lacinska dewiza. Popatrzyl na swiatla migoczace w blyszczacym emblemacie i usmiechnal sie nieznacznie.
Byloby to zuchwaloscia — byc moze wieksza niz proba sforsowania plotu po ciemku. W tym pomysle byla jednak pewna przyjemna symetria, ktora spodobala sie Gordonowi. Byl zapewne ostatnim pozostalym przy zyciu czlowiekiem, ktory wybralby bardziej niebezpieczny kurs z czysto estetycznych powodow. Cieszyl sie z tego. Jesli nawet jego plan sie nie powiedzie, i tak bedzie to spektakularne.
Potrzebny bedzie krotki wypad do ruin starego Oakridge — lezacych po drugiej stronie powojennej wioski — w celu odnalezienia budynku, ktory z pewnoscia bedzie jednym z najmniej ograbionych w miescie. Wlozyl czapke na glowe i ruszyl naprzod, by wykorzystac resztki swiatla.
W godzine pozniej Gordon minal ostatnie wypalone budowle starego miasta i ruszyl dziarskim krokiem po pelnym dziur asfalcie, wracajac w zapadajacym mroku ta sama trasa, ktora tu dotarl. Nadlozywszy znacznie drogi przez las, dotarl wreszcie do szosy, ktora jechal wczesniej Sonny, polozonej na poludnie od otaczajacej wioske palisady. Podszedl smialo do szerokiej bramy. Jego przewodnikiem byla wiszaca nad nia pojedyncza latarnia.
Straznik okazal karygodna niedbalosc. Gordon zblizyl sie na odleglosc trzydziestu stop i nikt go nie zatrzymal. Dostrzegl skrytego w cieniu wartownika, stojacego na pomoscie tuz nad samym koncem palisady, lecz ten idiota patrzyl w przeciwna strone.
Gordon zaczerpnal gleboko tchu, uniosl do warg gwizdek Abby i zagwizdal glosno trzy razy. Przenikliwe dzwieki rozbrzmialy w lesie i miedzy budynkami niczym krzyk spadajacego na zdobycz drapieznego ptaka. Na pomoscie rozlegl sie odglos pospiesznych krokow. Nad brama pojawilo sie trzech mezczyzn ze strzelbami i lampami naftowymi w rekach. Spojrzeli w dol na Gordona w zapadajacym polmroku.
— Kim jestes? Czego chcesz?
— Musze porozmawiac z kims, kto tu sprawuje wladze — odparl. — To sprawa urzedowa. Zadam, by wpuszczono mnie do miasta Oakridge!
To z pewnoscia zaklocilo ich ustalona procedure. Zapadla dluga, pelna oszolomienia cisza. Straznicy zamrugali powiekami, spogladajac najpierw na niego, a potem na siebie nawzajem. Wreszcie jeden z nich oddalil sie biegiem, podczas gdy ten, ktory przemowil pierwszy, odkaszlnal.
— Hm, znowu przyszedles? Czy to goraczka? Jestes chory?
Gordon potrzasnal glowa.
— Nie jestem chory, tylko zmeczony i glodny. A takze zly, ze do mnie strzelano. Ale te sprawy moga zaczekac. Najpierw musze wykonac obowiazek, ktory mnie tu sprowadza.
Tym razem glos glownego straznika zalamal sie ze zdumienia i zaklopotania.
— Wy… wykonac obowiazek… O czym, u diabla, gadasz, czlowieku?
Na pomoscie ponownie poniosly sie echem pospieszne kroki. Pojawilo sie jeszcze kilku mezczyzn, a za nimi grupa kobiet i dzieci, ktore zaczely ustawiac sie w szereg po obu stronach. Najwyrazniej w Oakridge nie przestrzegano zbyt mocno dyscypliny. Miejscowy tyran i jego fagasi od dawna rzadzili wszystkim, jak chcieli.
Gordon powtorzyl to, co powiedzial — powoli i zdecydowanie, wykorzystujac ton, ktorego uzywal w swojej najlepszej roli Poloniusza.
— Zadam rozmowy z waszymi zwierzchnikami. Naduzywacie mojej cierpliwosci, kazac mi tutaj czekac. Z pewnoscia wspomne o tym w swym raporcie. A teraz sprowadzcie tu kogos, kto ma prawo otworzyc te brame!
Tlum stawal sie coraz gestszy, az wreszcie nad palisada stal juz nieprzerwany las sylwetek. Wszyscy gapili sie w dol na Gordona, gdy po prawej stronie na pomoscie pojawila sie grupa postaci niosacych lampy. Stojacy tam gapie rozstapili sie, by przybysze mogli przejsc.
— Posluchaj, samotniku — odezwal sie szef straznikow. — Sam sie prosisz o kule. Zadne “urzedowe sprawy” nie lacza nas z nikim poza ta dolina, od czasu jak zerwalismy stosunki z tymi komuchami w Blakeville, kupe lat temu. Mozesz sie zalozyc o wlasny tylek, ze nie bede zawracal glowy burmistrzowi z powodu jakiegos pomylonego…
Mezczyzna odwrocil sie, zaskoczony, gdy do bramy zblizyla sie grupa dygnitarzy.
