— …i kiedy wrocilam do kosciola, sanktuarium plonelo. A siec nie otworzy sie w ogniu.

— Masz racje — przyznalem — ale nie potrzebujemy tego. Przeskoczylem na wiezy, ktora tylko troche sie osmalila. Ale musimy przejsc przez nawe, zeby dostac sie do wiezy, wiec lepiej chodzmy.

— Zaraz — powstrzymala mnie. Naciagnela plaszcz, potem wysunela pasek ze szlufek i podwiazala rozdarta, opadajaca spodnice na wysokosci kolan. — Czy teraz wygladam na 1940 rok? — zapytala, zapinajac plaszcz.

— Wygladasz cudownie — zapewnilem.

Weszlismy na schody i ruszylismy w strone katedry. Wschodnia krawedz dachu plonela. Straz pozarna wreszcie przyjechala. Woz strazacki stal zaparkowany na rogu; musielismy przestepowac przez platanine wezy i pomaranczowo rozswietlone kaluze, zeby dotrzec do Poludniowych drzwi.

— Gdzie sa strazacy? — zapytala Verity, kiedy mijalismy grupke ludzi przy poludniowych drzwiach.

— Nie ma wody — odpowiedzial dziesieciolatek w cienkim sweterku. — Szkopy rozwalily wodociagi.

— Poszli na Priory Row, zeby znalezc inny hydrant.

— Nie ma wody — wymamrotala Verity.

Podnieslismy wzrok na katedre. Teraz plonela spora czesc dachu, sypiac iskrami na blizszym koncu obok apsydy, i plomienie strzelaly przez wybite okna.

— Nasza piekna, piekna katedra — powiedzial ktos za nami. Chlopiec pociagnal mnie za rekaw.

— Juz po niej, co?

Juz po niej. Do dziesiatej trzydziesci, kiedy strazacy wreszcie znajda dzialajacy hydrant, caly dach stanie w plomieniach. Strazacy sprobuja polewac sanktuarium i Kaplice Mariacka, ale woda skonczy sie prawie natychmiast i potem to juz tylko kwestia czasu, zanim dach splonie i stalowe dzwigary, ktore zainstalowal J.O. Scott, zeby zmniejszyc napiecia w lukach, zaczna wyginac sie i topic od zaru, i pociagna za soba pietnastowieczne arkady oraz dach w dol, na oltarz i rzezbione mizerykordie, i organy Haendla, i drewniany krzyz z dzieckiem kleczacym u stop.

Nasza piekna, piekna katedra. Zawsze umieszczalem ja w tej samej klasie co strusia noge biskupa — irytujace starocie — i na pewno istnialy piekniejsze katedry. Ale kiedy tam stalem i patrzylem, jak plonie, zrozumialem, co oznaczala dla rektora Howarda budowa nowej katedry, nawet nowoczesnie brzydkiej. Co oznaczala dla Lizzie Bittner sprzedaz swietego przybytku na zlom. I zrozumialem, dlaczego lady Schrapnell gotowa byla walczyc z Kosciolem Anglii, wydzialem historii, Rada Miejska Coventry i calym swiatem, zeby ja odbudowac.

Spojrzalem na Verity. Lzy bezglosnie splywaly jej po twarzy. Objalem ja ramieniem.

— Nic nie mozemy zrobic? — zapytala bez nadziei.

— Odbudujemy ja. Bedzie jak nowa.

Ale tymczasem musielismy wejsc do srodka i wrocic na wieze. Tylko jak?

Tlum nigdy nie wpusci nas do plonacego kosciola, chocbym wymyslil najbardziej przekonujacy pretekst, a zachodniego wejscia pilnowala herod-baba. W dodatku im dluzej czekalismy, tym bardziej niebezpieczne stawalo sie przejscie przez nawe do drzwi wiezy.

Przez halas dzialek przeciwlotniczych przebilo sie donosne dzwonienie.

— Druga straz pozarna! — zawolal ktos i chociaz nie bylo wody, wszyscy, nawet podpieracze latarni pobiegli na wschodni koniec kosciola.

— Teraz mamy szanse — stwierdzilem. — Nie mozemy czekac dluzej. Gotowa?

Przytaknela.

— Zaczekaj — powiedzialem i oddarlem dwa dlugie pasy od juz naddartego rabka jej spodnicy. Zamoczylem je w kaluzy, ktora pozostawil strazacki waz. Woda byla lodowato zimna. Wyzalem material. — Obwiaz tym usta i nos — polecilem, podajac jej jeden pas. — Kiedy wejdziemy do srodka, idz prosto na koniec nawy, a potem wzdluz sciany. Jesli sie rozdzielimy, drzwi do wiezy sa zaraz za zachodnimi drzwiami, po lewej stronie.

