Duchowny milczal wstrzasniety. Wreszcie nerwowym ruchem poprawil okulary.

– Chcialbym zobaczyc ciala… – wykrztusil.

– Odradzam. – Funkcjonariusz pokrecil glowa. – Wie ksiadz, widzialem w zyciu wiele jatek, ale to…

– Rozumiem. Co ich sklonilo do…

– Nie wiemy. Pracowali razem od miesiecy. Nie klocili sie. Taki zgodny zespol. Mlodszy mial spluwe, bo pracowal wczesniej jako konwojent. Nigdy sie nia nie chwalil, nie zgrywal chojraka. A tu naraz wypalil kilka razy w rozne strony, a potem zastrzelil kumpla, gdy ten urzynal mu glowe pila mechaniczna.

– Moze zaczal strzelac, a brygadzista chcial go obezwladnic?

– Pila?

– Moze liczyl na to, ze sie przestraszy.

– Nie wiemy – westchnal policjant. – Sadzimy raczej, ze zatruli sie jakims narkotykiem. Zobaczymy, co wykaza testy toksykologiczne. Pozegnam sie, pora na mnie.

Ksiadz spisal sobie notatke, a potem, westchnawszy ciezko, wyszedl z biura. Spedzil pol godzinki, wedrujac pomiedzy grobowcami lezacymi w starej czesci nekropolii. Zatoczyl krag i zamierzal juz wracac do swiatyni, gdy gdzies w poblizu uslyszal rowny stukot mlotka. Ruszyl w jego strone. Na alejce parkowala sfatygowana furgonetka. Lezaly na niej jakies detale z piaskowca. Przy sporym grobowcu pracowal starszy mezczyzna w drelichu. Usuwal plyte skruszona zebem czasu. Nowa, dorobiona na wymiar, spoczywala opodal.

– Niech bedzie pochwalony. – Na widok duchownego kamieniarz uchylil czapki.

– Na wieki wiekow, amen – pozdrowil go ksiadz. – Pan Zenon Cwajnos?

– Prosze mowic mi Zenek – mruknal rzemieslnik. – Wszyscy tak mowia, chyba ze jakis mlody, to wtedy gada wujaszek Zenek.

Rzemieslnik dobiegal szescdziesiatki. Byl szeroki w barach, ale niezbyt rosly. Wysokiemu ksiedzu siegal co najwyzej do ramienia. Mial spracowane dlonie, na ktorych skora stwardniala do tego stopnia, ze nie uzywal nawet rekawic. W prostackiej twarzy polyskiwaly lagodne i rozumne oczy.

– Widzi wielebny, posypalo sie… Nawet kamien nie wytrzymuje swinstwa, ktorym oddychamy. Ksiadz jest, jak mniemam, tym nowym proboszczem?

– Na razie na zastepstwie. Nie wiem, czy mnie tu zostawia.

– I na sam poczatek urzedowania taka przykra historia – westchnal Cwajnos. – To jakby potknac sie na progu nowego domu.

– A i owszem. Znal ich pan?

– Z widzenia raczej. Pare razy gadalismy. Wsiowe chlopaki, glupie toto, ale w porzadku. Pecha mieli…

– Co chce pan przez to powiedziec?

– Wpakowali sie na jakies zle miejsce. Tam juz kiedys zgineli ludzie. Na probostwie sa kroniki parafialne, prosze w nich sprawdzic. Kiedy to bylo… – Zmarszczyl brwi. – W siedemdziesiatym osmym chyba. Albo i wczesniej. Grabarz i dwaj pomocnicy poszlachtowali sie szpadlami. Dwoch odratowali, poszli siedziec za tego trzeciego, bo on, niestety…

– Dziekuje za informacje. Sprawdze to sobie.

– Jakby bylo trzeba cos przy kosciele z kamieniarki zrobic, prosze zadzwonic. – Wygrzebal z kieszeni wizytowke. – Drobne roboty na poczekaniu i gratis, grubsze do negocjacji. Poprzedni proboszcz zawsze ze mna wspolpracowal.

– Dobrze zna pan cmentarz?

– Dosc dobrze, ale tyle tu zakamarkow, to nawet i mnie czasem cos zaskoczy.

– Czy moglby mi pan pokazac miejsce, gdzie zgineli drwale?

– Chodzmy – mruknal, ale mina nieco mu zrzedla. – To bliziutko…

Boi sie, zrozumial duchowny.

Zenek stapal czujnie, rozgladajac sie na boki. Proboszcz kroczyl za nim. Czul nieprzyjemny szum w uszach.

– Czasem czlowiek zaluje, ze miedziane trumny wyszly z uzycia – powiedzial kamieniarz.

Ksiadz przelknal nerwowo sline.

– To by cos pomoglo?

– Nie wiem – westchnal. – Gadalem kiedys z jednym doktorem, od was, z Akademii…

– Teraz to juz Uniwersytet imienia Kardynala Stefana Wyszynskiego.

– A rzeczywiscie. No wiec mowil mi o ptomainach trupich i innych takich substancjach. Ponoc gdy cialo sie rozklada, moga sie wydzielac jakies wyjatkowo zjadliwe narkotyki. Takie, ktore zamiast zwyklego haju wywracaja mozg na druga strone, umozliwiaja kontakt z demonami, demoluja cala jazn…

– Mysli pan, ze to to?

– Prosze ksiedza, ja prosty kamieniarz jestem. Ale mysle, ze jak takie swinstwo z trupa ciecze, to i drzewo, gdy tego korzeniami pociagnie, to zdziczec moze…

– Drzewo? Zdziczec?

– Wie ksiadz, ja tu na cmentarzu juz czterdziesty rok pracuje. Rozne rzeczy sie widzialo. Naprawde rozne. – Wzdrygnal sie na samo wspomnienie. – Nekrofile na ten przyklad. Gdyby nie byli uzaleznieni albo opetani, toby tego przeciez nie robili? Prawda? Albo woda. Teraz to bezpiecznie w miare, wodociag polozony, ale dawniej, jak tu jeszcze studnie byly, to pamietam takiego staruszka, ktory pil wode z tych studni. Tak litr albo nawet dwa litry na raz. Szedl w krzaki, wysikiwal i pil znowu. Gadalem z nim nawet – kamieniarz znizyl glos. – Mowil, ze jak sie opije, to czasem w trans wpada i widzi wtedy czasy swojej mlodosci.

– I trupi jad go nie powalil!?

– W koncu chyba tak, bo zesmy go pewnego ranka znalezli na tej lawce sztywnego. Oczy w slup, lekarz orzekl wstrzas toksyczny czy cos… Ale tak pomyslalem, czemu on to robil? Moze cos z tych nieboszczykow i cieknie, co ich wspomnienia zachowuje? Albo inny jakis jad, ktory na mozg dziala. Tak moze byc i tak. Kto to wie…

– Nie znam sie na tym – mruknal proboszcz.

– A drzewa… Drzewa to drzewa. Wiekszosc zwykla, ale czasem… Kto wie, roznie przeciez bywa. No i jestesmy.

Zatrzymali sie kolo poteznego kasztanowca. Miejsce nie wygladalo szczegolnie przerazajaco. Cmentarz jak cmentarz. Piaskowcowe plyty starych grobow porosly liszajami mchu. Na jednej z nich lezala galaz. Trociny zdazyly juz zmieszac sie z blotem. Na marmurowym epitafium opodal widnial zbrazowialy rozbryzg. Ziemia byla doslownie stratowana, policyjni technicy zajrzeli w kazda dziure i zadeptali absolutnie wszystko.

– Nic ciekawego. – Zenek wzruszyl ramionami. – Tylko to cholerstwo… – Mial ochote klepnac pien, ale w ostatniej chwili cofnal dlon.

Ksiadz pochylil sie nad upilowanym konarem. Drewno bylo normalne, jasne. Tylko sam rdzen byl smoliscie czarny. Duchowny wyjal z kieszeni scyzoryk i poskrobal podejrzana plame. Byla twardsza niz otaczajacy ja sprochnialy juz miazsz.

– Niby jak heban. Ciezkie, zbite… – zawyrokowal Zenek. – Widzialem juz cos takiego…

– Tu, na cmentarzu?

– Tak, jesli trumna byla z uczciwego surowca i lezy w miejscu, gdzie jest wilgotno, a nie ma piasku, to tak czernieje i twardnieje, jakby troche kamieniala. Ale to debina musi byc, a nie kasztan.

– Utniemy probke – zadecydowal ksiadz. – Pokaze znajomemu stolarzowi. Ciekawe, kto mi to teraz wytnie…

– Mysle, ze tu nie obejdzie sie bez rzeznika – westchnal Zenek, patrzac spode lba na rozlozysta korone kasztanowca.

– Kogo? – zdziwil sie duchowny.

– Rzeznika drzew – mruknal i zadumal sie.

***

Proboszcz wszedl do zakladu, schylajac glowe, bo drzwi byly niskie. Won szelaku, drewna, wosku i politury przyjemnie zakrecila w nosie. Po lewej staly meble posciagane przez lowcow okazji z calego kraju. Kulawe stoliki, zniszczone szafki, zniszczone biurka, stoczone przez korniki loza. Po prawej, jak na defiladzie, prezentowaly sie podobne graty, tyle ze odszykowane na wysoki polysk. Stary stolarz przerwal usuwanie farby olejnej z wykladanego orzechowa intarsja blatu stolika.

– Niech bedzie… – zaczal, ale naraz urwal i poprawil okulary.

– Na wieki wiekow, amen – powaznie odpowiedzial duchowny.

– A niech mnie. To przeciez maly Antos… Gadali, ze do seminarium… To juz po swieceniach?

– Siedem lat temu.

– Alez ten czas leci – zafrasowal sie. – Co moge zrobic? Klecznik, konfesjonal? A moze oltarz potrzebny? – Wyszczerzyl w usmiechu nieliczne zebiska. – Oczywiscie wszelkie renowacje, uzupelnienia uszkodzen… – Wskazal gestem mebelki.

– Jak przy spowiedzi – mruknal proboszcz. – Z czarnych i sparszywialych dusz robimy znowu biale…

– Tylko ze u mnie z gwarancja na lata. – Stolarz puscil oko. – A z grzesznikami sam wiesz, jak bywa.

Duchowny usiadl na wskazanym krzesle.

– Potrzebuje konsultacji.

– Stolarskich? Jak trzeba, moge dac telefony do trzech historykow sztuki.

– Raczej dendrologicznych. Mam taki dziwny kawalek…

Wyjal z teczki probke upilowana na cmentarzu. Renowator rozlozyl na blacie kawalek gazety, wytrzasnal scinek z torebki, obejrzal drewno i ostroznie poskrobal ciemna plame koncem noza. Potem otworzyl drzwiczki piecyka, cisnal gazete wraz z tym, co na niej lezalo, w plomienie. W slad za nia polecialy torebka i narzedzie. Podszedl do zlewu w kacie i starannie umyl rece. Gdy odwrocil sie do goscia, byl tak blady, ze ksiadz az sie przestraszyl.

– Antos… Gdzies ty to znalazl? – zapytal powaznie.

– Na cmentarzu…

– Rosnie?

– Tak, jest drzewo do wyciecia i… Ale co to wlasciwie jest?

Stolarz westchnal ciezko.

– Czasem bywa, ze zdrowe z pozoru drzewo zaczyna chorowac. Czasem piluje sie pien i w srodku okazuje sie zgnily. Bywa, ze w debach, ktore rosly na blocie, rdzen pnia jest ciemny, a nawet czarny. Ale to wszystko naturalne. Z chorob sie bierze albo z innej przyczyny. A to… Gadali mi o tym starzy ciesle. Sa drzewa, ktore zabijaja. Czasem rosna w gestym lesie, czasem na cmentarzu, bywa, ze w parku, jak stary. Tam wyrastaja, gdzie zginal ktos naprawde podly albo gdzie krew padla na ziemie…

– Wiec…

W palenisku cos zahurkotalo, jakby miedzy weglami tlukla sie mysz. Stolarz zacisnal wargi. Do popielnika sypnely iskry i wszystko sie uspokoilo.

Вы читаете Rzeznik drzew
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×