– Jesli nie czuje sie pan na silach, to moze jakis inny czlonek waszej gildii?

– Nie wiem, czy ktos w Polsce jeszcze sie tym zajmuje. Od lat nie spotkalem zadnego… Moze sprobuje – rozwazal. – I jeszcze wynagrodzenie dziadowskie…

– Trzeba po prostu zmienic stawke.

– Nie moge – parsknal. – Starsi cechu zlozyli wieczysty slub ktoremus kardynalowi, by taksy nie zmieniac.

– To bzdura. Minelo ponad trzysta lat!

– Prosze ksiedza, Kosciol przestrzega praw i tradycji, ktore siegaja dwu tysiecy lat nazad… – Sypki spojrzal duchownemu w oczy. – Dziadek tyle bral, to i ja musze.

– Ale…

– Chce ksiadz powiedziec, ze to co innego? Aby zabic drzewo, trzeba znalezc w sobie sile fizyczna i co najwazniejsze, te, no, moralna. Jak starsi cechu pozwola, dopiero wtedy stawke zmienie.

– Starsi cechu…

– O ile jeszcze ktos taki jest – uzupelnil. – Jezeli nie wiem, czy sa, to co moge zrobic? Trza sie przysiegi trzymac. Jak mowie, nie mam od lat kontaktu… Ja zdechne i koniec piesni. Zatem o ktorej mam sie stawic i gdzie?

– Jesli jest pan gotow, samochod czeka. Wstapimy tylko po drodze do sklepiku z monetami.

– No to kobylka u plota – westchnal i zza szafy wyciagnal dlugi rapier w nieco obrdzewialej pochwie. – Jeszcze bym sie wyspowiadal tylko, bo to roznie byc moze, a tu z sasiadka mialem takie – usmiechnal sie z zazenowaniem – fikolki.

Ksiadz westchnal w duchu.

Mijaja stulecia, a grzechy ciagle te same, pomyslal z melancholia.

***

Na nekropolii spotkali kamieniarza Zenka. Zaparkowal furgonetke opodal kasztanowca. Na widok proboszcza i rzeznika wyraznie sie ozywil.

– No to mamy eksperta – ucieszyl sie, widzac rapier w dloni przybysza.

– Ano macie mnie – mruknal z rezygnacja „ekspert”. – Wleczcie…

Zatrzymali sie pod drzewem. Sypki na jego widok zrobil sie zielony na twarzy. Wyjal z kieszeni piersiowke i pociagnal dlugi lyk. Jego oblicze powoli zaczelo odzyskiwac kolor.

– Najwieksze, jakie widzialem – westchnal. – No dobra, duzo to ja nie widzialem, ale wieksze cholerstwo niz to, co mi ojca sponiewieralo. A i na zdjeciach po dziadku takiego olbrzyma nie bylo. Ale bedzie roboty…

– Skad sie biora takie drzewa? – zagadnal Zenek.

Ekspert zadumal sie.

– Dziadek mial swoje teorie, zanim zginal. Ale tak po prawdzie tego nawet my nie wiemy. Moze po prostu sie rodza? Ale mi sie widzi raczej, ze to parazyt.

– Pasozyt? – duchowny podpowiedzial bardziej polskie slowo.

– A wlasnie. Moze demon, moze co insze. Moze z martwych ludzi wylazi, a moze z jajek sie legnie czy z nasion kielkuje. Bo nie tylko na cmentarzach takowe drzewa zyja. Choc tam ich najwiecej. Ale ubic sie da, tylko trza wiedziec jak i miec troche fachowego sprzetu. No i najwazniejsze nie dac sie zaskoczyc. Bo tatko myslal, ze juz ubil, raz tylko sie petem zaciagnal i wtedy go trach. Myslalem, ze glowe mu urwalo…

Rzeznik drzew przyklakl i przezegnal sie. Dluzsza chwile trwal w modlitwie, wreszcie wstal.

– Odsuncie sie – polecil. – Moze byc roznie. A zawsze niebezpiecznie.

