Za wczesnie sie cieszylem. Syrena alarmowa znowu zawyla, a po chwili nagle umilkla. Potrzasnalem glowa, zeby odpedzic omamy, i kilka razy odetchnalem gleboko.
Jeszcze nie bylem wyleczony, ale wkrotce wyzdrowieje za sprawa i tego czystego powietrza. Popatrzylem na bezchmurne niebo, na pioropusz czarnego dymu. Wydawal sie wyzszy i blizszy — farmer palil chwasty?
Zapragnalem go zobaczyc, wspartego na grabiach, wolnego od nowoczesnych trosk, nowoczesnego pospiechu, zapragnalem zobaczyc jego domek obrosniety rozami, z bialym plotem, przytulna kuchnia, miekkim puchowym lozkiem…
Syrena ponownie zawyla kilka razy, krotko i ostro. Jak fabryczny gwizdek. Albo lokomotywa.
Adrenalina to wyjatkowo skuteczny srodek. Pobudza miesnie do dzialania i powoduje wrecz nieprawdopodobny przyplyw sil. Oraz zwieksza szybkosc.
Chwycilem torbe, walize, sakwojaz, kwadratowy kosz, pudla oraz paname, ktora znowu spadla mi z glowy, zrzucilem to wszystko z nasypu i zeskoczylem, zanim pioropusz dymu wynurzyl sie sposrod drzew.
Okragly wiklinowy kosz, na ktorym Finchowi tak zalezalo, wciaz stal po drugiej stronie torow, oparty o szyne. Adrenalina wskoczyla na tory, zgarnela kosz i stoczyla sie z nasypu, a pociag przemknal obok z ogluszajacym loskotem.
Stanowczo nie bylem jeszcze wyleczony. Mialem sporo czasu na i rozpamietywanie tego faktu, kiedy lezalem u podnoza nasypu i probowalem odzyskac oddech.
Po chwili usiadlem. Nasyp byl raczej wysoki, a kosz i ja potoczylismy sie dosc daleko, zanim zatrzymalismy sie w gaszczu pokrzyw. Z tego miejsca mialem zupelnie inny widok niz z torow. Za bujnym olchowym zagajnikiem dostrzeglem naroznik jakiegos bialego drewnianego budynku oraz fragment kanciastego ornamentu. Na pewno to byla przystan.
Wyplatalem z pokrzyw siebie i kosz, wspialem sie na nasyp i rozejrzalem przezornie w obie strony. Nigdzie nie zobaczylem dymu, niczego nie uslyszalem. Zadowolony, przebieglem przez tory, zebralem swoje bagaze, spojrzalem w obie strony, przeskoczylem z powrotem i ruszylem przez las w kierunku przystani.
Adrenalina rozjasnia takze umysl i kiedy mozolnie brnalem ku przystani, pare rzeczy stalo sie dla mnie jasne; przede wszystkim zrozumialem, ze nie mam pojecia, co robic, kiedy dojde na miejsce.
Wyraznie pamietalem, jak pan Dunworthy mowil: „To sa twoje instrukcje”, a po galimatiasie stiltonowskich lyzek, kolnierzykow i syreny alarmowej dodal, ze reszta czasu nalezy do mnie i przez dwa tygodnie moge robic, co zechce. Czyli nie caly czas nalezal do mnie. A kiedy wszedlem do sieci, Finch powiedzial: „Liczymy na pana”.
Co mialem zrobic? Wspominali cos o lodce i rzece. I jakims End. Audley End? Nie, tamto brzmialo inaczej. Zaczynalo sie na N. Czy raczej wodne nimfy zaczynaly sie na N? Mialem nadzieje, ze przypomne sobie, kiedy dojde do przystani.
To nie byla przystan wioslarska. To byla stacja kolejowa. Na scianie nad zielona lawka wisiala drewniana rzezbiona plakietka z napisem: OKSFORD.
I co teraz powinienem zrobic? W Oksfordzie byly przystanie i lodki. Skoro jednak trafilem na stacje kolejowa, powinienem chyba pojechac pociagiem do tego Cos tam End, a stamtad poplynac lodka. Pamietalem niejasno, ze pan Dunworthy mowil cos o kolei. Czy moze o dorozce?
Bylo prawdopodobne, ze znalazlem sie na stacji kolejowej wskutek poslizgu, a naprawde mialem wyladowac na moscie Folly. Wyraznie pamietam, ze mowiono o rzece i lodkach.
Ale mialem za duzo bagazu jak na lodke.
Spojrzalem na peron po drugiej stronie torow. Obok zielonej lawki wisiala oszklona tablica informacyjna. Rozklad jazdy. Jezeli znajde tam miejscowosc konczaca sie na End, bede wiedzial, ze powinienem pojechac pociagiem, zwlaszcza jesli pociag wkrotce mial nadjechac.
Peron byl pusty, przynajmniej na razie. Wydawal sie dosc wysoki, ale bez przesady. Ani jedna chmurka nie plamila blekitnego nieba. Rozejrzalem sie w obie strony, a potem zerknalem na drzwi poczekalni. Nic. Dla bezpieczenstwa jeszcze raz sprawdzilem tory, po czym przebieglem na druga strone, wrzucilem bagaze na peron i sam wdrapalem sie na gore.
Na peronie nadal nie bylo zywej duszy. Ustawilem sterte bagazy na koncu lawki i podszedlem do tablicy z rozkladem jazdy. Przeczytalem naglowki: Reading, Coventry, Northampton, Bath. Pewnie chodzilo o jakas mniejsza stacje: Aylesbury, Didcot, Swindon, Abingdon.