— Panie burmistrzu… Przepraszam za ten raban, ale…
— I tak bylem niedaleko. Uslyszalem zgielk. Co tu sie dzieje?
Straznik wskazal reka w dol.
— Tam stoi facet, ktory opowiada takie banialuki, jakich nie slyszalem od wariackich czasow. Na pewno to chory albo jeden z tych swirow, ktorzy kiedys przechodzili ta trasa.
— Zajme sie tym.
W gestniejacej ciemnosci znad balustrady wychylila sie nowa postac.
— Jestem burmistrzem Oakridge — oznajmil mezczyzna. — Nie uznajemy tutaj dobroczynnosci, ale jesli jestes tym facetem, ktory znalazl dzis po poludniu te wszystkie dobra, a potem laskawie odstapil je moim chlopakom, musze przyznac, ze mamy u ciebie dlug. Kaze opuscic z bramy porzadny, cieply posilek. I koc. Mozesz spac przy drodze. Ale jutro musisz sie zmyc. Nie chcemy tu zadnych chorob. A sadzac z tego, co mowia moi straznicy, na pewno jestes oblakany.
Gordon usmiechnal sie.
— Jestem pod wrazeniem panskiej hojnosci, panie burmistrzu. Niemniej zbyt daleko juz zawedrowalem, wykonujac swe oficjalne obowiazki, bym mial teraz zawrocic. Na poczatek niech mi pan powie, czy w Oakridge jest funkcjonujace radio albo telegraf swiatlowodowy?
Cisza wywolana jego nieoczekiwanym pytaniem byla dluga i gleboka. Gordon potrafil sobie wyobrazic zaskoczenie burmistrza. Wreszcie miejscowy kacyk odpowiedzial:
— Nie mamy radia juz od dziesieciu lat. Od tego czasu nic nie dziala. Dlaczego pytasz? Co to ma wspolnego z…
— Wielka szkoda. Oczywiscie po wojnie fale eteru ogarnal chaos — improwizowal Gordon — …no wie pan, cala ta radioaktywnosc. Mialem nadzieje, ze moge sprobowac wykorzystac wasz nadajnik, aby przekazac meldunek moim zwierzchnikom.
Wyglosil swoj tekst zdecydowanym tonem. Tym razem reakcja nie bylo milczenie, lecz fala zdumionych szeptow, ktora przebiegla wzdluz pomostu. Gordon przypuszczal, ze zebrala sie na nim wiekszosc ludnosci Oakridge. Mial nadzieje, ze palisada jest solidnie zbudowana. Nie lezalo w jego planach wkroczenie do miasta jak Jozue. Chodzilo mu o calkiem inna legende.
— Przynies tu lampe! — rozkazal burmistrz. — Nie te, idioto! Te z reflektorem. A teraz oswietl tego faceta. Chce mu sie przyjrzec!
Przyniesiono masywna lampe. Rozlegl sie stukot i na Gordona padlo swiatlo. Oczekiwal tego i nie zaslonil oczu ani ich nie zmruzyl. Przesunal skorzana torbe i odwrocil sie tak, by jego stroj byl lepiej widoczny. Czapeczka listonosza z lsniacym daszkiem spoczywala na jego glowie na bakier.
Pomruk tlumu stal sie glosniejszy.
— Panie burmistrzu! — zawolal. — Moja cierpliwosc ma swe granice. Juz teraz bede musial zamienic z panem slowko na temat zachowania panskich chlopakow dzis po poludniu. Prosze mnie nie zmuszac do wykorzystywania moich uprawnien w sposob, ktory dla nas obu bedzie nieprzyjemny. Stoi pan na progu utraty przywileju lacznosci z reszta kraju.
Burmistrz przestapil szybko z nogi na noge.
— Lacznosci? Kraju? Co to za brednie? Jest tylko komuna w Blakeville, te zadzierajace nosa dupki w Culp Creek i szatan wie co za dzikusy dalej. Kim, u diabla, jestes?
Gordon dotknal swej czapki.
— Gordon Krantz z Poczty Stanow Zjednoczonych. Jestem kurierem, ktoremu polecono ustanowic szlak pocztowy w Idaho i dolnym Oregonie, a takze glownym inspektorem federalnym w tym regionie.
I pomyslec, ze czul sie zawstydzony, gdy w Pine View udawal swietego Mikolaja! Nie pomyslal o tym “inspektorze federalnym”, dopoki slowa same nie padly z jego ust. Czy bylo to natchnienie, czy zuchwalosc?
“Coz, to jeden diabel, czy zawisnie sie na duzym haku, czy na malym” — pomyslal.
Tlum ogarnelo poruszenie. Gordon kilkakrotnie uslyszal slowa “z daleka” i “inspektor”, a zwlaszcza “listonosz”. Gdy burmistrz krzykiem nakazal spokoj, glosy ucichly powoli, przechodzac w pelne skupienia milczenie.
— A wiec jestes listonoszem. — Usmiech byl pelen sarkazmu. — Masz nas za kompletnych idiotow, Krantz? Piekny mundurek czyni z ciebie przedstawiciela rzadu? Jakiego rzadu? Jakie dowody mozesz nam przedstawic?