z nogami podciagnietymi tak wysoko, jak sie tylko dalo. Jego czuwanie tez bylo przewaznie rodzajem snu. Gdy tak czuwal-spal, w jego glowie pojawialy sie jeden za drugim, chaotyczne rojenia, jakas platanina nie powiazanych ze soba scen i twarzy bedacych wytworami jego chorego umyslu i skutkami dzialania roznych lekow.
Obudzil sie!
Pochylil sie i napisal na ziemi krotkim i szerokim palcem u nogi: Dzisiaj w Nocy niE sPie. Nie sPie!
Obszedl naokolo sklep i zauwazyl wywieszke informujaca, ze wlasciciel jest na urlopie. Kopniakiem otworzyl boczne drzwi i wszedl do srodka. Obchodzac duzego, czarnego niedzwiedzia stojacego na tylnych lapach, zajrzal we wszystkie katy sklepu. Oddychal gleboko i czul zapach pizma i spreparowanych zwierzat. Rece trzesly mu sie z radosci. Zauwazyl polki, na ktorych lezaly ubrania. Zaczal przegladac sterty koszul i kombinezonow i w koncu znalazl odpowiednie dla siebie rzeczy. Potem poszukal skarpetek i wybral tez sobie czapke z irlandzkiego tweedu, ktora bardzo mu sie podobala. Wlozyl ja na glowe.
– Bardzo modna – szepnal, patrzac w lustro.
Szukal dalej, dopoki nie znalazl pary dlugich butow i nie zaczal ich z wysilkiem wciagac. Buty byly przyciasne, ale nie za bardzo cisnely.
– Wygladam jak robotnik – mruknal, glaszczac ubranie z aprobata. – Zupelnie jak robotnik.
Nalal na szmatke troche plynu do czyszczenia i zaczal mocno trzec sobie twarz, chcac usunac niebieski tusz z policzkow i czola.
Z namaszczeniem umiescil siedem czaszek w zielonym plociennym plecaku, ktory znalazl w sklepie. A nastepnie, spogladajac podejrzliwie na stojacego na tylnych lapach niedzwiedzia, podszedl do lady, na ktorej zauwazyl suszona wolowine w osmiu celofanowych paczuszkach. Otworzyl zebami wszystkie po kolei i zzul mieso.
Mial juz wychodzic, kiedy spojrzal w dol, pod lade, i na jego twarzy pojawil sie szeroki usmiech.
– Prezent od Jezusa Chrystusa, naszego Placzacego Pana.
Bron byla coltem o dlugiej lufie. Hrubek podniosl go, przysunal sobie do twarzy i powachal. A potem potarl sobie policzek zimnym, niebieskim metalem, usmiechajac sie jak maly chlopiec, ktory dostal wlasnie banknot dziesieciodolarowy. Wlozyl colta do plecaka i jeszcze raz mierzac wzrokiem niedzwiedzia, wyszedl ze sklepu.
Akurat gdy na trawie pojawil sie trojkat swiatla. Zabrzeczaly tez aluminiowe drzwi. Hrubek wszedl szybko do duzej, otwartej szopy za sklepem i wyciagnal bron z plecaka.
W ciemnosci rozlegl sie meski glos:
– Zostawiles go tam. Idz, przynies go. Jezeli zardzewial, to wygarbuje ci skore.
Mezczyzna znajdowal sie w odrapanym, ale jasno oswietlonym jednopietrowym domu, z ktorego komina walil dym swiadczacy o tym, ze palono w nim drewnem i smieciami. Dom znajdowal sie o jakies trzydziesci jardow od sklepu.
Ukazal sie osmio-, a moze dziewiecioletni chlopiec, ktory przeszedl obok szopy. Nie zagladajac do wnetrza, zniknal za sklepem. W chwile pozniej wracal juz do domu z dlugim mlotkiem w rekach. Trzymal mlotek przy twarzy, przygladal mu sie uwaznie i skrobal paznokciem w tych miejscach, w ktorych narzedzie bylo zardzewiale.
W poblizu rozlegl sie jakis halas. Hrubek przestraszyl sie. W szopie byl tlusty szop. Krecil sie po betonowej podlodze. Nie zauwazyl Hrubeka i weszyl wsrod workow ze smieciami. Chlopiec uslyszal skrobanie pazurow o beton i zatrzymal sie. Trzymajac zardzewialy mlotek jak maczuge, podszedl do drzwi szopy i zajrzal w atramentowa ciemnosc.
Hrubek poczul, ze serce bije mu mocno, i zaczal sie zastanawiac, co ma zrobic, jezeli chlopiec go zobaczy. Co ja mu powiem? Wiem, powiem mu, ze jestem Wilhelmem Tellem. Strzele mu w glowe, pomyslal, probujac zapanowac nad szybkim oddechem. Szop, uslyszawszy kroki chlopca, przestal sie krecic. Odwrocil glowe, zobaczyl Hrubeka i znieruchomial pelen napiecia. A potem wyszczerzyl kly i spanikowany rzucil sie szalencowi do nog. Hrubek blyskawicznym ruchem skoczyl w przod i schwycil duze zwierze za szyje. Zlamal szopowi kregoslup, zanim ten zdazyl wystawic ostre jak szpilki pazury.
Niezle, pomyslal. Mialem szczescie.
Zwierze, wstrzasane drgawkami, zdechlo.
Chlopiec podszedl blizej do drzwi i nasluchiwal. Nie uslyszawszy niczego wiecej, odszedl powoli do domu. Latarnia oswietlajaca podworko zostala zgaszona.
Hrubek z roztargnieniem glaskal przez chwile futro szopa i uspokajal sie. Potem pieczolowicie ulozyl zwierze na brzuchu z tylnymi nogami wyciagnietymi do tylu, a przednimi siegajacymi w przod. Sliniac sie oblesnie, wzial z warsztatu srubokret i wbil go gleboko w tyl czaszki szopa. Potem wyciagnal narzedzie z rany i rzucil bezwladne scierwo w kat pomieszczenia.
Mial juz wychodzic, kiedy spojrzal w gore, i zobaczyl szesc pulapek na zwierzeta wiszacych rzedem na kolkach.
O, ho, ho! Znowu prezenty… To opozni poscig. Nie zrob bledu, Mi-chael.
Hrubek wsunal trzy pulapki do plecaka, a potem wyszedl z szopy. Zatrzymal sie na srodku zakurzonego podworka za sklepem i powachal swoje dlonie. Unosil sie z nich zapach benzyny pomieszany z zapachem pizma pozostawionym przez szopa. Hrubek przysunal sobie palce do nosa i wdychal te won wraz z pachnacym spalonym drewnem powietrzem – gleboko, tak gleboko, ze poczul bol w plucach. Prawie natychmiast mial wzwod, tak jakby powietrze poplynelo bezposrednio do jego pachwin. Wyciagnal penisa na zewnatrz i zaczal go z roztargnieniem gladzic palcami mokrymi od krwi szopa. Zamknal oczy i kolysal glowa w takt ruchow prawej reki. Napiecie roslo w nim, a on czul coraz wiekszy zawrot glowy, wpadajac w stan hiperwentylacji.
Jeknal poteznie, kiedy sperma wytrysnela na ziemie.
Hrubek wytarl rece o trawe, a potem poprawil sobie czapke. Wsunal sie w zarosla i ukucnal.
Byla tylko jedna rzecz, ktorej teraz potrzebowal. I wiedzial dobrze, ze Bog mu ja wkrotce zesle.
Owen Atcheson zdjal z polki w cieplarni duzy stos plociennych workow. Dobrze im szla robota nad jeziorem i oblozyli juz spory kawal nisko polozonego trawnika kilkustopowa warstwa workow z piaskiem. Owena bolaly miesnie. Myslac o spotkaniu wyznaczonym na jutro i podrozy sluzbowej planowanej na druga polowe tygodnia, przeciagnal sie.
Wyjrzal na zewnatrz i zobaczyl, ze Lis stoi nad jeziorem i napelnia worki piaskiem.
Idac cicho wzdluz przejscia, mijal rosliny, ktorych nazw nie znal i nie chcial poznac. Klapka w automatycznym urzadzeniu nawadniajacym otworzyla sie z cichym syknieciem i czesc cieplarni napelnila sie wodnym pylem, ktory przeslonil mu rosliny i kamienne plaskorzezby wiszace na ceglanej scianie.
Owen zatrzymal sie w drugim koncu cieplarni. Portia podniosla na niego swoje orzechowe oczy.
– Zdawalo mi sie, ze tu jestes.
– Musisz mi udzielic pierwszej pomocy.
Portia podciagnela spodnice i odwracajac sie do niego tylem, pokazala mu mala smuzke krwi o jakas stope nad zgieciem pod kolanem.
– Co sie stalo?
– Przyszlam po nowa rolke tasmy. Schylilam sie i jakis cholerny kolec wbil mi sie w dupe. Jego czesc jeszcze tam tkwi. Czuje to.
– Nie wyglada to zle.
– Moze i nie wyglada. Ale cholernie boli.
Odwrocila sie, zmierzyla go wzrokiem i rozesmiala sie krotko.
– Przypominasz mi pana na wlosciach. Takiego sredniowiecznego wielmoze. Jakiegos Sir Ralpha Laurena.
W jej glosie brzmiala kpiaca nuta, ale jej usmiech dowodzil, ze nie miala zamiaru byc zlosliwa. Skrzywila sie, badajac mala ranke paznokciem pomalowanym na kolor identyczny z kolorem krwi na jej skorze.
Na kazdej dloni miala cztery srebrne pierscionki, z jednego ucha zwisal jej spiralny kolczyk o skomplikowanym ksztalcie, a w drugim nosila srebrne kolka. Wbrew sugestii Lis, nie chciala przebrac sie w bardziej praktyczne rzeczy. Wciaz miala na sobie blyszczaca, zloto-srebrna spodnice i luzna bluzke. W cieplarni panowal chlod, a Owen byl pewny, ze pod bluzka z bialego atlasu jego szwagierka nie nosi stanika. Przyjrzal sie szybko jej figurze i pomyslal, ze jego zone o chlopiecych ksztaltach mozna by nazwac kobieta interesujaca albo oryginalna, ale za to siostra zony jest czystym uosobieniem zmyslowosci. Czasami dziwil sie, ze te dwie kobiety maja wspolne geny.
– Daj, popatrze na to – powiedzial.