Przeczytalem cala liste. Ani jedna nazwa nie konczyla sie na End.
Przeciez nie moglem podejsc do kasy i zapytac, kiedy odchodzi nastepny pociag do Cos tam End. Jak to brzmialo? Cos tam End. Howard’s End? Nie, to byla powiesc E.M. Forstera. Jeszcze nie zostala napisana. Cos tam End. W Turl byl pub o nazwie „The Bitter End”, ale to takze nie pasowalo. Zaczynalo sie na N. Nie, to byla najada. Na M.
Wrocilem do lawki, usiadlem i probowalem myslec. Pan Dunworthy powiedzial: „Powiem ci, co masz robic”, a potem cos o szpikulcach do ostryg i herbatce z krolowa. Nie, to na pewno byly sluchawki. A potem: „Wysylamy cie do siodmego czerwca 1888 roku”.
Lepiej sprawdze, czy rzeczywiscie trafilem do siodmego czerwca 1888 roku, zanim zaczne martwic sie o inne sprawy. Jesli wskoczylem w niewlasciwy czas, nie powinienem nigdzie jechac pociagiem ani plynac lodka. Musze zaczekac tutaj, az Warder obliczy namiar, zrozumie, ze jestem w niewlasciwym czasie, i ustali styk, zeby mnie zabrac z powrotem. Przynajmniej nie wyladowalem na polu z dyniami.
Teraz, kiedy troche ochlonalem, przyszlo mi do glowy, ze Warder nastawila moj zegarek na odpowiednia godzine w przeszlosci. W takim razie wskazania zegarka nie mialy zadnego znaczenia.
Wstalem i podszedlem do okna budynku, zeby zobaczyc, czy w srodku jest zegar. Byl. Wskazywal za dwadziescia jedenasta. Wyciagnalem swoj kieszonkowy zegarek i porownalem z kolejowym. Za dwadziescia XI.
W ksiazkach i vidach o podrozach w czasie zawsze pojawia sie gazeciarz z nareczem gazet, na ktorych wyraznie widac date, albo kalendarz z przekreslonymi nieaktualnymi datami. Niestety nigdzie nie widzialem ani sladu kalendarza, gazeciarza czy zyczliwego zawiadowcy, ktory odezwalby sie nie pytany: „Piekna pogoda jak na siodmego czerwca, panie szanowny. Nie to, co w zeszlym roku, prawda? W osiemdziesiatym siodmym wcale nie mielismy lata”.
Wrocilem na lawke i probowalem sie skoncentrowac. Marlborough End, Middlesex End, Montague End, Marple’s End.
Rozlegl sie gwizd lokomotywy (ktory natychmiast rozpoznalem) i pociag z loskotem przemknal przez stacje bez zatrzymywania. Nagly podmuch zerwal mi paname z glowy. Pobieglem za nia, zlapalem i wlasnie nakladalem z powrotem, kiedy wokol nog owinal mi sie arkusz papieru, widocznie porwany tym samym podmuchem. Odwinalem papier i obejrzalem go. To byla stronica gazety. „Times” z 7 czerwca 1888 roku.
Wiec trafilem we wlasciwy czas i musialem tylko wykoncypowac co mam teraz zrobic.
Usiadlem, objalem glowe rekami i probowalem sie skupic. Pojawil sie Carruthers bez buta, Warder trzasnela podkladka, a pan Dunworthy powiedzial cos o rzece i kontakcie. Kontakt.
„Kontakt z Tennysonem”, powiedzial, tylko ze nazwisko brzmialo inaczej. Ale zaczynalo sie na T. Albo na A. Finch tez wspominal cos o kontakcie. Kontakt.
To wyjasnialo, dlaczego nie wiedzialem, co mam robic. Polecono mi tylko nawiazac kontakt, a reszty dowiem sie od niego czy od niej. Ogarnela mnie fala ulgi. Kontakt wyjasni wszystko.
Wiec pozostalo tylko jedno pytanie: kim jest kontakt i gdzie go (lub ja) znajde? „Kontakt z kims”, powiedzial pan Dunworthy. Jak brzmialo to nazwisko? Chiswick. Nie, to byl kierownik Sluzby Czasowej. Poprawka, byly kierownik Sluzby Czasowej. „Kontakt…“ Klepperman. Chorazy Klepperman. Nie, to byl marynarz, ktory polegl w walce. Poniewaz nie wiedzial, co robi.
„Kontakt…” z kim? Jakby w odpowiedzi rozlegl sie nastepny ogluszajacy gwizd lokomotywy i pociag wtoczyl sie na stacje. Zahamowal, plujac iskrami i puszczajac wielkie kleby pary. Bagazowy wyskoczyl z trzeciego wagonu, ustawil pod drzwiami stoleczek obity pluszem i wszedl z powrotem.
Po kilku minutach bagazowy zjawil sie ponownie, niosac pudlo na kapelusze i wielki czarny parasol. Podal reke kruchej starszej pani, a potem mlodszej, zeby im pomoc przy wysiadaniu.
Starsza dama nosila krynoline, czepek i koronkowe mitenki, wiec przestraszylem sie, ze jednak skoczylem za daleko, ale mlodsza ubrana byla w dluga kloszowa spodnice i kapelusik nasuniety na czolo. Miala slodka buzie, a kiedy tlumaczyla bagazowemu, jakie rzeczy ma zabrac, jej glos brzmial cicho i dystyngowanie.
— Mowilam ci, ze on nie bedzie na nas czekal — odezwala sie stara dama glosem o schrapnellowskim brzmieniu.