— Szukam mlodej kobiety, dziewczyny… — zaczalem.
— Kazdy szuka, no nie? — powiedzial niski i obaj parskneli smiechem.
— Ma rude wlosy — nalegalem. — Ubrana w biala koszule nocna. Oczywiscie to jeszcze bardziej ich rozsmieszylo.
— Mysle, ze poszla do ktoregos schronu, ale nie wiem, gdzie one sa.
— Jeden jest na Malej Parkowej — powiedzial wysoki.
— Juz tam bylem — odparlem. — Nie znalazlem jej. Obaj zamyslili sie gleboko.
— Jest jeden na Gosford Street, ale tam pan nie dojdziesz — powiedzial niski. — Wybuchla mina ziemna. Zablokowalo droge.
— Moze jest w krypcie — powiedzial wysoki i widzac moja mine wyjasnil: — W krypcie katedry. Tam jest schron.
W krypcie. Oczywiscie. Kilkadziesiat osob schronilo sie tam podczas nalotu. Zostali na dole do jedenastej, kiedy katedra plonela nad ich glowami, a potem wyprowadzono ich po schodach.
Przedarlem sie przez tlumek gapiow do poludniowych drzwi i wbieglem po schodach.
— Nie moze pan tam wejsc! — krzyknela kobieta w chustce.
— Ekipa ratunkowa — odkrzyknalem i wbieglem do srodka.
W zachodnim koncu kosciola wciaz panowala ciemnosc, ale prezbiterium i sanktuarium dawaly az nadto swiatla. Plonely zakrystie i Kaplica Pasamonikow, a z arkadowych okien buchal gesty brazowy dym. W Kaplicy Czapnikow plomienie lizaly olejny obraz Chrystusa ze zblakana owieczka w ramionach. Plonace kartki z programu nabozenstwa fruwaly po calej nawie, rozsiewajac popiol.
Probowalem przypomniec sobie plan kosciola z odbitek lady Schrapnell. Krypta znajdowala sie pod Kaplica sw. Wawrzynca w polnocnym przejsciu, tuz na zachod od Kaplicy Sukiennikow.
Ruszylem nawa, wymijajac plonace kartki i usilujac sobie przypomniec, gdzie sa schody. Na lewo od pulpitu.
Daleko z przodu, na chorze, dostrzeglem jakies poruszenie.
— Verity! — krzyknalem i pobieglem nawa.
Postac przemknela przez chor w strone sanktuarium. Dojrzale blysk bieli wsrod stelli choru.
Bomby zapalajace grzmotnely o dach. Podnioslem wzrok, a potem znowu spojrzalem na chor. Postac, jesli tam byla jakas postac, znikla. Nad wejsciem do Kaplicy Sukiennikow tanczyl program nabozenstwa, pochwycony przez powietrzne prady.
— Ned!
Okrecilem sie gwaltownie. Slaby glos Verity dochodzil jakby z tylu i z duzej odleglosci, ale moze przegrzane powietrze w kosciele wywolywalo zludzenia akustyczne? Pobieglem wzdluz choru. Nikogo nie bylo ani tam, ani w sanktuarium. Program nabozenstwa zawirowal w przeciagu od Kaplicy Sukiennikow, potem zajal sie ogniem i plonac spadl na oltarz.
— Ned! — krzyknela Verity i tym razem sluch mnie nie mylil. Byla na zewnatrz kosciola. Za poludniowymi drzwiami.
Wyskoczylem na dwor i zbieglem po schodach, wykrzykujac jej imie, obok ogladaczy dachu i podpieraczy latarni.
— Verity!
Zobaczylem ja prawie zaraz. Stala w polowie Malej Parkowej, dyskutujac zawziecie z krepym wartownikiem COP. Rozdarta biala spodnica ciagnela sie za nia po ziemi.
— Verity! — zawolalem, ale panowal za duzy halas.
— Nie, pan nie rozumie — krzyczala na wartownika. — Nie chce publicznego schronu. Szukam mlodego czlowieka z wasami…
— Panienko, mam rozkaz usunac wszystkich cywili z tego terenu — oznajmil wartownik.
— Verity! — krzyknalem prawie jej w ucho. Chwycilem ja za ramie. Odwrocila sie.
— Ned! — zawolala i rzucila mi sie na szyje. — Wszedzie cie szukalam.
—
— Nie wolno wam tutaj przebywac — ostrzegl surowo wartownik. Zabrzmial donosny, przeciagly gwizd, ktory zagluszyl jego nastepne slowa. — Ten teren jest wylacznie dla sluzb miejskich. Cywile nie powinni… — Nagle cos huknelo ogluszajaco i wartownik znikl pod lawina cegiel i kurzu.
— Hej! — krzyknalem. — Wartownik!
— O nie! — jeknela Verity, wymachujac rekami, jakby probowala rozpedzic chmury kurzu. — Gdzie on jest?
— Pod spodem — wyjasnilem, goraczkowo rozkopujac cegly.
— Nie moge go znalezc! — Verity odrzucala cegly na bok. — Nie, Czekaj, tu jest reka! I ramie!
Wartownik gwaltownie strzasnal jej dlon i wstal, strzepujac ku z kombinezonu.
— Nic panu nie jest? — zapytalismy unisono.
— Oczywiscie, ze nic mi nie jest — odkaszlnal — ale to nie wasz zasluga! Cywile! Nie wiedza, co robia. Mogliscie kogos zabic, kiedy tak rzucaliscie ceglami. Utrudnianie oficjalnego postepowania COP to wykroczenie karane…
Samoloty zahuczaly nad glowami. Podnioslem wzrok. Ostre blyski rozswietlily niebo i rozlegl sie nastepny przerazliwy gwizd, tym razem blizej.
— Lepiej wynosmy sie stad — zaproponowalem. — Na dol! Popchnalem Verity przed soba na schody do piwnicy i do waskiego wejsciowego korytarzyka.
— Nic ci nie jest? — zawolalem. Wlosy jej sie rozpuscily po jednej stronie, na podartej sukni widnialy smugi sadzy. Twarz rowniez miala umazana sadza, a lewa reke plamila krew. Unioslem te reke.
— Jestes ranna?
— Nie — odparla. — Uderzylam sie o arkade w kosciele. Bylo ciemno i nic nie widzialam. — Dygotala. — Dlaczego jest t-tak zimno, kiedy cale miasto p-p-plonie?
— Masz, naloz to — powiedzialem. Zdjalem plaszcz deszczowy i okrylem jej ramiona. — Z pozdrowieniami od T.J.
— Dzieki — wyjakala drzacym glosem.
Znowu cos huknelo i obsypaly nas smieci. Pociagnalem Verity dalej w glab korytarzyka i otoczylem ja ramionami.
— Zaczekamy, az troche sie uspokoi, potem wrocimy do katedry i przeskoczymy z powrotem do cieplejszego klimatu — rzucilem lekko, probujac ja rozsmieszyc. — Musimy ukrasc pamietnik i znalezc meza dla Tossie. Myslisz, ze ktos tutaj chcialby zamienic to wszystko — pokazalem niebo rozswietlone plomieniami — na dziecinne gaworzenie i Ksiezniczke Ardzumand? Nie, chyba nie.
Niestety wywolalem nie taki efekt, jaki zamierzalem.
— Och, Ned — powiedziala Verity i wybuchnela placzem.
— Co sie stalo? — zapytalem. — Wiem, ze nie powinienem zartowac w srodku nalotu. Chcialem…
Potrzasnela glowa.
— Nie o to chodzi. Och, Ned, nie mozemy wrocic do Muchings End. Utknelismy tutaj. — Ukryla twarz na mojej piersi.
— To znaczy jak Carruthers? Wyciagneli go. Nas tez wyciagna.
— Nie, nie rozumiesz — zaprzeczyla, spogladajac na mnie przez lzy — Nie mozemy wrocic do miejsca skoku. Pozar…
— Jak to? — zdziwilem sie. — Wieza nie splonela. Wlasnie wieza i iglica ocalaly. Wiem, ze ten babsztyl z Komitetu Kwiatowego pilnuje zachodnich drzwi, ale mozemy wejsc od poludniowej strony…
— Wieza? — powtorzyla bezbarwnie. — O czym ty mowisz?
— Nie przeszlas na wiezy?
— Nie. W sanktuarium. Czekalam tam prawie przez godzine w nadziei, ze znowu sie otworzy, a potem zaczelo sie palic i balam sie, ze sluzba pozarowa mnie przylapie, wiec wyszlam na dwor i szukalam ciebie…
— Skad wiedzialas, ze tu jestem?
— Wiedzialam, ze przeskoczysz, jak tylko sie dowiesz, gdzie jestem — odparla rzeczowo.
— Ale… — zaczalem i postanowilem jej nie mowic, ze przedtem probowalismy dostac sie tutaj przez dwa tygodnie i nawet sie nie zblizylismy.