sploszone.
Skupily sie w srodku czolna. Gordon i Johnny chwycili za wiosla i zaczeli walke o zapanowanie nad nie znana im lodzia. Ksiezyc nieustannie chowal sie za chmurami i wynurzal zza nich, gdy szarpali wiosla, rozbryzgujac wode i usilujac jednoczesnie zlapac wlasciwy rytm.
Nie dotarli daleko, nim po raz pierwszy natkneli sie na wartki nurt nad plycizna. Po chwili czas na praktykowanie sie skonczyl. Pomkneli na leb na szyje przez spienione bystrza, ledwie omijajac polyskujace, wyniosle glazy, ktore czesto dostrzegali dopiero w ostatniej chwili.
Rzeka byla szalona. Napedzaly ja roztopy. Jej gniewny ryk wypelnial powietrze. W pianie wodnej uginaly sie promienie ksiezyca. Nie sposob bylo walczyc z nurtem. Mozna bylo jedynie przymilac sie mu, przekonywac go i odwracac jego uwage. W ten sposob przeprowadzali kruchy stateczek przez ledwie dostrzegalne niebezpieczenstwa.
Na pierwszym spokojnym odcinku Gordon nakierowal ich na wir. Obaj z Johnnym wsparli sie o wiosla, popatrzyli na siebie i jednoczesnie wybuchneli smiechem. Marcie i Heather gapily sie na obu mezczyzn, ktorzy chichotali bez opamietania pod wplywem adrenaliny oraz poszumu wolnosci we krwi. Johnny krzyknal glosno i uderzyl w wode wioslem.
— No jazda, Gordon. To bylo fajne! Plyniemy dalej.
Gordon wstrzymal oddech. Otarl sobie z oczu wodna piane.
— Dobra. — Potrzasnal glowa. — Ale ostroznie, zgoda?
Uderzyli jednoczesnie wioslami. Przechylili sie mocno, gdy ponownie schwytal ich prad.
— Cholera jasna — zaklal Johnny. — Myslalem, ze poprzednim…
Jego slowa zagluszyl huk wody, lecz Gordon dokonczyl mysl.
“Myslalem, ze poprzednim razem bylo kiepsko!”
Przeswity miedzy skalami byly waskimi, smiercionosnymi gardlami. Czolno zgrzytnelo straszliwie, przeplywajac przez pierwsze z nich, po czym wystrzelilo do przodu, przechylajac sie ostro.
— Schylcie sie mocno! — krzyknal Gordon. Nie smial sie juz teraz, lecz walczyl o zycie.
“Trzeba bylo isc piechota… trzeba bylo isc piechota… trzeba bylo isc piechota…”
Nieuniknione wydarzylo sie jednak szybciej, niz sie tego spodziewal — niecale trzy mile w dol rzeki. Zatopione drzewo — kloda ukryta tuz za twarda, skalna powierzchnia zakretu sciany kanionu — smuga falujacej wody ukryta w ciemnosci, nim stalo sie za pozno, zeby Gordon mogl zrobic cos wiecej niz zaklac i wbic wioslo w dno, by sprobowac zmienic kierunek.
Aluminiowe czolno mogloby wytrzymac takie zderzenie, lecz po latach wojny nie bylo juz ani jednego. Wykonany z drewna i kory produkt domowej roboty pekl z udreczonym trzaskiem. Rozlegly sie krzyki kobiet, gdy wszyscy wpadli do lodowatej wody.
Nagly chlod spowodowal szok. Gordon pochwycil haust powietrza i przytrzymal jedna reka przewrocone do gory dnem czolno. Druga wyciagnal przed siebie i zlapal ciemne wlosy Heather, akurat na czas, by nie pozwolic, aby porwal ja prad. Staral sie uniknac jej rozpaczliwych objec i utrzymac glowe nad woda… usilujac jednoczesnie zaczerpnac tchu we wzburzonej pianie wodnej.
Na koniec poczul pod stopami piasek. Musial wytezac wszystkie sily, by walczyc z pradem i wciagajacym stopy blotem. Wreszcie wywlokl na brzeg swoj zdyszany ciezar i runal na mate gnijacej roslinnosci, pokrywajaca stromy brzeg.
Heather kaslala i lkala tuz u jego boku. Uslyszal Johnny’ego i Marcie, ktorzy nieopodal parskali i pluli. Oznaczalo to, ze im rowniez sie udalo. Nie zostala mu jednak ani iskierka energii, by mogl sie ucieszyc. Lezal, oddychajac ciezko, niezdolny sie poruszyc. Mial wrazenie, ze minelo wiele godzin.
Wreszcie odezwal sie Johnny.
— Nie mielismy wlasciwie zadnego ekwipunku, ktory moglibysmy utracic. Ale moja amunicja chyba zamokla. Zgubiles karabin, Gordon?
— Aha.
Usiadl z jekiem, dotykajac rany na czole, ktora mial od uderzenia rozpadajacego sie czolna.
Wydawalo sie, ze nie odniosl zadnych powazniejszych obrazen, choc kaszel zmienil sie w trudny do opanowania dygot. Pozyczone przez Marcie ubranie przylegalo do ciala jasnowlosej konkubiny w sposob, ktory moglby mu sie wydac interesujacy, gdyby Gordon nie czul sie tak nieszczesliwy.
— C… co zrobimy teraz? — zapytala.
Gordon wzruszyl ramionami.
— Na poczatek wrocimy, zeby poszukac wraka i pozbyc sie go.
Spojrzeli na niego, wytrzeszczajac oczy.
— Jesli go nie znajda, uznaja zapewne, ze dotarlismy dzis w nocy znacznie dalej — wyjasnil. — Moze sie okazac, ze to jedyna rzecz dzialajaca na nasza korzysc. Potem, kiedy juz to zrobimy, ruszymy dalej ladem.
— Nigdy nie bylem w Kalifornii… — powiedzial Johnny.
Gordon musial sie usmiechnac. Od chwili gdy odkryli, ze holnisci maja jeszcze jednego wroga, chlopak niemal nie mowil o niczym innym.
Pomysl byl kuszacy. Scigajacy z cala pewnoscia nie beda sie spodziewac, ze uciekli na poludnie.
Oznaczaloby to jednak, ze musieliby sforsowac rzeke. Ponadto, jesli Gordon dobrze pamietal, Salmon River lezala dosc daleko na poludnie. Nawet gdyby istnialy szanse, by przemknac sie przez kilkaset mil surwiwalistycznych baronii, po prostu nie mieli na to czasu. Nastala wiosna i bardziej niz kiedykolwiek konieczne bylo, by wrocili do domu.
— Ukryjemy sie wsrod tych wzgorz, dopoki poscig nas nie minie — zdecydowal. — Pozniej mozemy rownie dobrze ruszyc w strone Coquille.
Johnny, wiecznie radosny i pelen dobrej woli, nie pozwolil, by ich marne szanse go przygnebily. Wzruszyl ramionami.
— No to wracajmy po czolno.
Wskoczyl do lodowatej wody, siegajacej do pasa. Gordon wybral mocny kawal wyrzuconego przez prad drewna, by uzyc go jako oszczepu, po czym podazyl za chlopakiem, lecz nieco ostrozniej. Za drugim razem zimno bylo tak samo przenikliwe. Palce u nog zaczynaly mu dretwiec.
Dotarli juz niemal obaj do przewroconego do gory dnem czolna, gdy Johnny wskazujac palcem, krzyknal glosno:
— Poczta!
Na krawedzi wiru, w ktorym sie znajdowali, widac bylo owiniety w nieprzemakalna tkanine pakunek, oddalajacy sie ku bystremu pradowi na srodku rzeki.
— Nie! — krzyknal Gordon. — Zostaw ja!
Johnny jednak skoczyl juz glowa naprzod w wartkie wody. Plynal z wysilkiem ku oddalajacej sie paczce, choc Gordon wrzeszczal do niego:
— Wracaj, Johnny, ty durniu! To nic niewarte! Johnny!
Przygladal sie bezsilnie, jak zawiniatko wraz ze scigajacym je chlopakiem zniknelo za zakretem rzeki. Tylko odrobine dalej slychac bylo ciezki, bezlitosny loskot bystrz.
Z przeklenstwem na ustach Gordon rzucil sie w lodowaty prad. Plynal ze wszystkich sil, by doscignac Johnny’ego. Serce mu walilo. Z kazdym rozpaczliwym oddechem wciagal do pluc lodowata wode. Omal nie znioslo go w slad za chlopakiem za zakret, lecz w ostatniej chwili zlapal za zwisajaca nad rzeka galaz i przytrzymal sie jej… akurat na czas.
Przez zaslone piany dostrzegl, jak jego mlody przyjaciel runal w slad za czarnym pakunkiem w najgorsza z dotychczasowych kaskad, straszliwy chaos hebanowych zebow i piany wodnej.
— Nie — wyszeptal ochryple. Patrzyl, jak Johnny’ego i paczke znioslo razem za wystep. Zniknal w czelusci.
Nie przestawal sie gapic, choc wlosy przeslanialy mu oczy i lepily sie do skory, a piekace kropelki oslepialy go, mijaly jednak minuty i nic nie wylanialo sie ze straszliwego wiru.
Wreszcie galaz zaczela mu sie wyslizgiwac z dloni i Gordon musial sie wycofac. Przesuwal sie, reka za reka, wzdluz chwiejnego konaru, dopoki nie dotarl na plytka, wolno plynaca wode u brzegu. Potem, mechanicznie, zmusil swe stopy, by poniosly go w gore rzeki. Przelazl obok wytrzeszczajacych oczy kobiet i podszedl do zniszczonego czolna z kory.
Uzyl kawalu wyrzuconego na brzeg drewna jako haka, by pociagnac lodke za soba ku wystajacemu