Zenek zapuscil silnik i odjechal kawalek. Ksiadz ruszyl za nim. Zatrzymali sie jakies piecdziesiat metrow dalej. Widzieli stad wyraznie plac boju. Rzeznik polozyl na nagrobku swoj pakunek. Poluzowal troki, rozwinal plachte. Wyjal stary stetoskop i obszedl drzewo, przykladajac w kilku miejscach urzadzenie do kory.

Wreszcie z rezygnacja wzruszyl ramionami. Ujal w dlon rapier i podszedlszy, jednym pewnym sztychem wbil go w pien prawie po rekojesc.

Niemozliwe, pomyslal ksiadz. Przeciez to twarde, zbite drewno, musialby miec…

Suchy trzask przerwal jego rozwazania. Pien eksplodowal w bezglosnym wybuchu. W jego miejscu spostrzegli cos na ksztalt drzewa, a moze polipa, duzo mniejszego i smoliscie czarnej barwy. Zagadkowa roslina zwinela konary niczym macki, a nastepnie machnela nimi w strone mezczyzny. Ten wyrwal rapier. Wywijajac szalenczo mlynce, wycofywal sie poza zasieg chloszczacych powietrze odrosli. Drzewo skurczylo sie w sobie jak ameba i wysunelo jedna cienka, ale bardzo dluga witke.

Rzeznik drzew na ten widok zaskamlal i puscil sie pedem na przelaj, przez cmentarz, skaczac przez groby. Istota z wolna przybrala poprzednia postac i znieruchomiala jako dorodny kasztanowiec, tyle ze juz bezlistny.

Gdy podeszli do bramy, rzeznik siedzial na czyims grobie i trzesacymi sie rekami wycieral klinge szmatka nasaczona oliwa.

– Zadanie niewykonalne. – Spojrzal na nich bezradnie. – To dranstwo jest za silne. Ledwo sie zdolalem wycofac. Zreszta widzieliscie przeciez, ile lap mialo.

– Yyy… no tak… – wykrztusil ksiadz. – Oto, eee… honorarium.

– Nie zapracowalem – powiedzial, ale monete wzial.

– Co teraz? – zapytal kamieniarz.

– Musicie poszukac lepszego fachowca – wyjasnil sypki. – Ja tu nie poradze. Chyba ze sami chcecie, to wam sprzet zostawie… Dziadek mowil, ze byl ktos jeszcze w Poznaniu, moze tam trzeba poszukac.

***

Zapadl juz zmrok. Wieczorna msza sie skonczyla, wierni opuscili kosciol. Cmentarz tez juz zamknieto. Ksiadz Antoni przebral sie w zakrystii w zwykla sutanne. Zalozyl na nogi glany. W cholewke wetknal bagnet, lecz zaraz go wyciagnal. Przeciez tak sie nie da chodzic…

Przelknal nerwowo sline i zaczal gromadzic sprzet. Brewiarz, kropidlo, kadzielnica… Wreszcie byl gotow. Wyszedl w ciemnosc cmentarnej nocy.

Skoro rzeznik drzew sobie nie poradzil, to co ja moge… – naszly go watpliwosci.

Nie. To nie byl prawdziwy fachowiec, tylko niedouczony wnuk rzeznika. A cos zrobic przeciez trzeba. Solidny egzorcyzm na pewno pomoze. Odesle zlego ducha… A jesli to nie jest duch, tylko jakis mutant albo kosmita? Przypomnial sobie kilka glupich seriali, ktore ogladal w telewizji. Jeszcze kawalek alejki, zaraz bedzie zakret i…

Zamarl zdumiony. W poprzek drozki stala polciezarowka. Zenek tez tu byl, ukladal obok morderczego drzewa jakis dziwny przedmiot.

– Dobry wieczor – powital proboszcza. – A teraz prosze sie odsunac, bo cieplutko sie zaraz zrobi.

– Cieplutko?

– Zeby sutanny nie okopcilo… – wyszczerzyl pienki zebow. – Fachowiec za dyche rady nie dal, to widac tak mi pisane, trzeba samemu rece brudzic.