— Rozdzielimy? — powtorzyla, zawiazujac maske.

— Owin tym prawa reke — poradzilem. — Klamki u drzwi moga byc gorace. Przeskok jest na piecdziesiatym osmym stopniu w gore, nie liczac podlogi wiezy.

Owinalem dlon w resztke materialu.

— Nie zatrzymuj sie w zadnym wypadku. Gotowa? Przytaknela, szeroko otwierajac zielonobrazowe oczy nad maska.

— Trzymaj sie za mna — rozkazalem.

Ostroznie uchylilem odrobine prawe skrzydlo drzwi. Ze szpary nie wyskoczyl ryczacy plomien, tylko klab brazowego dymu. Poczekalem, az sie rozwieje, i zajrzalem do srodka.

Nie wygladalo tak zle, jak sie obawialem. Dym i plomienie przeslanialy wschodni koniec kosciola, ale w tym koncu dym jeszcze nie zgestnial na tyle, zeby utrudniac widzenie, a dach chyba sie trzymal. Okna, oprocz tego w Kaplicy Kowali, zostaly wybite podmuchem, podloge zascielaly odlamki czerwonego i niebieskiego szkla.

— Uwazaj na szklo. — Popchnalem Verity przed soba. — Wez gleboki oddech i ruszaj! Bede za toba.

Otworzylem drzwi na cala szerokosc. Verity ruszyla pedem. Bieglem za nia, kulac sie od goraca. Dotarla do drzwi i otwarla je szarpnieciem.

— Drzwi na wieze masz po lewej! — krzyknalem, chociaz nie mogla mnie slyszec przez wsciekly ryk plomieni.

Przystanela, przytrzymujac otwarte drzwi.

— Biegnij na gore! — krzyknalem. — Nie czekaj na mnie! — Przyspieszylem na ostatnich metrach. — Na gore!

Uslyszalem loskot, wiec obejrzalem sie na sanktuarium, myslac ze wali sie jeden z lukow arkadowych okien. Rozlegl sie ogluszajacy ryk i okno w Kaplicy Kowali roztrzaskalo sie w deszczu lsniacych odlamkow.

Skulilem sie i oslonilem twarz ramieniem. W ostatniej sekundzie, zanim podmuch zwalil mnie na kolana, pomyslalem: „Bomba burzaca. Ale to niemozliwe. W katedre nie trafila bezposrednio zadna bomba”.

Wygladalo to jednak na bezposrednie trafienie. Wybuch zatrzasl katedra i oswietlil ja oslepiajacym bialym blaskiem.

Chwiejnie podnioslem sie z kolan, a potem spojrzalem w drugi koniec nawy. Podmuch na chwile rozwial dym wypelniajacy katedre i w jaskrawym bialym poblasku widzialem wszystko: rzezbe nad pulpitem objeta plomieniami, z reka wzniesiona jak u tonacego czlowieka; stalle w dzieciecej kaplicy, ich unikatowe mizerykordie plonace dziwacznym zoltym ogniem; oltarz w Kaplicy Czapnikow. I azurowa przegrode przed Kaplica Kowali.

— Ned!

Ruszylem w tamta strone. Zrobilem tylko kilka krokow. Katedra zadrzala, plonaca belka spadla z trzaskiem przed Kaplica Kowali i wyladowala w poprzek rzedu lawek.

— Ned! — krzyknela rozpaczliwie Verity. — Ned!

Kolejna belka, niewatpliwie wzmocniona stalowym dzwigarem przez J.O. Scotta, runela na pierwsza i wzbila czarna chmure dymu, ktora przeslonila cala polnocna czesc kosciola.

To nie mialo znaczenia. Zobaczylem juz dosyc. Zawrocilem w strone drzwi i wbieglem po schodach oswietlonych pozarem, zastanawiajac sie w duchu, co mam powiedziec lady Schrapnell. W tym jednym krotkim rozblysku bomby zobaczylem wszystko: mosiezne plyty nagrobne na scianach, wypolerowanego orla na pulpicie, poczerniale kolumny. A w polnocnym przejsciu, przed azurowa przegroda, pusty postument z kutego zelaza.

Jednak zabrano ja na przechowanie. Albo oddano na zlom. Albo sprzedano na kiermaszu staroci.

— Ned! — krzyczala Verity. — Szybko! Siec sie otwiera! Lady Schrapnell nie miala racji. Strusiej nogi biskupa tam nie bylo.

ROZDZIAL DWUDZIESTY PIATY

Nie — powiedzial Harris — jesli chcecie odpoczynku i odmiany, nie masz nic lepszego nad morska wycieczke.

Jerome K. Jerome, „Trzech panow w lodce”
Вы читаете Nie liczac psa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату