Przed wspaniala brama swiatyni – czy tez ratusza albo palacu – klebil sie tlum. Bogaci mieszczanie, nieco ubozsi mieszczanie, oberwani wloczedzy, zmeczeni podrozni, mezczyzni i kobiety z dziecmi – wszyscy tworzyli cos w rodzaju zywej kolejki. A wlasciwie kilku kolejek.
Od Semirola Irena wiedziala, ze miejscowy wladca nazywa sie hercogiem. Najwyrazniej wszyscy ci ludzie przybyli tu na audiencje.
Uniosla glowe, budowla jednoczesnie zachwycala i przytlaczala. Gotyckie detale, dziwaczne witraze, wyszczerzone, kamienne pyski; niezle...
A przeciez modelator wcale nie musi siedziec na placu, podpierajac glowa wysokie niebo. Mogl przeciez osiedlic sie w tym cudzie architektury, skazywac i ulaskawiac, wydawac rozkazy i przyjmowac interesantow.
Potrzasnela glowa. Pierwsza mysla Semirola bylo szukanie Andrzeja w palacu hercoga. A ona wowczas, o ile dobrze pamieta, sarkastycznie sie usmiechnela. Nie, Kromar nie jest tak prymitywny; nie znajdzie sie go na tronie ani u jego podnoza.
– Do Interpretatorow? Kto ostatni do Interpretatorow?
Jakis wiesniak niesmialo dreptal wzdluz tlustej jak robak kolejki, wyrozumiale tlumaczono mu reguly, koniecznosc uprzedniego zapisania sie, pisania podan i inne zasady...
Najwyrazniej na tym placu miescila sie glowna dzwignia obskurantyzmu.
Irena zawsze unikala tloku i kolejek. Tlum zawsze ja przerazal.
Zabladzila.
Miasto okazalo sie nie takie znow male; ulica nastepowala za ulica, skrzyzowanie za skrzyzowaniem – a ona wciaz nie mogla zdecydowac sie, by spytac o droge.
W gospodzie „Trzy kozy' zostalo jej „cywilne' ubranie. To, w ktorym troskliwy Semirol wiozl ja do szpitala. W „Trzech kozach' zostaly zwiniete w rulon papiery – te, ktore w tym modelu odpowiadaly jej pierwszym opowiadaniom. Nie potrafila pozostawic ich w porzuconym domu – jednak przeczytanie ich bylo na razie ponad jej sily.
Najwazniejsze zas bylo to, ze w „Trzech kozach' pozostala jej nadzieja na powrot Semirola. Ulotna, lecz jednak nadzieja.
– Potrzebuje pani pomocy?
Irena sie odwrocila.
Wygladal jak zamozny sklepikarz. Elegancki kaftan, czy jak to sie tam u nich nazywa, czapka z malenkimi polami, pasiaste skarpety wystajace spod krotkich spodni. Irena sie zmieszala. Tak obcesowe przygladanie sie obcej osobie bylo przejawem braku taktu.
Zreszta sklepikarz rowniez lustrowal ja wzrokiem. W jego oczach krylo sie takie samo skupienie, z jakim jasnowlosy jezdziec tratowal targ na skrzyzowaniu.
– Pani kogos szuka?
Irena usmiechnela sie z przymusem.
– Szukam gospody „Trzy kozy'... Czy moglby pan...
Sklepikarz zmarszczyl brwi. Z zaduma kiwnal glowa.
– Moglbym... a jakze. Pani pewnie przyjezdna?
Irena zwalczyla zimna fale mdlosci. Semirol mial racje – „Dlaczego wszystkiego sie boi?'.
– Tak – odparla, starajac sie, by jej glos brzmial mozliwie beztrosko. – Mamy z mezem domek w gorach... Przyjechalismy zwiedzic miasto... A maz zalatwia teraz jakies sprawy... – nie mogla powstrzymac potoku slow, ktore wylewaly sie z niej, jakby byly namydlone. – Wiec wyszlam na spacer... I zabladzilam, nie moge znalezc gospody... Gdyby mogl pan wskazac mi droge. Bylabym wdzieczna...
– Zaprowadzilbym pania – rzekl wciaz pograzony w zadumie sklepikarz. – Widze jednak, ze jest pani zmeczona, glodna i strapiona... A mezulek zostawil pania, czy zapil?
Oslupiala Irena pokrecila glowa.
– Niech sie pani nie wypiera, mezatka, ktora po miescie spaceruje, inaczej sie prezentuje... Nedzarke tez poznac, nawet kiedy ubrana jak szlachcianka... I suknia potargana...
Irena cofnela sie o krok.
– Niechze sie pani nie obraza, wiele w zyciu widzialem. A nie jest pani czasem... – spojrzal pytajaco na brzuch Ireny.
Poczula, jak czerwienieja jej policzki i uszy. Cofnela sie o kolejny krok, zamierzajac odejsc.
– Jestem, droga pani, dluznikiem Objawienia – rzekl sklepikarz z powaga. – Wiec niech tak bedzie; przygarne pania... Prawie za darmo, odpracuje pani... Tak uczy Objawienie – zrozpaczonych pocieszyc, bezdomnych przygarnac, ciezarne ochraniac... A bekarcika do dobrego przytulku oddamy. No, chodzmy! – I chwycil Irene za nadgarstek.
Byc moze jego rece wcale nie byly lepkie. Moze tylko tak sie Irenie zdawalo.
– Prosze mnie puscic! – Sprobowala sie wyrwac.
– No, no, kochanienka... Przeciez prawde mowie. Widac, ze prawde... Objawienie uczy, ze jesli ktos swego dobra nie pojmuje, trzeba mu delikatnie przetlumaczyc albo w tajemnicy dobro czynic. W tajemnicy nie wyjdzie. Chodz, glupia, chociaz cie nakarmie, bo widze, ze policzki zupelnie zapadniete. Brzuchate wszak za dwoch zrec musza...
Szarpnela sie, niemal zdzierajac sobie skore z nadgarstka. Reka sklepikarza zacisnela sie mocnej, sprawiajac jej prawdziwy bol.
– Nie wierzgaj, do kogo mowie? Jeszcze mi podziekujesz... Bo cie Objawienie pokarze... Za niewdziecznosc.
Irena oslabla z bolu. Chciala krzyknac „Andrzej', jednak nie mogla wydobyc z siebie glosu. Juz zaczela bezwolnie isc za sklepikarzem. A co w tym takiego strasznego? Ani to straznik, ani kat czy wiezienie. Moze warto sie zastanowic...
– Pusc ja.
Slowa zostaly wypowiedziane cicho, beznamietnie, wrecz bezbarwnie, jednak sklepikarz natychmiast puscil reke Ireny.
Zaczela szlochac.
Opodal deptaly kurz kosmate, konskie kopyta.
Uniosla glowe.
Mlody arystokrata stal, trzymajac konia za uzde. Jego twarz nie byla juz skupiona – malowaly sie w niej zlosc, chlod i nienawisc. Sklepikarz cofnal sie pod tym ciezkim spojrzeniem.
– Dlaczego te kobiete niepokoisz?
– Jej dobra chcialem – odparl sklepikarz z nieprzyjaznia. – Dobra... Zreszta, do diabla z nia i jej bekartem!
I splunal wymownie. Odwrocil sie gwaltownie i odszedl.
– Model – wymamrotala Irena, powstrzymujac lzy.
Mlodzieniec zmarszczyl brwi.
– Co takiego?
Irena spojrzala mu w oczy.
Jasne nitki brwi, wygietych jak znak tyldy na klawiaturze komputera. Usta proste i waskie jak myslnik.
– Dlaczego tam, na skrzyzowaniu... dlaczego stratowal pan targowisko? Dlaczego?
Mlodzieniec skrzywil sie z niechecia.
