Rano poczulem sie lepiej. Kiedy zszedlem z Cyrylem o szostej, deszcz ustal, niebo bylo blekitne i mokra trawa lsnila jak diamenty.
A nadzieja stanowi nieodlaczny atrybut podrozy w czasie. Jesli czegos nie zalatwisz za pierwszym razem, mozesz znowu probowac az do skutku, a przynajmniej ktos inny moze probowac, wiec za tydzien albo za rok, kiedy biegla sadowa wreszcie odcyfruje pamietnik, Carruthers albo Warder, albo jakis tepy mlody rekrut wroca do pietnastego i dopilnuja, zeby pan C. zjawil sie w odpowiedniej chwili.
Nie udalo nam sie, ale w miedzyczasie tamci mogli rozwiazac tajemnice Waterloo i samokorekty. Moze wlasnie teraz T.J. i pan Dunworthy wysylaja kogos, zeby zatrzymal mnie w drodze do stacji kolejowej, nie dopuscil do spotkania z Terence’em i ingerencji w jego zycie milosne. Albo zeby rozdzielil profesora Peddicka i profesora Overforce’a. Albo zeby powstrzymal Verity przed wejsciem do Tamizy i uratowaniem Ksiezniczki Ardzumand. Albo zeby wyslal mnie na pierwsza wojne swiatowa w celu wyleczenia dyschronii.
Kot doplynalby do brzegu, Terence poslubilby Maud, a Luftwaffe zbombardowalaby Londyn. A ja nigdy nie spotkalbym Verity — Mala cena za uratowanie wszechswiata. Warta poswiecenia.
I nie odczuwalbym zadnej straty, bo wcale bym jej nie poznal. Zastanowilo mnie, czy Terence to odczuwal, czy jakas czescia swiadomosci wiedzial, ze stracil swoja prawdziwa milosc. A jesli tak, co odczuwal? Sentymentalny zal, jak w jego wiktorianskich poematach? Czy palaca, niezaspokojona potrzebe? Czy po prostu ogolna szarosc?
Zaprowadzilem Cyryla do stajni. Ksiezniczka Ardzumand wyszla z nami i kroczyla pierwsza po mokrej trawie, z wysoko uniesionym ogonem, i co chwila zawracala, zeby otrzec sie o moje kostki lub tylne lapy Cyryla. W stajni rozlegl sie jakis halas i wielkie wrota uchylily sie ze skrzypieniem.
— Kryj sie — szepnalem, zlapalem Ksiezniczke Ardzumand i schronilem sie w kuchennych drzwiach. Stajenny, najwyrazniej ledwie rozbudzony, rozwarl wrota do konca i woznica wyprowadzil dwa konie zaprzezone do powozu. Powoz, ktory zawiezie profesora Peddicka i pulkownika Meringa na stacje.
Obejrzalem sie na dom. Baine wynosil bagaze i ustawial je na frontowych schodach. Profesor Peddick stal obok niego w swojej akademickiej todze i birecie, przyciskajac do brzucha czajnik z rybami, i rozmawial z Terence’em.
— Chodz — szepnalem do Cyryla i ruszylem w strone bocznego wejscia do stajni.
Ksiezniczka Ardzumand wila sie jak piskorz w moich ramionach, probujac sie wyrwac. Wypuscilem ja, a ona pomknela jak strzala przez trawnik. Zaprowadzilem Cyryla do bocznych drzwi.
— Udawaj, ze byles tutaj przez cala noc — nakazalem, a Cyryl szybko wskoczyl na swoje poslanie z worka, okrecil sie trzy razy, klapnal na brzuch i zaczal glosno chrapac. — Dobry piesek — pochwalilem go i wyszedlem ze stajni. I wpadlem na Terence’a.
— Przyprowadziles Cyryla? — zapytal.
— Wlasnie sie polozyl — odpowiedzialem. — Co sie stalo? Pani Mering mnie zobaczyla?
Pokrecil glowa.
— Baine obudzil mnie rano i powiedzial, ze pulkownik Mering zachorowal i czy moge odwiezc profesora Peddicka do Oksfordu, chyba przeziebil sie wczoraj, kiedy lowil pstragi, a pani Mering chce miec pewnosc, ze profesor dotarl do domu. Wlasciwie to rozsadny pomysl. On gotow wysiasc z pociagu, jezeli zobaczy wzgorze, ktore przypomni mu bitwe pod Hastings czy cos innego. Pomyslalem, ze zabiore Cyryla. Pomyslalem, ze powinien troche odpoczac od… — urwal i zaczal od poczatku — zwlaszcza ze nie pojechal wczoraj do Coventry. On jest w stajni?
— Obok beli siana — odparlem, lecz kiedy Terence otworzyl drzwi Cyryl stal tuz za nimi, machajac calym barylkowatym tulowiem.
