Drugie tchnienie smierci przyszlo szybko i choc bardzo chcialem je przypisac czlowiekowi, nie moglem. Byl to jeden z tych ciosow slepego losu, ktore czasami wpadaja jak nie proszeni goscie na obiad. Final tego zdarzenia jednak zupelnie mnie zaskoczyl i dal mi kilka nowych, intrygujacych tematow do przemyslen.
Doszlo do tego w nastepujacy sposob…
Przy Nilu, tym wielkim sprawcy uzyzniajacych powodzi, tym likwidatorze granic i ojcu planimetrii siedzial Veganin i rysowal szkice drugiego brzegu. Sadze, ze gdyby byl na tamtym brzegu, szkicowalby ten, na ktorym siedzial, ale to cyniczne przypuszczenie. Niepokoil mnie fakt, ze na to cieple, bagniste miejsce przyszedl sam, nie powiedzial nikomu, dokad idzie, i nie mial przy sobie nic bardziej smiercionosnego od olowka nr 2.
No i stalo sie.
Stara, cetkowana kloda dryfujaca przy brzegu nagle przestala byc stara, centkowana kloda. Dlugi wezowy odwlok wystrzelil ku niebu, na drugim koncu pojawila sie paszcza pelna zebow, a mnostwo nozek dopadlo stalego ladu i zaczelo dzialac na zasadzie kolek.
Wrzasnalem i chwycilem sie za pas.
Myshtigo upuscil blok rysunkowy i rzucil sie do ucieczki.
Potwor go jednak dopadl i nie moglem rzucic granatu.
Ruszylem pedem, ale kiedy dotarlem na miejsce, Veganin byl opleciony dworna zwojami i zrobil sie troche bardziej niebieski, a zeby stwora zamykaly sie nad nim.
Istnieje pewien sposob na poluznienie zacisku szczek dusiciela, przynajmniej na jakis czas. Chwycilem go za wysoko uniesiony leb, ktory na chwile znieruchomial, jakby przygladajac sie sniadaniu, i udalo mi sie wsunac palce pod luskowate wybrzuszenia po bokach tego lba.
Najmocniej, jak tylko potrafilem, wbilem kciuki w oczy potwora.
Wtedy spastyczny olbrzym uderzyl mnie szarozielonym biczem.
Podnioslem sie mniej wiecej trzy metry od miejsca, w ktorym przedtem stalem. Myshtigo zostal rzucony kawalek dalej, na brzeg. Wlasnie wstawal, kiedy potwor przypuscil kolejny atak.
Tym razem zaatakowal mnie, a nie jego.
Uniosl sie na wysokosc mniej wiecej dwoch i pol metra, po czym runal na mnie. Odskoczylem na bok i wielki, plaski leb chybil o kilka centymetrow, a od uderzenia polecialo na mnie bloto i kamienie.
Przekulalem sie jeszcze dalej i probowalem wstac, ale machnal ogonem i przewrocil mnie. Wtedy poczlapalem do tylu, ale bylo za pozno, by uchylic sie przed jego zwojami. Oplotl mnie wokol bioder i znow upadlem.
Wtedy para niebieskich ramion objela cielsko nad zwojem, ale nie mogla go przytrzymac dluzej niz kilka sekund. Obaj bylismy zaplatani.
Mocowalem sie, ale jak tu walczyc z grubym, sliskim, opancerzonym kablem, ktory ma mnostwo nozek usilujacych rozszarpac czlowieka? Prawe ramie mialem przycisniete do tulowia i nie moglem wysunac lewej reki na tyle, by znow sprobowac wydlubac stworowi oko. Olbrzym zacisnal zwoje. Przesunal leb w moim kierunku, a ja szarpalem jego cielsko. Okladalem je piescia i drapalem, i w koncu udalo mi sie uwolnic prawe ramie, zdzierajac sobie przy tym troche skory.
Kiedy leb sie opuszczal, zablokowalem go prawa reka. Podsunalem ja pod jego dolna szczeke, i przytrzymalem w tej pozycji. Wielki zwoj zacisnal sie wokol mojego pasa, jeszcze mocniej niz rece golema. Nastepnie potwor potrzasnal lbem na boki, wyrywajac sie z mojej reki, i otworzyl paszcze.
Wysilki Myshtiga musialy jednak rozdraznic stwora i troche zwolnily jego ruchy, co dalo mi czas na ostatnia obrone.
Wepchnalem rece w jego paszcze i przytrzymalem szczeki w pozycji otwartej.
Podniebienie mial szlamowate i moja dlon zaczela sie po nim powoli zeslizgiwac. Nacisnalem na dolna szczeke bestii, najmocniej jak tylko zdolalem. Paszcza otwarla sie jeszcze o kilkanascie centymetrow i sprawiala wrazenie zablokowanej.
Stwor sprobowal cofnac sie, zebym go puscil, ale jego zwoje krepowaly nas zbyt mocno i zabraklo mu na to miejsca.
Troche sie wiec odwinal, nieco prostujac cielsko i cofajac leb. Udalo mi sie ukleknac. Myshtigo kucal wygiety jakies dwa metry ode mnie.