Wokol nich wrzalo stworzone przez Andrzeja miasto. Stukalo kolami i butami, zlorzeczylo i spiewalo, dzwieczalo mlotkami, klebilo sie, handlowalo...
– Jestem
Rozdzial 10
Mial na imie Rektonoor, co w przekladzie z jakiegos zapomnianego jezyka znaczylo „Niespodziewane Szczescie'. Niespodziewane, gdyz zostal poczety, kiedy jego rodzice mieli po czternascie lat. Niemniej byli juz prawowitym malzenstwem i starszy syn byl przez jakis czas ich chluba i obiektem dumy.
Rek stal w oknie gospody i wieczorne swiatlo, przenikajace przez kolorowe szyby, dziwacznie zabarwialo jego blada twarz. Irena siadla na kozetce, tej samej, ktora tak podobala sie zaginionemu bez wiesci Semirolowi. Siedziala i sluchala.
A kiedy skonczyl czternascie lat, oswiadczyl rodzicom o swym zamiarze sprzeciwienia sie Objawieniu. Za co najpierw lali go batem, potem wykleli, przebaczyli, a w koncu znowu wykleli, wydziedziczyli i wygnali z domu. Ponoc po kilku latach ojciec zmienil zdanie i wyslal nawet goncow, by odszukali cierpiacego syna – nic jednak z tego nie wyszlo.
Sobor Bezinteresownych poddal Rekainicjacji i nadal mu imie Os, co w tymze zapomnianym jezyku oznaczalo „Dzika Roza'. I od tamtej pory, bez wzgledu na przeciwnosci losu, stara sie dotrzymac przysiegi Rownowagi. Czyli czynic dobro dla samego dobra, a nie dla materialnych korzysci. Rezygnowac z milosierdzia Objawienia, budzac jego gniew i wymierzajac kare...
Irena sluchala i czula, jak zaczyna puchnac jej glowa.
Alez zlorzeczyly te przekupki na skrzyzowaniu... „Bezinteresowny. Bezinteresowne scierwo...'
– A nie jest ich panu zal, Rek? Tych kobiecin z rynku?
Zacisnal wargi tak, ze niemal w ogole zniknely z twarzy. Wyraznie zaznaczyly sie zmarszczki w kacikach ust, Irena zdala sobie nagle sprawe, ze wcale nie jest on taki mlody. Ma po prostu takie rysy twarzy, chlopiece, lagodne – podobni mezczyzni do piecdziesiatki wygladaja na mlodzikow, a potem nagle zmieniaja sie w starcow.
A Rek jest chyba jej rowiesnikiem. Przedziwne...
– Objawienia nie da sie oszukac, laskawa pani Ireno. Zlo powinno pozostawac zlem. Aby kara za nie byla prawdziwa i mogla przezwyciezyc... nagrode za dobro.
Rozpedzona beczka... Zmiazdzylaby staruszke na miazge i wino zmieszaloby sie z krwia.
Irena bezmyslnie poglaskala sie po brzuchu.
– Bardzo dobrze – rzekla odruchowo.
Slonce po raz ostatni odbilo sie w oknach naprzeciwko i zaszlo za dachy oraz stojace na nich kurki. W polmroku blada twarz Reka Dzikiej Rozy wygladala jak posypana maka.
– Czy wygladam na osobe oblakana, Rek?
Milczal przez chwile.
– Nie, laskawa pani Ireno. Wyglada pani na kogos, kto... Zajaknal sie.
– Potrzebuje pomocy? – zakonczyla za niego z ironia w glosie. Przypomniala sobie niedawny incydent ze sklepikarzem.
– Handlarze – wymamrotal jej rozmowca z dziwna intonacja. Najwyrazniej oznaczala ona skrajna pogarde.
Irena westchnela. Nie sadzila nawet, ze utrata wampira okaze sie tak uciazliwa, tak niepowetowana. Dopoki Semirol byl przy niej, pozostawala jej choc odrobina... normalnosci. Dowod, ze to