– Poslac na egzekucje... mozna jedynie zdrowego czlowieka. A ekspertyza na temat mojego zdrowia...
– Do diabla... A czego mozna oczekiwac od tych konowalow?! Prosze o tym raz na zawsze zapomniec.
Znow zadzwieczal metal.
– Kiedy mialem wlasna klinike, wyrzucilem pewnego durnia za calkowity brak profesjonalizmu. Wie pani, gdzie znalazl potem prace? W tej wlasnie ekipie!
– Mial pan swoja klinike? – zapytala odruchowo.
– Tak trudno w to uwierzyc? Wygladam az tak niesolidnie?
Nie odpowiedziala.
– Nie jest pani zimno, Ireno?
– Nie.
– Jeszcze tylko chwilka... Tak. Juz po wszystkim. Moze pani zejsc.
Za parawanem zaszumiala woda. Irena wstrzymala oddech. Z trudem zeszla i poczlapala w strone swego ubrania.
– Wyrzeka pan na konowalow – przesunela bosa stope przez skraj maty i drgnela, czujac zimno betonowej podlogi. – A przeciez to oni zdobywali dla pana pierwsze dowody mojej przydatnosci.
Nick nie odpowiedzial. Slychac bylo lejaca sie wode i brzek instrumentow.
– A teraz z duma zda pan raport Semirolowi – wymamrotala, wzdrygajac sie nerwowo. – Wszystko w porzadku. Samica jest sprawna i gotowa do rozplodu.
– Ubrala sie pani? – zapytal Nick glucho.
Wlozyla pantofle i wyszla zza kotary.
Nick juz zdjal swoj niebieski, sterylny fartuch. W ocynkowanym zlewie lezala gora rekawiczek i instrumentow, obok cicho migal lampkami autoklaw.
– Co pani o mnie mysli, Ireno?
Przemilczala to zgodnie ze swym zwyczajem.
– Domyslam sie... Sadzi pani, ze straszny ze mnie cynik. Taki doktor smierc na sluzbie u wampira. Mam racje?
Usmiechnal sie niespodziewanie. Zdziwilo to Irene – jeszcze przed sekunda wydawalo jej sie, ze Nick jest napiety i zly.
– Chce pani jeszcze kawy... Ireno?
– Zastanawia sie pani... Dlaczego taki dziwolag, chwalacy sie swymi najwyzszymi kwalifikacjami, nie mogl znalezc innej pracy niz w tej komfortowej fabryce ubojni?
Nick nie zartowal. Chociaz sie usmiechal.
Magnetyczne rybki lezaly w rzadku na stole. Poza swym akwarium wygladaly jak zwykle, niezgrabne zabawki.
– Bedzie pani zywa i wolna... Zywa i wolna – powtorzyl Nick i w jego glosie zabrzmiala nagle dziwna beznadzieja.
Nerwowo stuknela zebami o brzeg porcelanowej filizanki.
– I pan, ze swymi najwyzszymi kwalifikacjami, nie mogl znalezc pracy nigdzie indziej niz tylko w tej komfortowej fabryce ubojni? – przedrzeznila go.
Drgnal – najwyrazniej poczul prawdziwa odraze, ktora zabrzmiala w jej slowach.
– Widzi pani... Ireno. Niech sie pani zastanowi, jak sie tu znalazlem?
Obojetnie mruzac oczy, Irena dopijala druga filizanke kawy. Opanowal ja senny spokoj. Bedzie zyc... i dobrze.
– A po co mialabym sie nad tym zastanawiac? Jesli moge spytac o to pana?
Nick usmiechnal sie smutnie.
– Bo ja pani nie odpowiem.
Wyjal z kieszeni pek kluczy. Powodzil nim nad schnacymi, magnetycznymi rybkami; plastykowe odwloki poruszyly sie.
– Galwanizowanie – skonstatowal Nick posepnie. – Ozywienie trupa... Ireno. Powinienem milczec... Jednak predzej czy pozniej i tak sie pani dowie. A dla mnie lepiej wczesniej. Wszak pacjent powinien ufac swemu lekarzowi. A przynajmniej nie czuc do niego odrazy... Niech pani pyta.
– O co?
– Jak tu trafilem.
On tez jest podobny do Andrzeja, pomyslala Irena sennie. Ciagly teatr, odgrywanie sytuacji...
– Niech mi pan opowie, drogi Nicku, jak pan tu trafil?
Odpowiedzial bez usmiechu.
– Podobnie jak pani. W drelichach skazanca. Pozbawiony nadziei na zycie.
Irena przesunela paznokciem po brzegu filizanki. Dwoma palcami chwycila najwieksza rybe za ogon. Wlozyla ja do akwarium; rybka ozyla. I zamigotala w splatanych wodorostach.
– Milczy pani, Ireno... Nie jest pani zbyt rozmowna. Tutaj... na farme... raz na kilka miesiecy przywoza skazanca. Czasem czesciej... Zwykle sa to kanalie, Ireno. Ach, coz to za zakazane typy... Nie moge osadzac Jana. Ta krew jest mu potrzebna, potrzebna do zycia, i dlatego tez... Nikt nigdy nie byl przy tym obecny. Tylko w przyblizeniu wiem, jak sie to odbywa... A potem Sit i Trosz kremuja nieboszczyka. Jan nie jest sadysta; nigdy nie zneca sie nad ofiarami... nie...
Irena zlapala za ogon kolejna rybe. Zwazyla ja w dloni. Wrzucila do akwarium.
– Sit i...
– Trosz. Jest nas czworo – Ja, Sit, Trosz i Elza... Wszyscy bylismy skazancami. Sit jest administratorem i ochroniarzem, ja lekarzem, Trosz inzynierem, a Elza zajmuje sie zwierzetami. Sa tu przeciez kury, kroliki, dwie krowy, to po prostu zwykle gospodarstwo... Pracy jest dosc.
Irena podniosla za ogon trzecia rybke, ten sie jednak oderwal i ryba wpadla do niedopitej kawy.
– Widzi pani, Ireno... Kazdemu z nas Jan dal szanse. Zyjemy. Choc wedle wszelkich prawidel, wszelkich dokumentow, dawno powinnismy byc martwi... A jednak wciaz chodzimy po ziemi. Patrzymy na te gory. Chichoczemy z glupawych zartow telewizyjnego konferansjera. Martwimy sie, ze wiosna droga jest rozmyta przez wode, ze jesienia wiatr straca antene i trzeba ja reperowac... Ze krowy choruja. Ze szopa od dawna juz nieodmalowana. A bo to malo jest problemow? Z ktorych tak naprawde sklada sie ta dluga zabawa, jaka jest zycie.
– Za co? – zapytala Irena, wyjmujac z filizanki pozbawiona ogona rybe. – Za co ich skazano? I pana? Przez pomylke? Jak mnie?
– Nie – Nick dumnie pokrecil glowa. – Ja na przyklad jestem morderca... Czternascie zabojstw. I do wszystkich sie przyznalem.
Filizanka wypadla z rak Ireny. Porcelanowe uszko odtluklo sie i biale pekniecie zalsnilo jak obnazona kosc.
– Mialem swoj szpital, Ireno. I wlasny duzy dom. Cztery razy w zyciu zdecydowalem sie na przeprowadzenie nielegalnej aborcji... nie bede teraz wchodzil w szczegoly. I dziesiec razy... Chyba pani wie, czym jest eutanazja?
Irena milczala. Nie odrywala wzroku od jego spokojnej twarzy.
– Ci starzy, nieszczesliwi ludzie... widzi pani, bardzo ciezko umiera sie na niektore choroby. Prosili mnie... i ja im pomagalem. Dziesiec osob. Podczas dwunastu lat. Teraz mam czterdziesci piec. I od szesciu mieszkam tutaj, u Jana, po wyroku i wlasnej smierci... Milczy pani, Ireno. Milczy. Mam irytujacy nawyk, moge mowic godzinami... Nawet bez rozmowcy.
– Czy to dozywotnie zamkniecie? – spytala Irena powoli. – Potrzebni mu sa niewolnicy?
– Jemu? Janowi? Niewolnicy? Nie... Tworzymy tu w pelni dobrowolna i dosc zharmonizowana spolecznosc... Choc takich jak na przyklad Sit w tamtym zyciu nie moglem zniesc. Poczciwa Elza, w przeszlosci prostytutka, teraz jest troskliwa opiekunka zywego inwentarza... Naprawde kocha zwierzeta. Trzeba przyznac, ze mezczyzn takze kocha; wszystkich bez wyjatku... No tak. Trosz to tez niezly chlopak. Malo z niego pozytku, za to jest zdrowy, po prostu krew z mlekiem... hm. Za mojej pamieci bylo jeszcze dwoje... Sama pani widzi, Ireno, jak niewielu. Przez szesc lat tylko szescioro... z pania siedmioro... Tak. A wiec ta dwojka obmyslila i dokonala wirtuozerskiej ucieczki.
Nick odpil ze swej filizanki. Zakrztusil sie.
– ...wirtuozerskiej ucieczki. Jeden w przeszlosci byl komandosem, kawal chlopa, potrafil prowadzic kazdy srodek transportu, nago wytrzymywal kilka godzin na mrozie... Drugi byl strategiem i pomyslodawca, a w przeszlosci dziennikarzem... Zaplanowali wszystko... I zwiali.
Nick zgarnal pozostale rybki obiema rekami i cala ich garsc wrzucil do akwarium. Bryznela woda.
– Uciekli? – zapytala Irena, przygladajac sie, jak rybki po kolei ozywaja.
– Przeciez mowie, ze zwiali. A nastepnego dnia Jan przyjechal w mrocznym nastroju i przywiozl oba ciala w samochodzie; wyssane do sucha, bez kropelki krwi, takie pozolkle... – Nickiem wstrzasnal dreszcz. – Gdzie mu sie tyle plynu zmiescilo? I jak ich zlapal? Diabli wiedza. Wampir. A i gory sa tu takie... Coz. Bylismy nawet wdzieczni Janowi, ze nie przeprowadzil pokazowej egzekucji.
– Czy moje dziecko bedzie wampirem? – spytala Irena i nie uslyszala wlasnego glosu.
Nick uslyszal. A moze sie domyslil.
– Jestem z pania szczery... pamieta pani? A wiec z duza doza prawdopodobienstwa tak. Choc wcale nie jest to przesadzone, Ireno. Wcale.
Dobrych kilka godzin przelezala z zamknietymi oczami. Potem wyjela z opakowania dana jej przez Nicka tabletke nasenna, przelknela ja i zapadla w nedzna podrobke snu.
Snily jej sie myszki, ktore trzeba bylo karmic z butelki ze smoczkiem. Mleko sie przelewalo, nie trafiajac do zebatych pyszczkow; Irena meczyla sie, wymieniajac kolejne podziurawione smoczki.
Wysilkiem woli wydobyla sie ze snu. Przewrocila na drugi bok; trwa egzamin, a ona nie zna odpowiedzi na zadne pytanie. Wodzi dlugopisem po papierze, zapisujac ogolnikowe, puste zdania i narasta w niej przeczucie wstydu, kleski, a przeciez jest wykladowczynia... Co za hanba.
Zajeczala przez sen. Usiadla na lozku i wlaczyla swiatlo. Wsunela reke pod poduszke i wyciagnela swoja pierwsza ksiazke. Otwarla ja w srodku – tekst byl zupelnie obcy. Koslawe zdania, sentymentalne, glupie slowa, patetyczne wykrzykniki...
Otwarly sie drzwi i wszedl Semirol.
– Co?... – upuscila ksiazke, probujac zakryc sie kocem. Nie mowiac ani slowa, adwokat wampir usiadl na brzegu lozka. Usmiechnal sie, nie rozchylajac warg. Chwycil za skraj koca, szarpnal i zrzucil go na podloge.
– Co pan...
– Przeciez dokonala pani wyboru – rzekl Semirol z usmiechem. – Zgodzila sie pani.
– Nie...
– Nie zgadza sie pani?
I rozchylil wargi; jednak Irena zdazyla zacisnac powieki ulamek sekundy wczesniej, niz w swietle lampki zablysly ostre jak brzytwa kly.
– Ja... tak...