ile drzew moglismy posadzic na Bloniach Christ Church za cene tej budowli?

— Na szczescie wyjezdzamy z miasta — krzyknalem do Verity, zanim nas rozdzielono. — Pociagi z Oksfordu powinny byc luzniejsze.

Przepchalismy sie do ruchomych schodow. Nie lepsza sytuacja. Stracilem Verity z oczu i wreszcie odnalazlem ja kilka stopni nizej.

— Dokad wszyscy jada? — zawolalem.

— Na spotkanie ksiezniczki Wiktorii — poinformowala mnie duza kobieta z amerykanska flaga, stojaca na stopniu za mna. — Ona przyjezdza z Reading.

Verity zjechala do konca ruchomych schodow.

— Coventry! — krzyknalem do niej, wskazujac ponad glowami tlumu w strone linii Warwickshire.

— Wiem — odkrzyknela i juz skrecila w korytarz.

Korytarz byl zatloczony, podobnie jak peron. Verity przepchnela sie do mnie.

— Nie ty jeden potrafisz rozwiazywac zagadki, Sherlocku — oswiadczyla. — Zgadlam nawet, co takiego robi Finch.

— Co? — zapytalem, ale pociag wlasnie nadjechal. Tlum zafalowal i rozdzielil nas.

Ponownie utorowalem sobie droge do Verity.

— Dokad jada ci wszyscy ludzie? Ksiezniczki Wiktorii nie ma w Coventry.

— Jada na protest — odpowiedzial mi chlopiec z warkoczami. — Coventry urzadza wiec, zeby zaprotestowac przeciwko haniebnej kradziezy swojej katedry przez Oksford.

— Doprawdy? — zagadnela slodko Verity. — A gdzie urzadzaja ten wiec? W centrum handlowym?

Mialem ochote ja pocalowac.

— Zdajesz sobie sprawe — ciagnela, odsuwajac z twarzy recznie wymalowany plakat z napisem: ARCHITEKCI PRZECIWKO KATEDZRE Z COVENTRY — ze gdzies w tym tlumie pewnie tkwi podroznik z przyszlosci, ktory mysli, ze to wszystko jest niezwykle oryginalne i urocze.

— Niemozliwe — stwierdzilem. — Co takiego robi Finch?

— On probuje… — zaczela, ale drzwi juz sie otwieraly i ludzie tloczyli sie do pociagu.

Podczas wsiadania znowu nas rozdzielono i znalazlem sie pol wagonu od niej, wcisniety na lawke pomiedzy starszym panem a jego synem w srednim wieku.

— Ale czemu musieli odbudowac akurat katedre z Coventry? — narzekal syn. — Skoro juz chcieli odbudowac cos, co zostalo zniszczone, czemu nie odbudowali Banku Anglii? Przynajmniej bylby jakis pozytek. Co za pozytek z katedry?

— „Tajemne sa dziela Boze — zacytowalem — niepojete Jego cuda”. Obaj spiorunowali mnie wzrokiem.

— James Thomson — wyjasnilem. — „The Seasons”. Nadal ciskali wzrokiem pioruny.

— Wiktorianski poeta — baknalem i skulilem sie na lawce, rozmyslajac o kontinuum oraz jego tajemnych dzielach. Musialo skorygowac niekongruencje i dokonalo tego: uruchomilo caly zestaw dodatkowych zabezpieczen, zamknelo siec, zmienilo cele, manipulowalo poslizgiem tak, zebym udaremnil spotkanie Terence’a z Maud i zeby Verity przeskoczyla akurat w tej chwili, kiedy Baine wrzucil kota do rzeki. Zeby uratowala kota, ktory byl chwat i szczura zjadl, ktory ziarno kradl, ktore bylo w domu, ktory zbudowal Jack.

COVENTRY, odczytalem napis na peronie. Wygramolilem sie spomiedzy bankierow i wysiadlem z wagonu, machajac do Verity, zeby tez wysiadla. Wcisnelismy sie na ruchome schody, ktore wyrzucily nas na Broadgate, przed pomnikiem lady Godivy. Coraz wyrazniej zanosilo sie na deszcz. Protestujacy rozkladali parasole, kiedy szlismy do centrum handlowego.

— Nie powinnismy najpierw do niej zadzwonic? — zapytala Verity.

— Nie.

— Na pewno ja zastaniemy w domu?

— Na pewno — ucialem, chociaz wcale nie mialem pewnosci. Ale zastalismy ja, chociaz otwarcie drzwi zabralo jej troche czasu.

— Przepraszam, mam atak bronchitu — wychrypiala pani Bittner, a potem rozpoznala nas i powiedziala: — Och.

Odsunela sie od drzwi, zeby nas wpuscic.

— Wejdzcie, czekalam na was. — Wyciagnela do Verity dlon poznaczona zylami. — Na pewno to panna Kindle. Jak rozumiem, jest pani rowniez milosniczka kryminalow.

— Tylko tych z lat trzydziestych — wyznala Verity. Pani Bittner kiwnela glowa.

— Te sa najlepsze. — Odwrocila sie do mnie. — Czytalam bardzo wiele kryminalnych powiesci. Najbardziej lubie te, w ktorych przestepcy prawie udaje sie uniknac kary.

— Pani Bittner — zaczalem i nie wiedzialem, co dalej. Spojrzalem bezradnie na Verity.

— Rozwiklal pan zagadke, prawda? — powiedziala pani Bittner. — Tego sie balam. James powiedzial mi, ze wy dwoje jestescie jego najlepszymi uczniami. — Usmiechnela sie. — Wejdziemy do bawialni?

— O… obawiam sie, ze nie mamy czasu… — wyjakalem.

— Nonsens — oznajmila i ruszyla korytarzem. — Przestepca zawsze dostaje rozdzial, w ktorym wyznaje swoje grzechy.

Wprowadzila nas do pokoju, gdzie ja wczesniej przepytywalem.

— Usiadziecie? — zaproponowala, wskazujac sofe pokryta perkalem. — Slynny detektyw zawsze gromadzi podejrzanych w bawialni — powoli szla w strone kredensu znacznie mniejszego niz u Meringow, opierajac sie na meblach — a przestepca zawsze czestuje ich drinkiem. Napije sie pani sherry, panno Kindle? Kieliszek sherry, panie Henry? Albo sirop de cassis? Herkules Poirot zawsze to pije. Obrzydlistwo. Sprobowalam raz, kiedy czytalam „Morderstwo w trzech aktach” Agathy Christie. Smakuje jak lekarstwo na kaszel.

— Poprosze sherry — powiedzialem.

Pani Bittner nalala dwa kieliszki sherry i odwrocila sie do nas.

— To stworzylo niekongruencje, prawda?

Wzialem od niej kieliszki, podalem jeden Verity i usiadlem obok niej.

— Tak — potwierdzilem.

— Tak sie tego balam. A kiedy w zeszlym tygodniu James powiedzial mi o teorii dotyczacej nieistotnych przedmiotow przeniesionych ze swojej lokalizacji czasoprzestrzennej, wiedzialam, ze chodzi o strusia noge biskupa. — Z usmiechem potrzasnela glowa. — Wszystko inne w katedrze spaliloby sie na popiol tamtej nocy, ale od pierwszego spojrzenia wiedzialam, ze ona jest niezniszczalna.

Nalala sobie kieliszek sherry.

— Wiecie, probowalam naprawic to, co zrobilam, ale siec nie chciala sie otworzyc, a potem Lassiter… on byl kierownikiem wydzialu… zalozyl nowe zamki i nie moglam sie dostac do laboratorium.

Oczywiscie powinnam byla powiedziec Jamesowi. Albo mojemu mezowi. Ale nie moglam sie na to zdobyc. — Podniosla swoj kieliszek. — Wmawialam sobie, ze niemoznosc otwarcia sieci oznacza, ze nie powstala zadna niekongruencja, ze nie wyrzadzilam zadnej szkody, ale wiedzialam, ze to nieprawda.

Powoli, ostroznie podeszla do jednego z foteli obitych perkalem. Zerwalem sie z miejsca i potrzymalem jej kieliszek, dopoki nie usiadla.

— Dziekuje — powiedziala, biorac ode mnie kieliszek. — James mowil mi, jaki pan jest mily. — Spojrzala na Verity. — Pewnie zadne z was nigdy nie zrobilo niczego, czego potem zalowalo? Nie zrobilo niczego bez namyslu?

Spuscila wzrok na swoj kieliszek.

— Kosciol anglikanski zamykal katedry, ktore nie zarabialy na siebie. Moj maz kochal katedre w Coventry. Pochodzil z rodziny Botonerow, ktorzy wybudowali oryginalny kosciol.

Podobnie jak pani, pomyslalem, bo nagle zrozumialem, kogo mi przypominala Mary Botoner, kiedy w wiezy klocila sie z robotnikiem. Pani tez pochodzi od Botonerow.

— Katedra byla jego zyciem — podjela pani Bittner. — Zawsze mowil, ze nie liczy sie kosciol, tylko to, co symbolizuje, ale nowa katedra, chociaz taka brzydka, byla dla niego wszystkim. Myslalam, ze gdybym zabrala troche skarbow ze starej katedry, zrobilabym dobra reklame. Turysci przyjezdzaliby je ogladac i nie trzeba by bylo sprzedawac katedry. Myslalam, ze ta sprzedaz zabije mojego meza.

— Ale czy Darby i Gentilla nie udowodnili, ze nie mozna niczego przeniesc przez siec w przyszlosc?

Вы читаете Nie liczac psa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату