— Niech pani go wysle — polecil pan Dunworthy.

— Probowalismy juz przedtem, pamietasz? — wtracil Carruthers. — Nikt nie mogl zblizyc sie do tego miejsca, wlacznie z toba. Dlaczego teraz myslisz, ze…

— Daj mi swoj kombinezon i helm — zazadalem. Spojrzal na pana Dunworthy’ego i zaczal sie rozbierac.

— Jak byla ubrana Verity? — zapytal pan Dunworthy. Carruthers podal mi kombinezon, ktory naciagnalem na swoje ubranie.

— Dluga biala suknia z wysokim kolnierzem — odpowiedzialem i uswiadomilem sobie, ze przyjalem bledne zalozenie. Jej stroj nie stworzylby zadnej niekongruencji podczas nalotu. Nikt nie zwrocilby na nia uwagi. Albo pomyslalby, ze jest w nocnej koszuli.

— Masz, wez to — T.J. podal mi plaszcz deszczowy.

— Chce pieciominutowych intermisji — oznajmilem, wzialem plaszcz i wszedlem do sieci. Warder opuscila zaslony.

— Jesli wyladujesz na polu z dyniami — odezwal sie Carruthers — stodola jest po zachodniej stronie. Siec zaczela migotac.

— Uwazaj na psy — dodal Carruthers. — I zone farmera…

Znalazlem sie dokladnie tam, skad wyruszylem. I w grobowych ciemnosciach. Ciemnosc oznaczala, ze trafilem na nastepna noc lub jedna z tysiaca innych nocy, z dziesieciu tysiecy nocy, gdy katedra stala spokojnie przez cale sredniowiecze. A tymczasem Verity trafila w sam srodek nalotu, a ja nie moglem nic zrobic, tylko czekac, az cholerna siec znowu sie otworzy.

— Nie! — krzyknalem i walnalem piescia w szorstki kamien. I swiat wokol mnie eksplodowal.

Rozlegl sie szum, a potem trzask, na wschodzie zaterkotaly dzialka przeciwlotnicze. Ciemnosc rozblysla blekitnobialym swiatlem i czerwienia powidoku. Z dolu dolecial zapach dymu.

— Verity! — zawolalem i wbieglem po schodach na dzwonnice, pamietajac tym razem, zeby liczyc stopnie. Slaba pomaranczowa poswiata ledwie pozwalala widziec, w powietrzu wisial zapach dymu.

Dotarlem do podestu dzwonnicy i krzyknalem w gore:

— Verity! Jestes tam?

Golebie, niewatpliwie potomkowie tych, ktore sploszylem szescset lat wczesniej, sfrunely z wiezy prosto na mnie, dziko lopoczac skrzydlami.

Nie bylo jej na gorze. Zbieglem po schodach az do stopnia, na ktorym przeskoczylem, po czym zaczalem odliczac od nowa.

Trzydziesci jeden, trzydziesci dwa. Wolalem Verity, przekrzykujac warkot samolotow i wycie syren alarmowych, ktore niepotrzebnie wlaczyly sie poniewczasie.

Piecdziesiat trzy, piecdziesiat cztery, odliczalem.

— Verity! Gdzie jestes?

Dotarlem do ostatniego stopnia. Piecdziesiat osiem. Zanotowalem to w pamieci, po czym pchnalem drzwi wiezy i wszedlem do zachodniej kruchty. Zapach dymu byl tutaj silniejszy i mial gesty kwasny posmak, jak dym z cygara.

— Verity! — zawolalem, otwierajac ciezkie wewnetrzne drzwi wiezy. I wszedlem do nawy.

W kosciele panowal mrok, rozjasniony tylko swiatlem z teczy i czerwonawa luna z arkadowych okien. Probowalem odgadnac, ktora godzina. Wybuchy i syreny w wiekszosci dochodzily jakby z polnocy. Przy organach zobaczylem mnostwo dymu, ale nie widzialem plomieni w Kaplicy Pasamonikow, ktora zostala trafiona wczesniej. Wiec bylo najwyzej wpol do dziewiatej i Verity spedzila tutaj zaledwie kilka minut.

— Verity! — zawolalem. Moj glos rozbrzmial echem w ciemnym kosciele.

Kaplica Blawatnikow zostala zbombardowana w pierwszej fali bomb zapalajacych. Ruszylem glownym przejsciem w strone choru, zalujac, ze nie zabralem latarki.

Terkotanie dzialek umilklo, po czym wybuchlo ponownie ze wzmozona sila na tle narastajacego buczenia samolotow. We wschodniej stronie rozleglo sie lup, lup, lup spadajacych bomb i plomienie jaskrawo rozblysly w oknach. Polowa, z ktorych wyjeto witraze dla bezpieczenstwa, byla zabita deskami lub zaslonieta papierowym zaciemnieniem, lecz trzy okna od polnocy pozostaly nietkniete i na mgnienie oswietlily kosciol chorobliwa czerwienia i blekitem, kiedy za szybami zaplonely zielonkawe flary. Nigdzie nie widzialem Verity. Dokad poszla? Powinna zostac w poblizu miejsca przeskoku, moze jednak przestraszyla sie nalotu i poszukala gdzies schronienia. Ale gdzie?

