Znow cofnalem sie w wode niemal po piers, razac napastnikow nieefektownymi, szarymi, lecz niezwykle skutecznymi piorunami.

Padali jeden za drugim, lecz nawet nie mysleli o odwrocie! Potykali sie o ciala poleglych towarzyszy, wciaz jednak parli do przodu; wyciagala sie po mnie co najmniej setka bezbronnych, choc mimo tego nie mniej wlochatych i poteznych lap.

Sooowo! Za kogo oni sie maja?

Zamienilem sie w wydre i zanurkowalem; powierzchnia wody, podswietlona pozarem, kolysala sie nad moja glowa, jak pomaranczowe, jedwabne przescieradlo. Widzialem obute nogi rozbojnikow i fontanny piasku wzbijane przez nich z dna przy kazdym kroku; na mieliznie walaly sie martwe ciala i kotlowala sie wokol nich woda.

- Gdzie on jest? Gdzie? - pytala solidna dzida z zelaznym okuciem, wbijajac sie w dno i ploszac drobnice.

- Moze dac spokoj? - zaproponowaly ostroznie solidne buty, a zza ich cholewy wyplywaly strozki teczowych babelkow. - Na co sie on nam przyda?

Na brzegu rozlegl sie przygluszony okrzyk atamanki i wlasciciel krzepkich butow przykucnal tak, ze moglem ocenic takze jakosc jego spodni; byly rownie solidne.

Czy magowi ponad ranga nie uwlacza ucieczka przed banda oprychow?

Czy moja Kara wciaz jest cala, czy ktos juz na nia nadepnal?

Nie zdazylem odpowiedziec na te pytania, ani podjac zadnych innych dzialan. Tam, ponad pomaranczowa powierzchnia wody, zaczelo sie dziac cos niezrozumialego.

Rozlegl sie dziki wrzask. Po nim zabrzmial nastepny; niewyrazne przeklenstwa, jeki i syczenie; znikla dzida, uciekly na brzeg solidne buty. Nawet jedno z martwych cial poruszylo sie, probujac sie podniesc.

Aggej klal na czym swiat stoi.

- Zostaw! Zostaw! - krzyczala atamanka.

Ostroznie wysunalem z wody malenka, ciemna, pokryta szorstka sierscia glowke.

Uciekali! W panice, ciagnac za soba rannych, nie ogladajac sie za siebie; uciekali, a za wszystkimi biegla krotko ostrzyzona kobieta w lnianych spodniach.

W czarnym dymie nawet wydra nie miala czym oddychac. Na brzegu szybko rozprzestrzenial sie prawdziwy lesny pozar; trzeba bylo uciekac i to przez rzeke.

Przybralem ludzki ksztalt i wyszedlem na brzeg. Na wszelki wypadek oslonilem sie zakleciem „przed zelazem” i opadlem na czworaki. Duszac sie i kaszlac zaczalem przeszukiwac brudny, zapluty piasek: w tym miejscu stal Widelec, kiedy wypadla mu z rak atrapa Kary.

Pelzalem, nie rozprostowujac plecow. Tuz obok mnie upadla plonaca galaz. Przesiewalem piasek miedzy palcami, kopalem dolki i tworzylem gorki piasku; z boku moglo sie wydawac, ze Hort zi Tabor nie mial w dziecinstwie mozliwosci bawic sie w piaskownicy.

- Cos pan zgubil? - spytal Mart zi Gorof.

Nawet nie patrzac w jego strone, wiedzialem, ze to on i ze stoi piec krokow ode mnie; domyslalem sie nawet w przyblizeniu, co trzyma w rekach.

Podnioslem glowe.

Stal tam, gdzie oczekiwalem go zobaczyc. W dloniach trzymal moja Kare, cala i nienaruszona.

Soowa!

Musialem, w miare mozliwosci nie tracac przy tym godnosci, podniesc sie z kolan. Wciaz pokryty bylem ochrona „przed zelazem”, jednak podczas rozmowy z magiem ponad ranga nie bylo z niej zadnego pozytku.

Ostroznie, starajac sie nie wykonywac gwaltownych ruchow, wyprostowalem sie do pozycji „siadu w kucki”. Dopiero potem, rozprostowujac kolana, podnioslem sie na nogi.

- Jak zdrowie pana sowy, panie zi Gorof?

Mag westchnal. Spojrzal na figurke w swoich dloniach, po czym przeniosl spojrzenie na mnie.

- Sowa ma sie swietnie, dziekuje.

- Czy to pan przekonal panow rozbojnikow, by... sie oddalili? - zapytalem krotko.

Pokiwal przeczaco z powaznym wyrazem twarzy.

- To dziwne - rzeklem, odruchowo wycierajac rece o majtki. - Odnioslem wrazenie, ze ktos ich bardzo powaznie przekonal... i bardzo niespodziewanie.

- Dostawalem pana listy, Tabor - rzekl Gorof zamyslonym tonem.

- Nie uwaza pan, ze uprzejmosc nakazywala na nie odpowiedziec?

Znow pokrecil glowa.

- Nie... Jesli natychmiast nie zagasi sie tego pozaru, moje dobra spustoszy prawdziwa kleska. Bedzie to chyba sprawiedliwe, jesli czlowiek, ktory rozpali! ten ogien, postara sie go jak najszybciej zagasic.

- Zostalem sprowokowany - rzeklem i zaczalem kaszlec od dymu.

- Prosze sie brac do roboty i zagasic pozar.

- Nie mozna mnie do niczego zmusic - odparlem, czujac jak narasta we mnie zlosc. - Skoro las nalezy do pana dobr, niech sam pan zrobi z tym porzadek. A dopoki bandy rozbojnikow napadaja na uczciwych...

- Zamknij sie - rzekl Gorof. W koncu stracil opanowanie; widzialem jak naprezyly sie jego dlugie biale palce, zaciskajac sie na figurce.

- Wcale nie poddawalem pana syna torturom - rzeklem ugodowym tonem. - Troche to... wyolbrzymilem. Poza tym, niczego pan z nia nie zdziala! To nie pana Kara. Nie pan ja wygral. I nie pan jej uzyje.

- Tak - rzekl zi Gorof. - Nie moge jej uzyc. I wcale nie zamierzam. Ale schowac te maszkare w miejscu, w ktorym spokojnie przelezy nastepne cztery miesiace, moge. I zrobie to, Tabor.

- Nie zrobi pan - rzeklem i zrobilem krok do przodu.

Gorof zmruzyl oczy.

Nie, nie byl ode mnie silniejszy. Stracilem dzis juz jednak sporo sil, bylem zmeczony, zly, ponizony, a na dodatek wciaz mialem na sobie tylko majtki, co nie dodawalo mi pewnosci siebie.

Zasyczalo plonace drzewo i okryl nas z Gorofem oblok pary. Odwrocilismy sie jednoczesnie; pod koronami plonacego lasu stala z rozlozonymi rekami Ora Szantalia. Gaszac, w miare swoich sil, wywolany przeze mnie pozar.

A sil miala bardzo niewiele.

Gorof znow na mnie spojrzal. Nieprzyjemnie spojrzal. Nie odrywajac ode mnie wzroku schowal gliniana figurke do skorzanej torby na dwoch rzemieniach i zarzucil ja na ramiona. Odwrocil sie i ruszyl w kierunku Ory; ogien od razu jakby sie zmniejszyl, dym zrobil sie rzadszy, przybylo natomiast bialej pary.

Przez jakis czas stalem i patrzylem, jak gasza pozar.

Potem zaczalem zasypywac piaskiem plonaca trawe i porozrzucane galezie. Chcialem zademonstrowac Gorofowi swa dobra wole, nie tracac przy tym ani kropli sil magicznych. Ktore, jak sadzilem, mogly mi sie jeszcze dzisiaj przydac.

Po chwili pozar zostal zagaszony.

Stojace nad brzegiem sosny przybraly przerazajacy, martwy wyglad. Dymily sie czarne krzewy. Bylo juz niemal ciemno i dziennym wzrokiem nie bylem w stanie dostrzec ani Gorofa, ani Ory w jej czarnym plaszczu.

Strasznie chcialo mi sie pic. Nie zdecydowalem sie jednak napic z rzeki, w ktorej wciaz jeszcze unosily sie ciala dwoch zabitych bandytow.