Moja prawa reka zeslizgnela sie jeszcze bardziej i prawie puscilem jego szczeki.
Wtedy uslyszalem donosny krzyk.
Niemal rownoczesnie cialem stwora wstrzasnal spazm. Kiedy poczulem, ze jego sila na chwile slabnie, cofnalem rece. Nastapilo straszne klapniecie zamykanych zebow i ostatni skurcz. Stracilem na chwile przytomnosc.
A potem wyrywalem sie z uscisku potwora, wyplatywalem ze zwojow jego cielska. Gladki drewniany kij wbity w boadyla pozbawial go zycia i ruchy stwora nagle staly sie bardziej spazmatyczne niz agresywne.
Machniecia jego ogona polozyly mnie na ziemie jeszcze dwa razy, ale uwolnilem Myshtiga, oddalilismy sie na jakies pietnascie metrow i obserwowalismy smierc boadyla. Trwalo to jeszcze jakis czas.
Niedaleko stal Hasan, z twarza bez wyrazu. Bron, z ktora tyle czasu trenowal — assagai — spelnila swoje zadanie. Kiedy George przeprowadzil pozniej sekcje zwlok stwora, dowiedzielismy sie, ze kij utkwil w odleglosci kilku centymetrow od jego serca i uszkodzil mu glowna.
A propos, boadyl mial dwa tuziny nog rozmieszczonych symetrycznie po obu stronach, czego mozna sie bylo spdzdewac.
Dos Santos stal obok Hasana, a Diane obok Dos Santosa. Byli tam tez wszyscy inni z obozu.
— Niezle przedstawienie — powiedzialem. — Swietny rzut. Dziekuje.
— To nie bylo nic wielkiego — odparl Hasan.
Powiedzial, ze to nie bylo nic wielkiego. Tak samo nic wielkiego, jak wtedy, gdy nastawil golema podczas mojego ataku szalu. Jezeli Hasan probowal mnie wtedy zabic, dlaczego mialby mnie ratowac przed badylem?
Chyba ze to, co powiedzial wczesniej w Port, bylo najprawdziwsza prawda — ze zostal wynajety do' ochrony Yeganina. Jezeli to bylo jego glownym zadaniem, a zamordowanie mnie tylko celem drugorzednym, to musial mnie ratowac przy okazji ratowania Myshtiga.
Ale z drugiej strony…
Ach tam, do diabla. Najlepiej dac sobie spokoj.
Rzucilem kamieniem najdalej jak tylko moglem, a potem jeszcze raz. Nazajutrz do obozu zostanie sprowadzony nasz slizgowiec i wyruszymy do Aten, zatrzymujac sie jedynie w Nowym Kairze, zeby wysadzic Ramzesa i trzech, pozostalych Egipcjan. Cieszylem sie, ze wyjezdzam z Egiptu, uciekam od jego stechlizny, kurzu i martwych, polzwierzecych bostw. Mialem juz dosc tego miejsca.
Potem zadzwonil Phil z Port i Ramzes zawolal mnie do namiotu lacznosciowego.
— Tak? — odezwalem sie do radia.
— Conrad, mowi Phil. Wlasnie napisalem jej elegie i chcialbym ci ja przeczytac. Mimo ze nigdy jej nie poznalem, slyszalem, jak o niej mowisz, i widzialem jej zdjecie, wiec sadze, ze niezle mi wyszlo…
— Prosze, Phil. Nie interesuja mnie teraz poetyckie pocieszenia. Moze innym razem…
— To nie jest jedna z tych gotowych elegii do wypelnienia. Wiem, ze tamte ci sie nie podobaja, i poniekad nie winie cie.
Moja dlon zawisla nad wylacznikiem, zatrzymala sie i zamiast przekrecic galke siegnela po papierosa z pudelka Ramzesa.
— Jasne, mow smialo. Slucham.
No i mowil, i niezle mu to wyszlo. Niewiele z tego pamietam. Przypominam sobie jedynie, jak tamte twarde, wyrazne slowa dobiegaly z drugiego konca swiata, a ja stalem, posiniaczony na ciele i na duszy, i sluchalem ich. Phil opisywal cnoty Nimfy, ktora Posejdon pragnal zdobyc, ale stracil na rzecz swego brata Hadesa. Wzywal zywioly do powszechnej zaloby. I kiedy mowil, myslami cofnalem sie do tamtych dwoch szczesliwych miesiecy na wyspie Kos, i wszystko, co wydarzylo sie potem, zostalo wymazane; bylismy znow na pokladzie „Yanitie” i zeglowalismy ku naszej piknikowej wysepce z jej polswietym gajem, kapalismy sie razem i lezelismy na sloncu, trzymalismy sie za rece i nic nie mowilismy, tylko czulismy, jak promienie sloneczne — niczym jaskrawy, suchy i delikatny wodospad — padaja na nasze rozowe i nagie dusze, spoczywajace na nie konczacej sie plazy, ktora okrazala i okrazala malenkie terytorium, i zawsze do nas wracala.