajka wydala pisk i rozpadla sie w prochno.

Podnioslem oznaczone przez szukajke ksiazki - dwa ogromne, zakurzone tomy („Madrosc Wiekow” i „Heraldyka, historia, korzenie, drzewo”), jeden malutki, lecz bardzo ciezki tomik bez tytulu i jeszcze jedna ksiazke, z wygladu niezbyt stara, pod optymistycznym tytulem „Sasiedztwo”.

Po przywroceniu w bibliotece porzadku - a na pozostawienie wszystkiego, tak jak jest, nie pozwalalo mi wychowanie - przetaszczylem zdobycz do gabinetu. Tu, na biurku, stworzylem nieco mniejsza szukajke - miala wielkosc konika polnego, przy czym silne tylne nogi sluzyly stworzeniu do szybkiego odwracania kartek. Na mym stole rozlegl sie szelest. W twarz powialo kurzem ksiazkowego wiatru; ledwie nadazalem wsuwac zakladki. Gdybym nie byl dosc szybki, stworzenie samo zagieloby rog oznaczonej stronicy, do czego za zadna cene nie mozna bylo dopuscic (zawsze gardzilem ludzmi, ktorzy nie szanuja ksiazek).

Po zakonczeniu pracy szukajka nie zdechla, jak nalezalo, lecz niczym prawdziwy konik polny zeskoczyla ze stolu i zanurkowala w jakas szczeline. Nie zaczalem jej gonic, stwierdzilem jedynie, ze sile zyciowa wyczarowanych stworzen nalezy dokladniej dozowac. Nie ma zadnego pozytku z przypadkowej szczodrosci.

Przysuwajac lampke blizej, zaglebilem sie w lekturze.

Zegar w salonie wybil jedenasta, potem dwunasta, wreszcie pierwsza; moje oczy, odwykle od dlugiego czytania, zaczely sie kleic.

Madrosc wiekow jest bezmyslna, jesli pozyteczna informacje trzeba znalezc teraz, dokladnie w tej sekundzie. Heraldyka, korzenie, drzewo genealogiczne, wszystko to jest bardzo interesujace; tak - istnieje rodzina Gorofow, niewatpliwie znamienita i liczna...

Lecz o obecnie zyjacym Gorofie imieniem Mart, niepozornym magu ponad ranga, ktorym wstrzasnela moja przyneta, o tym interesujacym czlowieku nie bylo napisane ani slowa!

W rozdraznieniu odsunalem oba olbrzymie tomy. Zajrzalem do „Sasiedztwa”. Okazalo sie ono zbiorem porad i podrecznikiem dobrych manier. Szukajka wybrala dla mnie te ksiazke tylko dlatego, ze na sto trzydziestej piatej stronie wymienione bylo slowo „Iglica”. „Jesli twoj sasiad jest do tego stopnia zarozumialy, ze buduje zamek na wzgorzu i ozdabia wieze zlota iglica, nie obnos sie ze swoja pogarda. Byc moze przypadkowa burza zlamie iglice - nie bedzie wowczas powodu, by podejrzewac, ze bylo to twoje dzielo. Nawet jesli sam stworzyles te burze az do najmniejszego podmuchu wiatru, cha-cha...”

Cha-cha.

Gdyby szukajka nie zdechla, sowa swiadkiem, zadusilbym ja wlasnymi rekami.

Jako ostatni wzialem do reki malenki tomik bez tytulu. Sterczala z niego samotnie jedyna zakladka; przewrocilem szorstkie, lepiace sie do palcow stronice.

Lampa pod sufitem zamigotala - albo mialem zludzenie, ze litery skacza, pojawiaja sie i znikaja, a linijki pelzaja po kartce, niczym powolne gasienice?

Szybko zamknalem ksiazke; moj palec zostal przy tym miedzy stronami niczym zakladka, a papierowe kleszcze scisnely go nieco mocniej, niz mozna bylo oczekiwac po tak malym tomiku.

Skora na pozbawionym tytulu grzbiecie drzala, jakby wstrzasana dreszczami.

Widocznie przez dziesieciolecia spokojnego zycia stara sabaja utracila czujnosc. Wszak od czasu, gdy probowal ja odszukac moj ojciec, nikomu nie przychodzilo do glowy brac sie za powazne poszukiwania. W ostatnich latach zycia ojciec byl pewien, ze sabaja w jakis sposob opuscila dom - takie rzeczy sie zdarzaja, choc niezwykle rzadko. A ona, jak sie okazalo, ani myslala nigdzie znikac; gdy poszukiwania zostaly na dluzszy czas przerwane, wyszla z ukrycia i urzadzila sie wsrod ksiazek, w niemal najbardziej widocznym miejscu; wszyscy przeciez wiedza, ze sabaja czuje sie najwygodniej w otoczeniu ksiazek.

I niewatpliwie tylko dobrze stworzona i w odpowiednim czasie wypuszczona szukajka jest w stanie zlapac sabaje ot tak, z zaskoczenia.

Grzbiet byl rzeczywiscie lekko cieply. Stygl jednak z kazda sekunda.

Pochwalilem podobne do szczura stworzonko, ktore zlozylo swe krotkie zycie na oltarzu informacji, i powtornie, z lekki drzeniem, otworzylem sabaje. Jej nazwa w staromagicznym jezyku oznaczala: „Ta sama”, „Wyjatkowa”, „Zyjaca wlasnym zyciem”. Ksiazka, ktorej nikt nie pisal.

Otwarla sie niemal bez sprzeciwu. Moj palec trafil na wlasciwy akapit. Jest!

„Mart zi Gorof. Mag ponad rang., za praw. spadk. uzn. star. syn., rodowe dobra - zamek Wyp, znajd, sie w okol. miast. Drekol, u ujscia rz. Wyri. Dobra ocen. sie jako znaczne. Na sluzbie nie pozost., od 10 lat nal. do Klubu Smoka. Dzieci: ofi. - Wel zi Gorof, mag ponad rang., akt. zm. Bek. - Aggej (bez tyt.), mag 3. st.”

Sabaja goraczkowo oszczedzala miejsce na stronie. Nic dziwnego; w kazdej sekundzie musiala przeciez zamieszczac taka ilosc informacji, a ile jeszcze przyjdzie jej zamiescic! Klub Smoka. Zobaczmy, czy nie ma gdzies rozdzialu o klubach... Jest! Najmilsza sowo, jest! Klub Kary, Klub Karnawalu, Klub Lalkarzy, Klub Wiernych Serc... Klub Smoka. Zalozony... przeksztalcony... „czlonkowie klubu trzymaja smoki w niewoli, w tym: lancuchowe, karlowate, rasowe...”

Oderwalem wzrok od tanczacej linijki.

„Pamieta, jak ja porwali. I dokad zawiezli - zamek z fosa i umocnieniami, z lancuchowym smokiem na moscie. I ktos - nie pamieta jego twarzy - cos z nia robil...”

Zona jubilera. Jako jedyna pamietala, co sie z nia dzialo po porwaniu. Pozostali albo nie pamietali niczego, albo - jesli udawalo mi sie rozwiazac im jezyki - mamrotali cos o „Ciemnosci... Wrotach... Moscie... Murze...”

Zona jubilera wspominala o lancuchowym smoku. Znak sam w sobie na tyle istotny, ze mozna go uznac za poszlake. Milosnikow smokow nie ma znowu az tak wielu. Nawet sabaja to potwierdza: „W chwil. ob. klub liczy 9 czl. rzecz.”

Dobrze, Marcie zi Gorof. Byc moze tobie pierwszemu zloze wizyte. Tak, najpewniej tobie, gdyz w sabai wymieniony jest tylko jeden Ondra. Bez przydomka. „Pochodz, niezn. Przodk. niezn. Na sluz. u ks. Driwegocjusa...” Linijka zadrzala. Wprost na moich oczach na stronie pojawily sie slowa „peln. sluzb.” i „zamord.”. „Peln. sluz. u zamord. ks. Driwegocjusa”. O miejscu zamieszkania, rodzicach, czy zainteresowaniach, ani slowa. Bardzo zagadkowy typ, ten Naga Iglica. No i dobrze; na pierwszy ogien pojdzie milosnik smokow. A potem zobaczymy.

