– Ogien wszystko oczysci… – wymamrotal, strzelajac spojrzeniem na boki.

– Ale to, co pan mowi…

– Ja tylko powtarzam, co mi powiedziano. Sa rzeczy na niebie i ziemi. Oj, sa… Takie drzewo kryje w sobie zlo. Sprobujesz ruszyc, moze byc z tego wielkie nieszczescie.

– Ale co to wlasciwie jest?

– Byt. Moze rozumny nawet. Cos jakby demon wrosniety w drzewo, uwieziony, a moze tylko pasozytujacy. Sam tego nie wycinaj. Nawet nie probuj. Tu potrzeba fachowca.

– Czyli co? Mam odszukac rzeznika drzew? – przypomnial sobie rozmowe z kamieniarzem.

– Chyba tak sie to nazywalo…

***

Ojciec Zygfryd dobiegal dziewiecdziesiatki. Mowil z trudem i od lat poruszal sie na wozku inwalidzkim, ale trzezwosci umyslu moglby mu pozazdroscic dwudziestolatek. Wysluchal relacji proboszcza i skrzywil sie, jakby zjadl cytryne.

– No to masz problem – powiedzial.

– Jaki dokladnie? – spytal ksiadz z irytacja.

– Najpopularniejsza z teorii mowi, ze to opetanie. Zazwyczaj gdy umiera czlowiek nawiedzany przez zle duchy, one opuszczaja cialo i odchodza poza nasza rzeczywistosc. Ale bywa i tak, ze zostaja.

Proboszcz rozgladal sie po wnetrzu celi. Trudno byloby nazwac ja ascetyczna. Sciany pokrywaly regaly z ksiazkami, obok prostego zelaznego lozka znajdowalo sie biureczko do pracy. Na nim stal komputer, obok lezalo kilkanascie kartek zapisanych maczkiem, kalamarz i drewniany kubek z olowkami. Polaczenie tradycji i nowoczesnosci.

– Dlaczego zostaja? – zapytal wreszcie.

– Nie wiem. – Zakonnik wzruszyl ramionami. – A badam te sprawy od dobrych czterdziestu lat. Czasem taki duch przyczai sie w trumnie, a czasem gdzies w poblizu. Starzy grabarze niejedno mogliby o tym opowiedziec. Ten z jakiegos powodu utknal w drzewie… Moze sily mu brak, a moze jest mu tam dobrze.

– Wciaz zabija.

– Niewykluczone, ze sam jest powaznie okaleczony i ze tylko to drzewo trzyma go przy zyciu. Jesli zostanie sciete, nie odejdzie, ale zostanie unicestwiony… Tak twierdzi wiekszosc autorow.

– Czyli wystarczy sciac? A moze ogrodzic i poczekac, az samo uschnie albo runie?

– Jesli wyslesz kolejnych ludzi z pilami, skonczy sie tak samo albo i gorzej. Wszelki kontakt z pylem, ktory powstaje przy pilowaniu czarnych znamion, jest smiertelnie grozny. Tego nie da sie ot tak sciac i przewrocic. Potrzebujesz fachowca.

– To znaczy?

– Rzeznika drzew.

– Juz drugi raz slysze to okreslenie.

Ojciec Zygfryd siegnal na regal i wyciagnal opasly rekopis oprawiony w skore.

Tak jak wsrod ludzi bywaja wystepni, tak i wsrod drzew bywaja drzewa lotrowskie, ktore smierc niosa, osobliwie tym, ktorzy istnienia ich sie domysla lub przeciw nim wystapia. Rada na nie jedyna to odnalezc i najac czlowieka zwanego rzeznikiem drzew. On jeden w ich niszczeniu wprawiony. Jednakowoz odnalezc go nielatwo, gdyz nieliczni sa i sekrety swego fachu kryja przed postronnymi – odczytal.

– Nigdy nawet o tym nie slyszalem.

