Leif, rosly Szwed, wskazal glowa w lewo i w prawo.
— Czujki — odparl zwiezle.
Gordon skinal glowa.
— Dobrze.
Stojac pod wielkim swierkiem, otworzyl plecak i wydobyl z niego termos. Jeden z przywilejow zwiazanych z ranga: nie musial nikogo pytac o pozwolenie, nim nalal sobie kubek goracego jablecznika.
Pozostali ponownie zajeli pozycje, lecz raz po raz ogladali sie za siebie, najwyrazniej zastanawiajac sie, co tez “inspektor” kombinuje tym razem. Morrison, farmer, ktory we wrzesniu cudem ocalal ze spladrowanego Greenleaf Town, spogladal na niego wzrokiem pelnym z trudem tlumionej zlosci, jak czlowiek, ktory utracil wszystko, co kochal, i w zwiazku z tym nie nalezal juz w pelni do tego swiata.
Gordon spojrzal na zegarek — piekny, przedwojenny chronometr, ktory dostal od technikow z Corvallis. Bokuto mial wystarczajaco wiele czasu. Na pewno zawracal juz, zacierajac za soba slady.
— Tracy nie zyje — oznajmil. Twarze mezczyzn pobladly. Gordon kontynuowal, oceniajac ich reakcje. — Chyba probowala zajsc tych sukinsynow z drugiej strony, by zatrzymac ich dla nas. Nie pytala mnie o pozwolenie — wzruszyl ramionami. — Dorwali ja.
Zdumienie przerodzilo sie w serie kipiacych gniewem, gardlowych przeklenstw. “Tak lepiej — pomyslal Gordon. Ale holnisci nastepnym razem nie zaczekaja, zebyscie sobie przypomnieli, ze macie sie wkurzyc, chlopaki. Zabija was, kiedy bedziecie sie jeszcze zastanawiac, czy sie bac, czy nie”.
Wielce juz doswiadczony w sztuce klamstwa, Gordon ciagnal bezbarwnym tonem:
— Gdybysmy sie zjawili piec minut wczesniej, moglibysmy ja uratowac. Mieli jednak czas zabrac pamiatki.
Tym razem na ich twarzach gniew toczyl walke z odraza. Jedno i drugie zwyciezyl palacy wstyd.
— Ruszajmy za nimi! — nalegal Morrison. — Nie moga byc daleko!
Pozostali wymamrotali cos na znak zgody. “Nie tak szybko, jak trzeba” — uznal Gordon.
— Nie. Jesli tak sie grzebaliscie, idac tutaj, na pewno jestescie za wolni, by poradzic sobie z nieunikniona zasadzka. Ruszymy naprzod szeregiem i zabierzemy cialo Tracy. Potem wracamy do domu.
Na twarzy jednego z farmerow — ktory chyba najglosniej domagal sie poscigu — natychmiast pojawila sie ulga. Pozostali jednak przeszyli Gordona wscieklymi spojrzeniami, nienawidzac go za jego slowa.
“Spokoj, chlopaki — pomyslal z gorycza. Gdybym byl prawdziwym wodzem, znalazlbym lepszy sposob na wyprostowanie waszych kregoslupow”.
Schowal termos, nie czestujac jablecznikiem nikogo z pozostalych. Wniosek byl oczywisty: nie zasluzyli sobie na to.
— No to jazda — rozkazal, zarzucajac sobie lekki plecak na ramiona.
Tym razem poruszali sie szybko. Zebrali swoj ekwipunek i polezli naprzod przez snieg. Po lewej i prawej stronie dostrzegl Joego i Andy’ego, ktorzy opuscili kryjowki i zajeli miejsca na skrzydlach. Holnisci rzecz jasna nigdy nie byliby tak widoczni, lecz oni mieli znacznie wiecej praktyki niz ci niechetni zolnierze.
Ci, ktorzy zdjeli z plecow karabiny, oslaniali ludzi z nozami, ktorzy pomkneli naprzod. Gordon z latwoscia dotrzymywal im kroku, biegnac tuz za szeregiem. Po chwili wyczul, ze u jego boku pojawil sie Bokuto. Wypadl zza drzewa jakby znikad. Choc farmerzy byli tak przejeci, zaden z nich tego nie zauwazyl.
Twarz zwiadowcy nic nie wyrazala, lecz Gordon wiedzial, co tamten czuje. Nie spojrzal mu w oczy.
Z przodu rozlegl sie nagle gniewny okrzyk. Czlowiek biegnacy na czele musial znalezc okaleczone cialo Tracy.
— Wyobraz sobie, co by poczuli, gdyby kiedykolwiek dowiedzieli sie prawdy — powiedzial cicho Philip. — Albo gdyby odkryli prawdziwy powod, dla ktorego wiekszosc twoich zwiadowcow to dziewczyny.