Odetchnalem gleboko. Odszukalem wsrod innych imion swoje wlasne: „Hort zi Tabor, mag ponad rang., praw. spadk., starsz. i jed. syn, dobra rodowe w okol. miast. Hodowod, znajd, sie w rej. Trzech Wzgorz. Dobra ocen. sie jako znacz., czlonek Klubu Kary przez dziedzicz., wlascic. jednor. zakl. Kary na okres 6 mies. Dzieci: brak”. Oto caly ja - trzy linijki tekstu i pesymistyczne, jak uderzenie toporem, zakonczenie: „Dzieci: brak”.

Ale beda, pomyslalem posepnie.

Westchnalem ponownie i zaczalem szukac wsrod imion na litere „C”.

Szantalia byl jeden. „Liw Szantalia. nie zyj. Mag 1. st. prawo, spadk., jedyn. syn. Miejsc, poch. niezn. Dzieci: brak”.

Przez jakis czas wlepialem oczy w ksiazke, probujac zrozumiec, czy to sabaja klamie, czy mnie oczy myla.

I nie udalo mi sie zrozumiec.

Odchylilem sie na oparcie fotela.

Byla samozwancem?

Mozliwe. Ale po co?

A moze sabaja nie marnuje bezcennych stron na wspominanie o corkach? Jako ze corki nie dziedzicza naturalnej magii. I dlatego dla sabai nie istnieja?

Byc moze.

Zaczalem przegladac strone za strona i nie znalazlem wzmianki o czyjejkolwiek corce. Albo synowie, albo „Dzieci: brak”. Te kilka kobiet, ktore dostapily zaszczytu byc tu wymienionymi, bylo mianowanymi magami drugiego-trzeciego stopnia.

Ach, jest i ona. „Ora Szantalia, mian. mag 3. st.” I to wszystko. Szesc krotkich slow. Jedna cyfra. Dla kobiety trzeci stopien to nawet zaszczyt.

I to wszystko. Zamknalem sabaje. Teraz musialem zatroszczyc sie o jej bezpieczenstwo. Moj ojciec kiedys o to nie zadbal; nie zamierzalem powtarzac jego bledow.

Z ciezkim tomem pod pacha zszedlem do piwnicy; onegdaj moi przodkowie trzymali tu wiezniow. Wyciagnalem nieruszony przez rdze lancuch z wbitej w sciane obreczy. Pobrzekujac stalowymi ogniwami wrocilem do domu. W swoim gabinecie mocno obwiazalem sabaje lancuchem, ktorego swobodny koniec okrecilem wokol nogi debowego stolu, zalozylem zamek, zas calosc wzmocnilem solidnym zakleciem zamykajacym.

Po chwili zastanowienia oblozylem wiezniarke ksiazkami.

Mialem nadzieje, ze ukryja one sabaje przed postronnym wzrokiem i nadadza jej uwiezieniu cos w rodzaju komfortu.

* * *

Powoz zatrzymal sie przed domem. Z okna gabinetu mialem mozliwosc obserwowac, jak dama w czerni podnosi sie z poduszek i rozglada nerwowo. Jak pochmurnieje, przygladajac sie zamknietym okiennicom parteru, i jak rozjasnia sie jej twarz na widok mojej zdziwionej - lekko powiedziane! - fizjonomii.

- Przemila sowo - slowa te raczej wyczytalem z jej warg, gdyz mowila pod nosem. - Przemila sowo, przynajmniej jest pan w domu; w koncu mi sie udalo...

Przygladalem sie, jak placi woznicy. Jak, chwytajac bagaze, idzie w strone domu; jak zatrzymuje sie przed gankiem i zadzierajac glowe, patrzy mi w oczy:

- Wiec jak? Moze raczy pan zejsc i powitac przybyla?

Wstrzymalem oddech i raczylem. Po kilku minutach Ora Szantalia siedziala w salonie i, klne sie na sowe, jej wzrok byl tak wyczekujacy, jakbym to ja pojawil sie bez zadnej ku temu przyczyny w jej zacisznym domostwie.

- Co sie stalo, pani Szantalio? - zapytalem tak uprzejmie, jak to bylo mozliwe.

Milczala, wykrzywiajac wargi.

- A wiec nic sie nie stalo i tak po prostu, po starej przyjazni, znalazla pani moj adres... Moge wiedziec, jak go pani zdobyla?

- W klubie - odparla, ledwie rozlepiajac wargi.

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×