ucieszyly go powolne, oporne obroty, a potem uderzajacy do glowy, zapamietany z dawnych czasow aromat whisky.

“Moze jednak bylem grzecznym chlopcem. Moze Bog rzeczywiscie istnieje”.

Pociagnal lyk. Kaszlnal, gdy rozgrzewajacy ogien splynal mu w dol przelyku. Jeszcze dwa male hausty i opadl na fotel. Jego oddech brzmial niemal jak westchnienie.

Nie byl jeszcze gotowy do zdjecia kurtki zwisajacej z waskich ramion szkieletu. Zlapal za worki — oznaczone napisami POCZTA STANOW ZJEDNOCZONYCH i okryl sie nimi ze wszystkich stron. Pozostawil drzwi lekko uchylone, by wpuscic do srodka swieze, gorskie powietrze, po czym zakopal sie z manierka w dloni pod workami jak pod kocami.

Wreszcie spojrzal na swego gospodarza, kontemplujac ozdobione amerykanska flaga naramienniki kurtki martwego urzednika panstwowego. Odkrecil manierke. Tym razem wzniosl ja ku strojowi z kapturem.

— Moze pan wierzyc lub nie, panie listonoszu, ale zawsze uwazalem, ze wykonujecie dobra i uczciwa robote. Och, dla wielu byliscie chlopcami do bicia, ja jednak wiem, jak ciezka to byla praca. Bylem z was dumny, nawet jeszcze przed wojna. Ale to, panie pocztowcu… — uniosl manierke — …to wiecej niz moglbym sie kiedykolwiek spodziewac! Uwazam, ze moje podatki zostaly dobrze wykorzystane.

Wypil lyk na czesc listonosza. Kaszlnal lekko, lecz poczucie ciepla sprawilo mu radosc.

Usadowil sie glebiej miedzy workami pelnymi listow. Popatrzyl na skorzana kurtke, zebra rysujace sie pod jej polami, ramiona zwisajace swobodnie pod dziwnym katem. Lezac nieruchomo, Gordon poczul gleboki smutek — cos w rodzaju tesknoty za domem. Dzip, symboliczny, wierny doreczyciel, naramiennik z flaga… wszystko to przywolywalo wspomnienie komfortu, niewinnosci, wspolpracy, latwego zycia, ktore pozwalalo milionom ludzi odetchnac, usmiechac sie lub spierac, kiedy chcieli, okazywac sobie tolerancje i miec nadzieje, ze z uplywem czasu stana sie lepsi.

Gordon byl dzisiaj gotow zabic i zginac w walce. Teraz cieszyl sie, ze do tego nie doszlo. Nazwali go “panem krolikiem” i zostawili na pewna smierc. Jego przywilejem jednak bylo — choc oni nawet o tym nie wiedzieli — nazwac bandytow “rodakami” i darowac im zycie.

Gordon pozwolil, by nadszedl sen. Z radoscia przywital powrot optymizmu, nawet jesli byl on glupim anachronizmem. Lezal spowity w oslone wlasnego honoru i spedzil reszte nocy, sniac o swiatach rownoleglych.

2

Polamane konary i osmalona kore prastarego drzewa pokrywaly snieg i sadza. Nie bylo martwe, jeszcze nie do konca. Tu i owdzie usilowaly wyrosnac malenkie, zielone pedy, lecz nie odnosily sukcesu. Kres byl juz blisko.

Wtem zamajaczyl jakis cien, na powietrznych pradach wzniosla sie jakas istota latajaca, stare, ranne stworzenie, rownie bliskie smierci jak drzewo.

Gubiac lotki, zaczelo mozolnie budowac gniazdo — miejsce smierci. Wygrzebywalo sposrod sterczacych z ziemi martwych drzew patyk za patykiem, pietrzac fragmenty coraz wyzej, az wreszcie stalo sie jasne, ze bynajmniej nie jest to gniazdo.

Byl to stos.

Zakrwawione, umierajace stworzenie zasiadlo na jego szczycie i zaczelo nucic jekliwie. Jego cicha muzyka nie przypominala zadnej slyszanej do tej pory. Pojawila sie luna, ktora wkrotce otoczyla ptaka wspanialym, fioletowym blaskiem. Buchnely blekitne plomienie.

Drzewo najwyrazniej zareagowalo. Zwrocilo ku zarowi sedziwe, uschniete konary, niczym starzec pragnacy ogrzac dlonie. Snieg drgnal i spadl z nich, a zielone plamy rozrosly sie i zaczely wypelniac powietrze wonia odnowy.

To nie stworzenie na stosie narodzilo sie na nowo. Nawet we snie zaskoczylo to Gordona. Plomienie pochlonely wielkiego ptaka, pozostawiajac jedynie kosci.

Drzewo jednak ozylo, a z jego kwitnacych galezi wylonily sie jakies przedmioty, ktore wzbily sie do lotu.

Wytrzeszczyl ze zdumienia oczy, gdy dostrzegl, ze to balony, samoloty i rakiety. Marzenia.

Odlecialy we wszystkich kierunkach, a powietrze wypelnilo sie nadzieja.

3

Na masce dzipa wyladowal z gluchym loskotem wroniec amerykanski poszukujacy sojek blekitnych, ktore moglby przegnac. Zaskrzeczal — jeden raz, by oznaczyc swe terytorium, a drugi dla przyjemnosci — po czym zaczal grzebac dziobem w grubej warstwie detrytusu.

Stukanie obudzilo Gordona. Podniosl zaspane oczy i dostrzegl przez brudne okno ptaka o szarych skrzydlach. Potrzebowal kilku chwil, by przypomniec sobie, gdzie sie znajduje. Szklana, przednia szyba, kierownica, won metalu i papieru, wszystko to wydalo mu sie kontynuacja jednego z najbardziej wyrazistych snow, jakie nawiedzily go noca — wizji dawnych, przedwojennych dni. Siedzial oszolomiony przez pewien czas, badajac dokladnie swe uczucia, podczas gdy senne obrazy blakly i oddalaly sie z jego swiadomosci.

Potarl oczy. Po chwili zaczal rozwazac swa sytuacje.

Jesli noca nie pozostawil, zmierzajac do tej kotliny, sladu godnego slonia, nie powinno mu grozic absolutnie nic. Fakt, ze whisky przelezala tu nietknieta szesnascie lat, dowodzil niezbicie, ze bandyci byli leniwymi lowcami. Mieli miejsca, gdzie zwykli tropic zwierzyne badz czekac na nia w zasadzce, i nigdy im sie nie chcialo zbadac wlasnej gory.

Gordon czul lekki ciezar w glowie. Gdy zaczela sie wojna, mial osiemnascie lat. Byl to jego pierwszy rok w college’u. Od tego czasu nie mial wiele okazji, by przyzwyczaic sie do czterdziestoprocentowego alkoholu. Whisky w polaczeniu z wczorajsza seria urazow oraz przyplywow adrenaliny sprawila, ze czul niesmak w ustach i szczypanie pod powiekami.

Zalowal utraconych wygod rownie mocno jak poprzednio. Dzis rano nie bedzie herbaty. Nie bedzie wilgotnego recznika ani suszonej dziczyzny na sniadanie. Nie bedzie mycia zebow.

Mimo to Gordon usilowal podejsc do tego w sposob filozoficzny. Ostatecznie ocalil zycie. Przypuszczal, ze nadejda chwile, gdy kazdy z ukradzionych przedmiotow bedzie tym, ktorego “brak mu najbardziej”.

Jesli bedzie mial choc troche szczescia, licznik Geigera nie znajdzie sie na tej liscie. Promieniowanie bylo jednym z najwazniejszych powodow, dla ktorych od opuszczenia Dakoty wedrowal nieustannie na zachod. Zmeczylo go juz, ze dokadkolwiek sie udal, zawsze byl niewolnikiem swego cennego licznika, wiecznie zyl w strachu, ze mu go ukradna lub ze nawali. Pogloski mowily, ze zachodnie wybrzeze ominal najgorszy opad radioaktywny. Bardziej podobno ucierpialo od epidemii przyniesionych z wiatrem z Azji.

Tak to bylo z ta dziwna wojna. Niekonsekwentna i chaotyczna, zatrzymala sie na dlugo przed paroksyzmem, ktory wszyscy przewidywali. Przypominala raczej serie strzalow z dubeltowki: jedna katastrofe na srednia skale po drugiej. Kazda z osobna mogla byc do przezycia.

Poczatkowa “technowojna” na morzu i w kosmosie moglaby nie byc tak straszliwa, gdyby ograniczyla sie do tych terytoriow i nie rozszerzyla na kontynenty.

Choroby nie byly tak grozne, jak na wschodniej polkuli, gdzie biologiczna bron nieprzyjaciela wymknela sie spod kontroli wsrod jego wlasnej ludnosci. Zapewne nie zabilyby w Ameryce tak wielu ludzi, gdyby strefy opadu radioaktywnego nie zgromadzily tlumow uchodzcow, niszczac przy okazji krucha siec placowek medycznych.

Glod rowniez moglby nie byc tak okropny, gdyby przerazeni ludzie nie blokowali drog oraz torow kolejowych, by uchronic sie przed zarazkami.

Jesli zas chodzi o budzaca od dawna groze bron atomowa, zdazono wykorzystac jedynie malenki fragment swiatowego arsenalu nuklearnego, nim Slowianskie Odrodzenie zalamalo sie od wewnatrz i ogloszono nieoczekiwane zwyciestwo. Te kilkadziesiat bomb wystarczylo, by wywolac trzyletnia zime, lecz nie stuletnia noc,

Вы читаете Listonosz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×