Gordon wzruszyl ramionami. Pomysl pochodzil od kobiety, lecz on wyrazil na niego zgode. Tylko on ponosil wine. Tyle oszustw dla sprawy, o ktorej wiedzial, ze jest beznadziejna.
A jednak nawet cynicznemu Bokuto nie mogl wyjawic calej prawdy. Ze wzgledu na niego zachowal pozory.
— Znasz glowny powod — powiedzial swemu adiutantowi. — Poza teoriami Deny i obietnicami Cyklopa. Wiesz, po co to wszystko.
Bokuto skinal glowa. Przez krotka chwile w jego glosie slychac bylo inny ton.
— Dla Odrodzonych Stanow Zjednoczonych — powiedzial cicho, niemal z szacunkiem.
“Klamstwo za klamstwem — pomyslal Gordon. Gdybys tak kiedys poznal prawde, moj przyjacielu…”
— Dla Odrodzonych Stanow Zjednoczonych — powiedzial. — Tak jest.
Obaj ruszyli naprzod, by czuwac nad armia wystraszonych, lecz teraz rowniez gniewnych ludzi.
2
— To nic nie da, Cyklopie.
Perlowe, opalizujace oko umieszczone w wysokim, otoczonym zimna mgla cylindrze spogladalo na niego zza grubej, szklanej szyby. Podwojny szereg malenkich, mrugajacych swiatelek tworzyl raz za razem zlozony, falujacy wzor. To byl duch dreczacy Gordona… widmo przesladujace go juz od miesiecy… jedyne znane mu klamstwo dorownujace jego niecnemu szalbierstwu.
Wydawalo sie odpowiednie, ze do rozmyslan wybral ten ciemny pokoj. Na sniegu, na palisadach wiosek, w odludnych, mrocznych lasach mezczyzni i kobiety gineli za nich obu — za to, co rzekomo reprezentowal Gordon i za maszyne znajdujaca sie po drugiej stronie szyby.
Za “Cyklopa” i za “Odrodzone Stany Zjednoczone”.
Bez tych dwoch filarow nadziei mieszkancy Willamette zapewne juz by sie zalamali. Corvallis lezaloby w gruzach. Jego pilnie strzezone biblioteki, jego watly przemysl, jego wiatraki i migotliwe swiatla elektryczne, wszystko to pochlonalby na zawsze zapadajacy ciemny wiek. Najezdzcy znad Rogue River zalozyliby w calej dolinie posiadlosci lenne, tak jak juz to zrobili na terenach lezacych na zachod od Eugene.
Farmerzy i postarzali technicy toczyli boj z nieprzyjacielem o dziesieciokrotnie wiekszym doswiadczeniu i mozliwosciach. Walczyli jednak, nie tyle dla siebie, co za dwa symbole: lagodna, madra maszyne, ktora w rzeczywistosci zginela przed wielu laty, oraz dawno unicestwione panstwo, istniejace teraz wylacznie w ich wyobrazni.
Biedni glupcy.
— To sie nie uda — tlumaczyl Gordon swemu partnerowi, drugiemu oszustowi. Szereg swiatelek odpowiedzial mu, tanczac w tym samym zawilym wzorze, ktory plonal w jego snach.
— Surowa zima na razie powstrzymala holnistow. Odgrywaja sie za to w miasteczkach, ktore zdobyli jesienia. Ale gdy przyjdzie wiosna, wroca. Beda nas szarpac, beda palic i zabijac, az wreszcie wioski, jedna za druga, poprosza o “opieke”. Probujemy walczyc, ale kazdy z tych diablow jest wart tuzina naszych nieszczesnych mieszczan i farmerow.
Gordon osunal sie w miekkim fotelu stojacym naprzeciwko grubej szyby. Nawet tu, w Domu Cyklopa, unosila sie mocna won kurzu i starosci.
“Gdybysmy mieli czas na szkolenie, przygotowania… gdyby tylko pokoj nie trwal tu tak dlugo.
Gdybysmy tylko mieli prawdziwego wodza.
Kogos takiego jak George Powhatan”.
Zza zamknietych drzwi dobiegala cicha muzyka. Gdzies w budynku brzmialy lekkie, wzruszajace tony
Przypomnial sobie, ze sie rozplakal, gdy po raz pierwszy uslyszal znowu podobna muzyke. Tak goraco pragnal myslec, ze na swiecie istnieja jeszcze szlachetnosc i odwaga, tak bardzo chcial uwierzyc, ze odnalazl je tutaj, w Corvallis. Okazalo sie jednak, ze “Cyklop” jest oszustwem, podobnie jak wymyslony przez niego samego mit o “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych”.
Nadal zdumiewal go fakt, ze obie bajki rozkwitaly jeszcze bardziej w cieniu inwazji surwiwalistow. Wsrod krwi i przerazenia przerodzily sie w cos, za co ludzie codziennie oddawali zycie.
— To sie po prostu nie uda — odezwal sie raz jeszcze do zniszczonej maszyny, nie liczac na odpowiedz. —