– Ale co to jest? – Ksiadz spojrzal na wyposazenie kamieniarza. – Pocisk jakis?

– Hitlerowska bomba zapalajaca. I jeszcze naokolo wiorow magnezu podsypalem. Ze trzy tysiace stopni Celsjusza da. Ja prosty czlowiek jestem, dziadek mowil, ze ogien wszystko, co zle, oczyszcza. Zreszta i ksiadz dobrodziej wie przeciez, po co inkwizycja czarownice teges na stosach, nie? Usmaze bydle.

– Ale, panie Zenku, ja wszystko rozumiem, ale… Skad pan to wytrzasnal!? – wykrztusil proboszcz.

– Ludzie rozne rzeczy w grobach chowaja – zachichotal. – Jak sie czasem mogile otworzy, to nie do uwierzenia po prostu… A co do trumny potrafia z nieboszczykiem zapakowac, to nie wiadomo, smiac sie czy plakac. Jak zywi z tej imprezy wyjdziemy, siadziemy wygodnie i przy kielonku koniaku takie rzeczy opowiem, ze nie uwierzy ksiadz.

Saperka walnal w zapalnik bomby. Plomien byl oslepiajaco bialy. Mysleli, ze demon jakos zamanifestuje swoja obecnosc, ale drzewo po prostu sie palilo. Wreszcie runelo na alejke i polamalo sie na kawalki. Grabarz i ksiadz sciagali odlamane konary i ciskali na stos.

– Siarka i zelazem – powiedzial Zenek, otrzepujac rece. – Do rana nie bedzie sladu.

Druga bombe wrzucil do jamy po pniu. Z zadowoleniem patrzyl, jak dziura w ziemi zamienia sie w miniaturowy wulkan.

– Do samego korzenia gada wypalimy!

***

Kilka alejek dalej lowca Ori przysiadl na nagrobku. Daleko miedzy drzewami widac bylo poblask ogniska.

– Boze, co za fuszerka… – westchnal z politowaniem. – Zaraz tam taniec zwyciestwa odtancza, Wedrowycze za dyche… Ale beda jaja, jak im tu straz pozarna przyjedzie.

Popatrzyl na sciekajaca po murze nekropolii gnijaca juz ektoplazme. Dwa srebrne belty przyszpilily glowny korpus do cegiel. Macki zwisaly bezwladnie.

– Zasrane Cthulhu, czy jak cie tam zwa – splunal – prawie ci sie udalo prysnac. Na szczescie sa na tym cmentarzu myslacy ludzie.

Przedwieczny nie odpowiedzial. Byl juz martwy.

Operacja „Jajca”

Jerry Smith, stojac w oknie hotelu Victoria, spogladal na rozlegly, zupelnie pusty plac i rysujaca sie w ciemnosci bryle Teatru Wielkiego. Latarnie palily sie moze jedna trzecia mocy. Miasto przypominalo grob… Hotel tez byl prawie pusty.

– Jerry…

– Mow, prosze – rzekl, nie odwracajac glowy.

– Przepraszam, ze cie tu przyciagnelam. W Tajpej wszystko wydawalo mi sie proste. Ale tu… Chodza za nami krok w krok. Do tego tak tu ponuro. W dodatku slabo rozumiem po polsku.

– Moze zatem wyjedzmy stad. Niech bedzie, co ma byc. Ja mialem polskich przodkow. Ciebie nic nie laczy z tym krajem ani z tym narodem. Nie musisz sie poswiecac. Szanse, ze uda sie to znalezc, i tak sa minimalne.

– Ale istnieja. Jesli to, co zanotowal moj pradziadek, jest prawda, musimy pomoc. Chocby dlatego, ze oni kiedys pomogli jednemu z nas. Straznicy Perlowego Zwierzynca nie moga zawiesc…

– Jesli nie poradzisz sobie z tym zadaniem, nikt nie bedzie cie winil.

***
Вы читаете Rzeznik drzew
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×