- Pani?! Pani sie na mnie nie gniewa?!
- Dlaczego pan to zrobil, Hort? - spokojnie zapytala Ora.
- Nawet gdyby pokryc baronowa czekoladowa glazura, nie zrobiloby to na panu wrazenia, przyjacielu. Rzucil pan urok na te nieszczesna kobiete... po co? Na kim pan sie mscil?
- Na nikim - odparlem przez zeby. - I niech sie pani nie zapomina. Przebywa pani w moim domu i sam nie wiem, dlaczego jeszcze pania toleruje.
- Dlatego, ze jestesmy wspolnikami. - Ora usmiechnela sie, blyskajac brzoskwiniowymi iskierkami na dnie oczu. - Wspolnikami, a nie kochankami, rozumie pan? A ten pana kompan to szczerze mowiac zwykly wioskowy sobiepan. Glupawy, samolubny i sprosny.
Ora wymadrzala sie, przygladajac sie swej pustej filizance. Wzor, biegnacy po zewnetrznej krawedzi, skladal sie z powtarzajacych sie monogramow mojego pradziadka i prababki.
- Nie powinna pani osadzac czlowieka, ktorego w ogole pani nie zna - rzeklem przez zeby.
- Oczywiscie, oczywiscie - zgodzila sie ironicznie. - Pan rzeczywiscie zamierza podjac jego wyzwanie?
- Moj honor nie dopuszcza innego wyboru - rzeklem sucho.
- Poza tym, bede walczyl bez pomocy magii.
- To takze wymog panskiego honoru? - spytala Ora z rozczarowaniem.
- Moj honor nie pozwala...
- Hipokryzja! - Ora stuknela filizanka o podstawke. - Honor jakos nie zabranial panu uzywania magii w historii z baronowa, a tu, prosze...
- Ostrozniej z filizanka! - warknalem, az zadrzal zyrandol. - I prosze nie rozwodzic sie nad czyms, o czym nie ma pani pojecia.
* * *
Walczylismy nad rzeka. Jater zawczasu polecil swym ludziom odgrodzic brzeg oraz okoliczne pola i nie dopuszczac do miejsca pojedynku nawet myszy, nie mowiac o ciekawskich wiesniakach. Przed walka przez chwile pocwiczylem z mieczem - miesnie cos jeszcze pamietaly; co prawda nie trenowalem od kilku lat i doskonale wiedzialem, ze Jater codziennie poci sie w specjalnej sali trenujac walke z bronia i bez. Ja liczylem na zrecznosc i szybkosc reakcji, gdyz w tych cechach - juz od wczesnego dziecinstwa - bylem od swego bylego przyjaciela lepszy.
Caly wieczor mysli zaprzatala mi sabaja; przez te kilka dni, kiedy jej nie dogladalem, dwa ogniwa w oplatajacym ksiege lancuchu przerdzewialy i niebezpiecznie oslably, choc byl on zamowiony przed rdza. Ani cale wieki, ani wilgoc podziemia nie zdolaly uporac sie z tym, co zdzialalo dazenie sabai do wolnosci. Zmienilem lancuch i zamek, a potem przez jakis czas siedzialem, trzymajac ciezka ksiazke w dloniach i przemawiajac do niej pieszczotliwym tonem. Namawialem ja, by zostala ze mna, zaspokoila ma zadze wiedzy i podzielila sie ze mna radoscia informacji. Jakich glupot ja tej nocy nie wygadywalem. Dopoki nie zaczely mi sie kleic oczy. Wreszcie zawalilem sabaje ksiazkami, podwoilem zaklecie straznicze i udalem sie na spoczynek.
Zasnalem w mgnieniu oka; poranek powitalem dziarski i wypoczety. We wzroku Ory, ktora wyszla mnie odprowadzic, widnial jawny wyrzut.
- Czy pan w ogole nie ma sumienia, Hort? Ani krzty sumienia?
Wzruszylem ramionami.
- A pani nie jest mnie zal? Ani troche zal? A jesli Iw mnie zabije?
Usmiechnela sie. Jej naprezone wargi, wygladajace niczym napiety luk, wzbudzily we mnie wspomnienie tamtego zapachu. Porannego poscigu w rosie i lopianach.
- Niech pan sie postara, by pana nie zabil, Hort. Gdyz sprawiloby mi to olbrzymi smutek.
- To klamstwo - rzeklem, odwracajac sie. - Jednak, na wszelki wypadek, zegnam.
I wskoczylem na siodlo.
Potem odwrocilem sie po raz ostatni i zdazylem zauwazyc w jej oczach cien prawdziwego, nieudawanego przerazenia.
Iw stal oparty o miecz swego dziadka; pamietam, jak w dziecinstwie podkradalismy sie do zbrojowni, by choc rzucic okiem na to cudo. Miecz byl nadzwyczaj podobny do narzedzia, ktorym posluguje sie kat miejski - obrazilbym jednak Iwa, mowiac to na glos. Dziadunio twierdzil, ze przywiozl to ostrze z dalekiej, chwalebnej wyprawy; byc moze tak wlasnie bylo. W tych niespokojnych czasach ani mnie, ani Iwa nie bylo jeszcze na swiecie, historie miecza musielismy wiec przyjmowac na wiare.
Iw stal, opierajac sie o miecz, a jego twarz byla niczym udeptana kwietniowa zaspa - rownie zgaszona, sina i pozbawiona nadziei.
Sekundanci nie byli przewidziani. Sludzy barona na wszelki wypadek odeszli jak najdalej. Rzucilem na trawe plaszcz, kapelusz i pochwe z bandoletem; po chwili wahania zdjalem takze futeral z glinianym uosobieniem Kary. Zdjalem go, rezygnujac ze stanu zmniejszonej podatnosci i, sowa mi swiadkiem, wlasna szlachetnosc omal mnie nie zemdlila.
Baron zachmurzyl sie jeszcze bardziej. Z wysilkiem wyszarpnal miecz z ziemi i wytarl ostrze o rekaw bialej koszuli.
- Coz... Zegnaj, czarodzieju.
Pierwszy cios byl straszliwy; gdybym sie w pore nie uchylil, zostalbym rozrabany na pol. Nastepny cios przyjalem na dolna czesc ostrza i natychmiast uderzylem sam; atak mi sie nawet udal, baron odparowal go w ostatniej chwili i z opoznionym przerazeniem uswiadomilem sobie, ze o maly wlos nie zabilem Iwa. Malo brakowalo, a wypralbym swemu przyjacielowi flaki.
Bylemu przyjacielowi.
- Jestes martwy, czarodzieju! Jestes trupem!
Jater potwierdzil swe slowa kolejnym ciosem. Ostrza ponownie sie skrzyzowaly; rozlegl sie ogluszajacy szczek. Sapalismy, walczac na mozliwie najblizszym dystansie, patrzac sobie w oczy i bijac ostrzem w ostrze. Tracac sily i rozumiejac, ze nie wygram tej walki, minimalnie zmniejszylem dystans do barona i resztkami sil wykonalem cos w rodzaju podciecia.
Choc moj manewr byl daleki od doskonalosci, jego cel zostal niemal osiagniety i Iw na sekunde stracil rownowage. Zachwial sie, lecz udalo mu sie utrzymac na nogach i chwile pozniej ledwie uchylilem sie przed podstepnym, wymyslnym wypadem. Magom wszystka wolno
Moj byly przyjaciel byl wytrenowany i silny. Jego miecz pamietal lepsze czasy; legenda glosila, ze ostrze to scinalo dwie glowy naraz. Sprytnym manewrem baron ustawil mnie twarza pod slonce i w jednej chwili niemal osleplem.
Byl to niewatpliwie najmniej przyjemny moment naszej walki. Widzialem jedynie sylwetke przeciwnika i smuge bialego swiatla w miejscu miecza. W panice odskoczylem do tylu, jednak o ulamek chwili za pozno. Rodzinne ostrze barona cielo mnie w piers. Odnioslem wrazenie, ze jestem juz martwy, ze jestem trupem, lecz wowczas z bialej, slonecznej mgly wynurzyla sie wyszczerzona twarz Iwa, na ktorej zamiast triumfu malowalo sie rozczarowanie. Chwycilem reka zakrwawiona na piersi koszule i zorientowalem sie, ze rana jest powierzchowna.
Drasniecie.
- Kontynuujmy, baronie!
Barona nie trzeba bylo namawiac.
Parowalem cios za ciosem, cofalem sie, robilem uniki. Jater byl wytrzymaly, ja zas odczuwalem juz zmeczenie. Utracilem tez swa przewage szybkosci. Z kazda minuta moje zycie wisialo na coraz cienszym wlosku.
Wowczas Jater popelnil blad!
Zdradzila go zawzietosc, rodzinna zawzietosc Jaterow. W goraczce walki Iw na sekunde odkryl lewy bok. Zrozumialem, ze jest to moja ostatnia szansa i rzucilem sie do ataku.
By posliznac sie na rownej drodze. Na suchej trawie!
Swist stali nad moja glowa, rozpaczliwa obrona, utrata rownowagi, upadek; wystarczylo mi jeszcze sil, by odturlac sie na bok. W miejsce, gdzie przed chwila lezalem, z chrzestem wbilo sie ostrze Jatera.
Uderzylem Iwa noga. Nie trafilem i moj cios zesliznal sie po jego udzie. Z krotkim okrzykiem „Hop” Iw wyciagnal miecz z ziemi; znow sie przeturlalem. Iw krotko i celnie uderzyl mnie po nadgarstku czubkiem buta i w tym samym momencie nastapil na moj lezacy na ziemi miecz.
Pojedynek byl niewatpliwie zakonczony.
Szlachetny baron Iw de Jater wzniosl nade mna slawne ostrze swego wojowniczego dziadka.
Za plecami Jatera wisialo slonce, malenkie i zle. Na tle slonecznych promieni monumentalna figura mego przyjaciela zabojcy wydawala sie plaska, jak wycieta z blachy. Poczulem, jak miesnie brzucha spina mi skurcz - tak bardzo chcialy one odparowac spadajace z nieba zelazo.
Ulamek sekundy.
Wykorzystanie magii w uczciwym pojedynku jest rownoznaczne z okryciem sie hanba.
Ulamek sekundy.
Pojedynek pojedynkiem, ale juz za chwile na pokrytej rosa trawce beda walac sie dwie polowki Horta zi Tabora, a to jest niesluszne i niesprawiedliwe; to sie w ogole nie miesci w glowie, nie jestem przeciez samobojca ani glupcem. Zarty sie skonczyly, sytuacja stawala sie niedorzeczna.
I wtedy bezglosnie poruszylem wargami.
Moje zaklecie „przed zelazem” bylo w stanie powstrzymac padajacy mlot kowalski. Czekalem, napinajac brzuch.
Swierszcze zamilkly wyczekujaco.
Iw westchnal glosno i cofnal sie, opuszczajac bron. W pierwszej chwili pomyslalem, ze zauwazyl moja ochrone i ze zaraz oburzy sie tak jawnym naruszeniem regul. Bylem w bledzie. Iw nie byl magiem i nie mogl zauwazyc niedozwolonej ochrony.
Iw po prostu sie rozmyslil. Zrezygnowal z zabicia mnie.
Wydal z siebie nieartykulowany ryk, odwrocil sie i odszedl; jego szerokie plecy mialy zmeczony i przygaszony wyglad.
Jeszcze przez chwile lezalem na ziemi, po czym ostroznie, bojac sie sploszyc siedzacego opodal motyla, zlikwidowalem zaklecie „przed zelazem”.
Iw odchodzil, wsciekle depczac polne kwiaty. Za jego plecami swierszcze zaczely kontynuowac swoj koncert, a na przeciwleglym brzegu rzeki w krzakach naradzaly sie ptaki.
Iw niczego nie zrozumial i niczego nie zauwazyl. Byl prowincjonalnym baronem, a co za tym idzie, zapalonym milosnikiem pojedynkow. A ja walczylem z takim buhajem niemal na rownych szansach, co przynosilo czesc moim fechtunkowym umiejetnosciom, sile, zrecznosci i koniec koncow - odwadze! Dotrzymywalem pola wystarczajaco dlugo, a walka z lwem to nie mordobicie ze stolecznymi magami.
Iw zatrzymal sie nad woda. Rozdraznionym gestem rozkazal wynosic sie biegajacym wokol niego slugom.
Stanalem za jego plecami - w odleglosci pieciu metrow.
- Bydlak z ciebie - odezwal sie Jater. - Od dawna o tym wiedzialem. Jeszcze z czasow, kiedy wrzuciles mi wegielek w spodnie.
Milczalem.
- To wszystko przez te twoja babe - wymamrotal Jater z przygnebieniem. - Rzucila na mnie urok. Najprawdziwszy urok. Przypomnialem sobie... ojca. Jak za ta swoja suczka, Eta, pelzal na kolanach. I tak, jak Efa na ojca, tak ta twoja na mnie urok rzucila. I na ciebie!
Odwrocil sie gwaltownie. Zauwazylem, ze jego twarz utracila juz swoja bladosc, zachowala jednak wyraz beznadziei.
- Ona jest podobna do Efy. Nie z twarzy... Z zachowania. Wszystkie te suczki sa do siebie podobne. Precz mi z oczu, czarodzieju. Nie chce cie ogladac.
Na mojej piersi krwawilo spore zadrapanie, prawy nadgarstek byl calkowicie fioletowy, lamalo mnie w stawach i rwaly mnie miesnie - ogolnie jednak wyszedlem z tego obronna reka. Tylko koszula byla do wyrzucenia.