— Chcesz sie przejechac pociagiem, staruszku? — zapytal Terence i obaj pomaszerowali radosnie do domu.
Zaczekalem, az powoz odjechal i Baine wrocil do domu, potem przebieglem do kepy szczodrzenca, zanim stajenny wrocil ziewajac do stajni, a nastepnie przekroczylem obramowanie z ozdobnych roslin i ruszylem przez trawnik do krokieta w strone belwederku.
Ktos tam byl. Obszedlem dookola wierzbe placzaca i schowalem sie za krzakiem bzu. Ciemna postac siedziala zgarbiona na lawce. Kto tam siedzial o tej porze? Pani Mering, czatujaca na duchy? Baine, nadrabiajacy zaleglosci w lekturze?
Rozchylilem galazki bzu, zeby lepiej widziec, strzasajac fontanne wody na moj blezer i flanelowe spodnie. Ktokolwiek to byl, dokladnie owinal sie plaszczem i naciagnal kaptur na glowe. Tossie, czekajaca na randke z mezczyzna swojego zycia? Czy tajemniczy pan C. we wlasnej osobie?
Ze swojego miejsca nie widzialem twarzy zakapturzonej osoby. Musialem podejsc do belwederku z drugiej strony. Ostroznie puscilem galazki, znowu wywolujac fontanne, i nadepnalem na Ksiezniczke Ardzumand.
— Miaurrr! — wrzasnela.
Tajemnicza postac poderwala sie z lawki. Kaptur spadl.
— Verity! — zawolalem.
— Ned?
— Mrrrauu! — narzekala Ksiezniczka Ardzumand. Podnioslem ja, zeby sprawdzic, czy nie zrobilem jej krzywdy.
— Mrau — powiedziala i zaczela mruczec. Zanioslem ja do belwederku, gdzie czekala Verity.
— Co ty tutaj robisz? — zapytalem.
Verity wygladala blado jak jeden z duchow pani Mering. Miala na sobie przemoczony plaszcz, widocznie jakies wieczorowe okrycie a pod nim biala koszule nocna.
— Jak dlugo tutaj siedzisz? — zapytalem. Ksiezniczka Ardzumand zaczela sie krecic, wiec ja puscilem. — Nie musialas zdawac raportu. Mowilem ci, ze sam to zrobie, kiedy odprowadze Cyryla. Co pan Dunworthy mowil o… — zobaczylem jej twarz. — Co sie stalo?
— Siec nie chce sie otworzyc — powiedziala.
— Co to znaczy: nie chce?
— To znaczy, ze czekam tutaj od trzech godzin. Nie chce sie otworzyc.
— Usiadz i powiedz mi dokladnie, co sie stalo — poprosilem, wskazujac lawke.
— Nie chce sie otworzyc! — krzyknela. — Nie moglam spac i pomyslalam, ze im szybciej sie zglosimy, tym lepiej, i zdaze wrocic, zanim wszyscy wstana, wiec poszlam do miejsca skoku, ale siec sie nie otworzyla.
— To nie jest miejsce skoku?
— Nie, jest tam. Widac migotanie. Ale kiedy tam wchodze, nic sie nie dzieje.
— Moze cos zle zrobilas? Na pewno stanelas we wlasciwym miejscu?
— Stalam w dziesieciu roznych miejscach — odparla niecierpliwie. — Nie chce sie otworzyc!
— No dobrze, dobrze — powiedzialem. — Moze ktos tu byl? Ktos, kto mogl cie zobaczyc. Pani Mering albo Baine…
— Pomyslalam o tym. Za drugim razem poszlam nad rzeke i do sadzawki, i do ogrodu, ale nikogo tam nie bylo.
— Nie nosisz niczego z tej epoki?
— O tym tez pomyslalam, ale koszule przenioslam w swoim bagazu i nie cerowalam jej ani nie przyszywalam guzikow.
— Moze chodzi o ciebie — powiedzialem. — Sam sprobuje.
— O tym nie pomyslalam — przyznala, nabierajac otuchy. — Nastepny styk powinien byc w kazdej chwili.
Wyprowadzila mnie z belwederku na splachetek trawy, obok kepy rozowych peonii. Trawa juz lekko migotala. Pospiesznie sprawdzilem ubranie. Blezer, flanelowe spodnie, koszule, buty i skarpetki mialem na sobie podczas skoku.
Powietrze zalsnilo. Wszedlem w sam srodek trawy. Swiatlo nabieralo mocy.
— Czy tak bylo, kiedy probowalas? — zapytalem.
Swiatlo nagle zgaslo. Skroplona wilgoc zalsnila na peoniach.
— Tak — potwierdzila Verity.
— Moze to moj kolnierzyk. — Odpialem kolnierzyk i podalem jej — Nie potrafie rozroznic mojego i tego,