Tylko dwoch? Wydawalo mi sie, ze swymi piorunami polozylem przynajmniej piecdziesieciu.

Wciagnalem jednego z rozbojnikow na brzeg. Odwrocilem na plecy. Widelec. Po smierci wygladal na jakies siedemnascie lat.

Sowo-sowo.

Poczulem nagle, ze jest mi zimno. Ze uwedzilem sie w dymie, jestem niemal nagi i jestem zabojca oraz nieudacznikiem. Dymil sie ogladany nocnym wzrokiem brunatny las; martwy chlopak lezacy u moich stop spogladal w niebo, a w ciemnobezowym piasku tu i tam widnialy drogocenne kamyki z oczami i pyskami; moja rozgrabiona kolekcja.

Zaczalem je zbierac. Nie wiedzac, po co to robie.

- Znalezlismy z panem zi Gorofem wspolny jezyk, Hort - rzekla Ora za mym ramieniem.

Nie odwrocilem sie. Kamienie znajdowalem bez trudu, jakby same wchodzily mi do rak. Byly prawie wszystkie. Nie, byly zupelnie wszystkie, co do jednego. Dziwne; sam widzialem, jak rozbojnicy chowali je do kieszeni, sakiewek, a niektorzy wsuwali za cholewe.

Mojego ubrania na brzegu nie bylo. Walaly sie za to dwa buty, oba lewe.

- Slyszy pan, Hort? Calkowicie wyjasnilismy sobie historie z Aggejem. Pan zi Gorof nie ma juz do nas pretensji.

Wyprostowalem sie, trzymajac w dloniach dwie garscie drogocennych kamykow. Nie mialem ich po prostu gdzie schowac. Stojac przed Ora i Gorofem zrozumialem nagle, ze czuje sie nagi nie dlatego, ze nie mam na sobie ubrania.

Czulem sie nagi, bo nie mialem przy sobie Kary.

* * *

- Tak. Kazdy z tych kamieni jest magicznym przedmiotem z wlasna historia i z wlasnym przeznaczeniem.

- Sami sie tego domyslilismy - rzeklem nieuprzejmie.

- Nie powinien sie pan tak zachowywac, Hort - zaprotestowala Ora.

- Nie trzeba mnie pouczac - odparlem jeszcze bardziej szorstko.

Mart zi Gorof usmiechnal sie.

Wciaz mial moja Kare. W torbie zarzuconej na plecy. Obie sprzaczki przykryte byly zakleciem ochronnym, na razie jednak ani myslalem o odzyskiwaniu zaklecia sila.

Podobna proba skazana byla na porazke.

Na razie.

Szlismy przez nocny las; widziany nocnym wzrokiem, wydawal mi sie on obcy i wrogi, liliowobrunatny. Nie probowalem stwarzac na sobie iluzji odziezy; bylo to swoistym wyzwaniem: wszyscy wszak jestesmy magami, czego sie tu wstydzic? W dodatku zarowno moja towarzyszka jak i towarzysz zmuszeni byli znosic obecnosc polnagiego, bosego mezczyzny.

I trzeba przyznac, ze znosili ja Z godnoscia.

- Tak wiec - pouczajacym tonem kontynuowal zi Gorof - te kamienie sa cenne zarowno pojedynczo, jak i wszystkie razem. Pozostaja orezem tego, kto je stworzyl.

Zamilkl, oczekujac pytania.

Nie otwieralem ust. Mialem wrazenie, ze klujace szyszki i wystajace korzenie zbiegly sie z calego lasu na spotkanie z mymi delikatnymi, nieprzyzwyczajonymi do bosych wycieczek stopami. Barwne kamyki, zawiniete w chusteczke Ory, przy kazdym kroku obijaly mi sie o udo.

- Panie zi Gorof - lagodnie rzekla Ora. - W ciagu ostatnich dni zajmowalismy sie wylacznie poszukiwaniami wlasciciela kamieni. Moze wie pan cos wiecej? Wszak wowczas, na krolewskim balu... na tym nieslawnym balu, zwrocil pan na nie uwage. Zauwazylam to.

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×