“…za te niemadre dzieci?”
Zrebica posuwala sie klusem w swietle brzasku, mijajac sady, a za nimi szeregi zniszczonych samochodow. Nagle Gordonowi przyszla do glowy dziwna mysl. Co by bylo gdyby — pod koniec zycia, gdy wyparowaly ostatnie krople cieklego helu i do srodka wtargnelo smiercionosne cieplo — co by bylo, gdyby ostatnia mysl niewinnej, madrej maszyny zostala w jakis sposob uwieziona w petli, zachowana w peryferyjnych obwodach, by rozblyskiwac smetnie raz za razem?
Czy mozna by to nazwac duchem?
Zastanawial sie, jaka bylaby tresc ostatnich mysli, ostatnich slow Cyklopa.
Czy czlowieka moze straszyc duch maszyny?
Potrzasnal glowa. Byl zmeczony. W przeciwnym razie nie przychodzilyby mu do glowy podobne bzdury. Nie byl nikomu nic winien! A juz z pewnoscia nie kupie blaszanego zlomu albo wysuszonym zwlokom znalezionym w zardzewialym dzipie.
— Duchy!
Splunal na pobocze i rozesmial sie sucho.
Slowa jednak wciaz niosly sie echem pod czaszka. “Kto teraz wezmie na siebie odpowiedzialnosc…”
Byl nimi tak pochloniety, ze potrzebowal kilku chwil, by uswiadomic sobie, ze z dala dobiegaja jakies krzyki. Sciagnal wodze i obejrzal sie, z reka na kolbie rewolweru. Kazdy, kto by go teraz scigal, podejmowalby wielkie ryzyko. Lazarensky pod jednym wzgledem mial racje. Gordon wiedzial, ze bez trudu poradzi sobie z ta zgraja.
Z oddali dostrzegl, ze przed Domem Cyklopa cos sie wydarzylo, ale… ale zamieszanie najwyrazniej nie mialo z nim nic wspolnego.
Oslonil dlonia oczy przed blaskiem niedawno wzeszlego slonca. Dostrzegl pare buchajaca z dwoch straszliwie spienionych koni. Jakis wyczerpany mezczyzna wchodzil, utykajac, na schody Domu Cyklopa. Krzyczal cos do tych, ktorzy biegli w jego strone. Drugi poslaniec, najwyrazniej ciezko ranny, lezal na ziemi, gdzie udzielano mu pomocy.
Gordon uslyszal tylko jeden wyraz, ktory wykrzyczany glosno mowil wszystko.
— Surwiwalisci!
Mogl wyglosic w odpowiedzi tylko jedno slowo.
— Cholera.
Odwrocil sie plecami od zrodla halasu i strzelil wodzami, kazac zrebicy ponownie ruszyc na polnoc.
Jeszcze wczoraj by im pomogl. Byl gotow poswiecic zycie w obronie marzenia Cyklopa i zapewne to wlasnie by uczynil.
Zginalby za beztresciowa farse, fortel, oszustwo!
Jesli inwazja holnistow naprawde sie zaczela, wiesniacy mieszkajacy na poludnie od Eugene beda sie zawziecie bronic. Napastnicy zawroca na polnoc, gdzie napotkaja najmniejszy opor. Zniewiesciali mieszkancy polnocnego Willamette nie mieli zadnych szans w starciu z ludzmi znad Rogue River.
Mimo to holnistow bylo chyba zbyt malo, by mogli zajac cala doline. Coryallis z pewnoscia padnie, zostana jednak inne miejsca, do ktorych mogl sie udac. Moze ruszy na wschod Autostrada 22, a potem wroci do Pine View. Milo byloby znowu zobaczyc pania Thompson. Moze uda mu sie byc przy narodzinach dziecka Abby.
Zrebica klusowala przed siebie. Krzyki za jego plecami ucichly niczym powoli zanikajace niemile wspomnienie. Pogoda zapowiadala sie pieknie. Pierwszy bezchmurny dzien od tygodni. Dobry dla wedrowca.
Gdy Gordon jechal przed siebie, chlodny wietrzyk zaczal owiewac jego cialo przez rozpieta do polowy koszule. Gdy pokonal ze sto jardow, zlapal sie na tym, ze jego reka ponownie powedrowala ku guzikom i zaczela okrecac powoli w obie strony jeden z nich.
Kon przeszedl do stepa, zwolnil i zatrzymal sie. Gordon siedzial ze zgarbionymi ramionami.
“Kto wezmie na siebie odpowiedzialnosc…”
Slowa nie chcialy odejsc. Pulsowaly w jego umysle niczym swiatla.
Klacz podrzucila glowe i parsknela, grzebiac kopytem w ziemi.
“Kto…”
— A niech to! — krzyknal glosno. Zawrocil zrebice i popedzil ja cwalem z powrotem na poludnie.
Rozgadany, przerazony tlum mezczyzn i kobiet ucichl nagle i cofnal sie, gdy Gordon podjechal z tetentem kopyt do portyku Domu Cyklopa. Ognista klacz tanczyla i parskala, a jezdziec przez dluga chwile bez slowa wpatrywal sie w ludzi.
Wreszcie Gordon zrzucil z siebie ponczo. Pozapinal guziki koszuli i nalozyl czapke listonosza. Jasny, mosiezny jezdziec zalsnil w promieniach slonca.
Gleboko zaczerpnal tchu. Nastepnie zaczal wyznaczac ludzi i wydawac im zwiezle rozkazy.
W imie ocalenia — i w imie “Odrodzonych Stanow Zjednoczonych” — mieszkancy Corvallis i sludzy Cyklopa pospiesznie ruszyli je wykonac.
INTERLUDIUM
CYNCYNAT
1
Porywy wiatru rzezbily w padajacym sniegu ksztalty wirow — podmuchow, ktore zdawaly sie wzbijac niczym duchy z siwych zasp, unoszac sie i mknac na wietrze pod pokrytymi szronem drzewami.
Nakryta wielka sniezna czapa galaz zlamala sie, niezdolna utrzymac ciezaru nastepnego brudnego platka. Huk poniosl sie echem wzdluz waskich lesnych sciezek niczym stlumiony wystrzal.
Snieg pokrywal delikatnie martwe, szkliste oczy padlego z glodu jelenia, wypelniajac wyzlobienia widoczne miedzy jego ostro zarysowanymi zebrami. Platki zasypaly wkrotce plytkie rowki widoczne w miejscach, gdzie — zaledwie kilka godzin temu — zwierze po raz ostatni grzebalo w zamarznietym gruncie, bezowocnie poszukujac