– A gdzie niby mialbys slyszec. – Staruszek zasmial sie. – W seminarium tego nie ucza. Nawet na kursach egzorcystow juz sie o tym nie mowi.

– W takim razie jak zdolam go odnalezc? – Rozlozyl rece.

– Tu jest adres. – Stary zakonnik wreczyl mu kartke. – Sprzed czterdziestu lat wprawdzie, ale moze jeszcze aktualny. Poszedlbym z toba, lecz… – Klepnal bezwladne nogi. – Zostaniesz na kolacji?

***

Ksiadz wyskoczyl z ostatniego tramwaju na przystanku pod murem nekropolii. Spojrzal na zegarek, potem oswietlil rozklad jazdy. Zasiedzial sie u starego zakonnika, autobusu juz o tej porze nie zlapie. Trzeba pojsc pieszo.

Drzewa za cmentarnym murem szumialy. A gdyby tak? Mial przeciez klucz od bramy. Zamiast isc naokolo, skroci sobie droge przez cmentarz… Przez chwile meczyl sie z opornym zamkiem i wreszcie zatrzasnal za soba ciezkie wrota.

Prosto jak strzelil i gdy dojde do starej czesci, to w lewo, powtorzyl w myslach. Zabladzic nie sposob.

Ruszyl smialo. Drzewa szumialy niepokojaco. Spodziewal sie kompletnego mroku, ale gdzieniegdzie na grobach plonely znicze. Poczatkowo czul dziwne dreszcze, lecz szybko sie uspokoil. Spacer jak spacer. Sciezki rowne, nawet sie czlowiek nie potknie w mroku. A ze nieboszczycy w grobach leza? Coz, cialo to tylko powloka… Duchy potepione? Nie powinny ruszyc na duchownego.

A jakby co… – dotknal brewiarza w kieszeni sutanny.

Zlowrozbne drzewo rosnie daleko, minie je w odleglosci dobrych kilkuset metrow.

Zebym tylko nie trafil na jakies hieny cmentarne, pomyslal nagle. Mogliby mi zrobic krzywde tylko dlatego, ze ich zobaczylem.

Wiatr wzmagal sie, drzewa trzeszczaly zlowieszczo. Mijal wlasnie kaplice, gdy uslyszal za soba dziwny dzwiek. Cos jakby…

Ktos odbezpieczyl bron! – uswiadomil sobie, zamierajac w pol kroku.

– Khm! – rozleglo sie znaczace chrzakniecie.

Duchowny odwrocil sie na piecie. W cieniu stal dziwny typek w kowbojskim kapeluszu i dlugim skorzanym plaszczu. W jednej rece trzymal kusze, w drugiej obrzyna o imponujacym kalibrze. Mial ciemne okulary, swiatlo zniczy odbijalo sie w szklach, reszty twarzy mozna sie bylo co najwyzej domyslac.

– A, to nasz nowy kierownik – mruknal jakby zawiedziony i opuscil bron. – Przepraszam i nie zatrzymuje…

– Kim pan jest? – wykrztusil ksiadz Antoni.

– Ori mnie wolaja. – Uchylil kapelusza.

– Ale co pan tu robi?

– Poluje na zombiaki, a co, nie widac? – zdziwil sie nieznajomy. – Inne talatajstwo, jak wlezie pod lufe, tez dziabne.

– Ale… Jak pan…

– Widze martwych ludzi? Nie wszyscy zdaja sobie sprawe z tego, ze sa martwi. Zupelnie jak w jednym hollywoodzkim filmidle – rozesmial sie. – Prawdziwy problem jest z tymi, ktorzy swietnie wiedza, a mimo to nie potrafia ulezec spokojnie. Szczesc Boze, lepiej, zeby sie ksiadz nie snul o tej porze po cmentarzu.

Duchowny przyspieszyl kroku.

– Panie Boze, wariat jakis – mruknal. – Mam nadzieje, ze mi w plecy nie strzeli…

Zza drzew blyskaly juz latarnie stojace przy ulicy. Po prawej pojawila sie tynkowana na bialo bryla kosciola.

***

Proboszcz zaparkowal przed malym domkiem na przedmiesciach. Chalupka wygladala nedznie. Zbudowano ja z szarych pustakow. W ogrodku zarosniety typek okolo piecdziesiatki rabal drwa. Ksiadz jednym rzutem oka ocenil jego sylwetke. Postura atlety. Z drewnem tez radzil sobie niezle, ogromna siekiera chodzila w jego rekach jak zaczarowana.

– Pan Marek Sypki? – zagadnal duchowny, podchodzac do metalowej furtki.

– Niech bedzie pochwalony… Marek to dziadek moj byl. Ja jestem Jan – wyjasnil mezczyzna, odkladajac mordercze narzedzie. – Dawno juz pochowany, ale moze ja w czym pomoge?

– Jest pan, eee… rzeznikiem drzew?

Typek nieco pobladl i gestem zaprosil duchownego na podworze. Otworzyl drzwi chalupy. Weszli do izdebki. Urzadzona byla skromnie. Jedna sciane zajmowala mebloscianka. Nad tapczanem wisial swiety obrazek. Zasiedli w dwu zapadnietych fotelach.

– Rzeznik drzew… Glupie okreslenie, sugeruje, ze ja drzewa zabijam – prychnal. – A tu przeciez nie o drzewo chodzi, tylko o tego parazyta, ktory w srodku siedzi. Drzewo jest niewinne, a przez niego cierpi jak i czlowiek. Az w koncu bywa, ze i umiera.

Zasiedli w fotelach.

– Nie chcialem pana urazic. Jesli jest jakies inne okreslenie panskiej profesji… – zaczal proboszcz.

– Nie ma. Gdy je wymyslano, nikt nie przejmowal sie konwenansami. I tak juz zostalo.

Milczeli przez chwile.

– Mam problem z drzewem – baknal wreszcie duchowny.

Gospodarz westchnal bardzo smutno, ale nie powiedzial nic. Spojrzal na stare zdjecia zdobiace sciane nad kominkiem. W jego wzroku malowal sie jakby wyrzut.

– Z drzewem na cmentarzu – uscislil proboszcz. – Odnalazlem pana, bo trzeba je zlikwidowac.

– Jasna chol… – przypomniawszy sobie, ze rozmawia z wyslannikiem Kosciola, urwal w pol slowa. – Prosze ksiedza, jest jeden problem.

– Koszta?

– Jakie tam koszta. – Machnal reka. – Marne grosze ta usluga stoi.

– Zatem?

– Yyyy… Jak by to powiedziec… Rzeznikiem drzew byl moj dziadek. Ojciec to go jeszcze pare razy widzial przy robocie. A ja ojca raz. I mu sie wtedy nie udalo. U czubkow teraz siedzi. Jak go przez leb wicia chlasnelo, to ledwo wyzyl i juz nigdy normalny potem nie byl.

– Ale przynajmniej teorie pan zna?

– I nawet sprzet mam… I zycie naraze, i grosza z tego nie bedzie… – powiedzial cierpko. – A skoro ktos ze zleceniem przyszedl, to odmowic mi nie wolno. Zaprzysiezony jestem.

– Pokryjemy wszystkie koszta – zapewnil proboszcz.

– Nie mozecie. – Pokrecil glowa. – Prawa ustalone przed wiekami mowia jasno: za usluge mam prawo zazadac jednego orta srebrem.

– Orta? – zdziwil sie duchowny.

– To taka dawna moneta. Osiemnascie groszy srebrem. – Rzeznik siegnal na polke po klaser. – O, to po przodkach jeszcze kolekcja…

Strony wypelnione byly niewielkimi srebrnymi pieniazkami. Najstarsze pochodzily z czasow Zygmunta III Wazy.

Вы читаете Rzeznik drzew
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×