Buczenie samolotow uroslo w gniewny ryk. Daremnie probowalem przekrzyczec halas. Na dachu rozleglo sie bebnienie, jakby padal grad, potem stukanie i stlumione krzyki.

Sluzba pozarowa na dachu gasi bomby zapalajace. Czyzby Verity uslyszala ich i schowala sie gdzies, zeby jej nie zobaczyli?

W gorze cos trzasnelo, a potem uslyszalem jakis swist i szum. Podnioslem wzrok, na cale szczescie, bo malo nie trafila mnie bomba zapalajaca.

Pocisk spadl na drewniana lawke, syczac i wypluwajac plynne iskry. Chwycilem spiewnik z nastepnej lawki i stracilem nim bombe na podloge. Potoczyla sie przejsciem na koniec rzedu lawek po drugiej stronie.

Usunalem bombe kopniakiem, ale drewno juz sie zajelo. Bomba plula i syczala, krecila sie jak zywa. Uderzyla w porecz klecznika i zaplonela bialym ogniem.

Gasnica, pomyslalem i rozejrzalem sie rozpaczliwie, ale chyba zabrali wszystkie na dach. Przy poludniowych drzwiach wisialo wiadro. Pobieglem po nie w nadziei, ze zawiera piasek. Zawieralo.

Wrocilem biegiem i oproznilem wiadro nad pociskiem oraz plonaca porecza, po czym odstapilem i czekalem, az bomba sypnie iskrami.

Nie sypnela. Stopa przesunalem ja na sam srodek przejscia i sprawdzilem, czy ogien na poreczy wygasl. Rzucilem wiadro, ktore potoczylo sie pod lawke. Jutro znajdzie je koscielny i wybuchnie placzem.

Stalem, patrzylem na wiadro i myslalem o tym, co wlasnie zrobilem. Dzialalem bez namyslu, jak Verity, kiedy wskoczyla za kotem do wody. Ale w tym wypadku nie mialem szans zmienic historii. Luftwaffe wlasnie korygowala wszelkie mozliwe niekongruencje.

Podnioslem wzrok na Kaplice Blawatnikow. Plomienie lizaly juz drewniany rzezbiony sufit i zadne wiadra z piaskiem nie mogly ich ugasic. Za dwie godziny cala katedra stanie w ogniu.

Rozlegl sie gluchy huk, kiedy cos wyladowalo przed Kaplica Pasamonikow, oswietlajac ja na moment. Przez sekunde, zanim swiatlo zgaslo, widzialem pietnastowieczny drewniany krzyz z rzezbiona figurka dziecka kleczacego u stop. Za pol godziny zobaczy go rektor Howard za sciana plomieni, kiedy ogien obejmie cala wschodnia czesc katedry.

— Verity! — krzyknalem, budzac echo w ciemnym kosciele. — Verity!

— Ned!

Obrocilem sie gwaltownie.

— Verity! — wrzasnalem i popedzilem z powrotem glownym przejsciem. Wyhamowalem z poslizgiem na koncu nawy. — Verity! — powtorzylem i wytezylem sluch.

— Ned!

Na zewnatrz kosciola. Poludniowe drzwi. Przelazlem pomiedzy lawkami, potykajac sie o porecze, i dotarlem do poludniowych drzwi.

Przed drzwiami zgromadzil sie tlumek ludzi, zerkajacych niespokojnie na dach. Dwaj mlodziency wygladajacy na twardych facetow, oparci niedbale o latarnie na rogu, z rekami w kieszeniach, omawiali pozar na zachodzie.

— Co tak pachnie cygarami? — zapytal wyzszy tak spokojnie, jakby rozmawiali o pogodzie.

— Tytoniowy na rogu Broadgate — odparl nizszy. — Bylo tam zagladnac i zgarnac troche cygarkow, zanim poszly z dymem.

— Widziala pani dziewczyne, ktora wyszla z katedry? — zagadnalem najblizsza osobe, kobiete w srednim wieku, w chustce na glowie.

— Chyba sie nie zapali, jak pan mysli? — rzucila nerwowo. Owszem, pomyslalem.

— Na gorze jest sluzba pozarowa. Widziala pani dziewczyne ktora wybiegla z kosciola?

— Nie — odparla i natychmiast znowu podniosla wzrok na dach. Przebieglem do konca Bailey Lane i z powrotem pod murem kosciola, ale nie zobaczylem ani sladu Verity. Widocznie wyszla innymi drzwiami. Nie drzwiami zakrystii. Tamtedy wchodzili i wychodzili czlonkowie sluzby pozarowej. Zachodnie drzwi.

Вы читаете Nie liczac psa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату