Lowe az podskoczyl, a potem, uslyszawszy tylko wybuch smiechu, uderzyl Jessupa po ramieniu.
– Ty gnojku.
Przez chwile boksowali sie – gwaltowniej niz zamierzali, bo rozladowywali w ten sposob napiecie. A potem ruszyli w glab wawozu. Byli przerazeni, to prawda, ale bardziej przerazalo ich niesamowite otoczenie niz uciekinier. Obaj znali Michaela Hrubeka. Lowe opiekowal sie nim niemal caly czas przez cztery miesiace jego pobytu w Szpitalu Stanowym w Mars-den. Hrubek potrafil byc prawdziwym skurwielem – zlosliwym, denerwujacym – ale nie wydawal sie szczegolnie zdolny do stosowania przemocy. Mimo to Lowe powiedzial:
– Mysle, ze powinnismy to olac i wezwac gliny.
– Jezeli go zlapiemy, nie stracimy roboty.
– Nie moga nas wylac za taka rzecz. Skad mielismy wiedziec?
– Nie moga nas wylac? – parsknal pogardliwie Jessup. – Przeciez obaj jestesmy biali i dobijamy do czterdziechy. Moga nas wylac, nawet z tego powodu, ze im sie nie podoba sposob, w jaki sramy.
Lowe doszedl do wniosku, ze powinni zamilknac. Szli w milczeniu wawozem i czuli, ze ten wawoz ich dusi. Kiedy uszli ze trzydziesci jardow, uslyszeli, ze w poblizu cos sie rusza. Dzwiek byl niewyrazny i mogl pochodzic od porzuconej torby plastikowej trzepoczacej na wietrze. Sek w tym, ze wiatru nie bylo. Moze to sarna? Ale sarny nie chodza po lesie, nucac sobie pod nosem. Sanitariusze popatrzyli na siebie i sprawdzili, czy maja bron – w szpitalu przydzielono kazdemu pojemnik z gazem lzawiacym i gumowa palke. Chwycili palki mocniej i szli dalej pod gore.
– On nie ma zamiaru zrobic nikomu krzywdy – stwierdzil Lowe i zaraz dodal: – Ja mialem z nim czesto do czynienia.
– To mnie cieszy – szepnal Jessup. – Ale zamknij sie, do cholery. Zawodzenie przypominalo Stuartowi Lowe, pochodzacemu ze stanu
Utah, skomlenie zlapanego w pulapke kojota, ktory nie ma szans na przezycie nocy.
– O, teraz glosniej – powiedzial niepotrzebnie Stuart, a Frank Jessup byl tak przestraszony, ze go nawet nie uciszyl.
– To pies – domyslil sie Lowe.
Ale to nie byl pies. Dzwieki wydobywaly sie z poteznego gardla Michaela Hrubeka, ktory z zaskakujaco glosnym trzaskiem wyszedl na srodek sciezki o dwadziescia stop od sanitariuszy i stanal jak wryty.
Lowe, ktory przypomnial sobie, ze wiele razy kapal Hrubeka, cackal sie z nim i przemawial mu do rozsadku, poczul sie nagle przywodca. Wysunal sie do przodu i powiedzial:
– Czesc, Michael. Jak sie masz? W odpowiedzi uslyszal tylko belkot.
– Hej, to pan Michael! – krzyknal Jessup. – Moj ulubiony pacjent! Nic sie panu nie stalo?
Hrubek ubrany byl tylko w zablocone szorty. Jego niebieskawa twarz wygladala przerazajaco. Mial zacisniete wargi i oczy opetanca.
– Nie jest ci zimno? – zapytal Lowe, z wysilkiem wydobywajac z siebie glos.
– Jestescie agentami Pinkertona, wy skurwiele.
– Nie. To ja, Frank. Pamietasz mnie przeciez. Jestem ze szpitala. Znasz tez Stu. Jestesmy sanitariuszami. Przeciez ty nas znasz. Hej… – Frank rozesmial sie dobrodusznie. – A co ty tu robisz bez ubrania?
– A dlaczego wy, skurwysyny, chowacie sie w swoich ubraniach? – warknal pogardliwie Hrubek.
Nagle Lowe uswiadomil sobie, jak powazna jest sytuacja. Boze drogi, przeciez oni nie sa w szpitalu. Nie ma przy nich calego personelu. Nie ma telefonu, nie ma psychiatrycznych pielegniarek, ktore trzymaja w pogotowiu dwiescie miligramow fenobarbitalu. Lowe poczul, ze jest mu slabo ze strachu, i nie ruszyl sie z miejsca, kiedy Hrubek, scigany przez Jessupa, uciekl z krzykiem w glab wawozu.
– Frank, poczekaj! – krzyknal.
Ale Jessup nie czekal. Wiec i Lowe, aczkolwiek niechetnie, puscil sie w pogon za niebieskoglowym potworem sadzacym dlugimi susami naprzod. Glos Hrubeka odbijal sie echem w wilgotnym wawozie. Hrubek blagal, zeby do niego nie strzelali i nie torturowali go. Lowe dogonil Jessupa i zaczeli biec obok siebie.
Przedzierali sie przez zarosla, wywijajac palkami jak maczetami. Jes-sup ciezko dyszal.
– O Jezu, te kamienie. Jak on moze biec po tych kamieniach? – dziwil sie.
A Lowe nagle cos sobie przypomnial. Przypomnial sobie, jak Hrubek stal ktoregos dnia za glownym budynkiem szpitala z butami zawieszonymi na szyi i jak potem zaczal boso chodzic w kolko po zwirze, przemawiajac niewyraznie do wlasnych stop i namawiajac je, zeby stwardnialy. Bylo to w zeszlym tygodniu.
– Frank – powiedzial Lowe zasapany – cos jest nie tak. Powinnismy…
A w nastepnej chwili juz lecieli.
Zeglowali przez czarne powietrze. Drzewa i krzewy smigaly wokol nich. Wyladowali w rowie, ktory Hrubek z latwoscia przeskoczyl. Lecac w dol, uderzali o galezie i kamienie. Ich ciala stoczyly sie szybko i walnely ciezko o ziemie. Lowe poczul lodowaty chlod w udzie i ramieniu. Obaj lezeli nieruchomo w szarym blocie.
Jessup poczul smak krwi. Lowe zaczal ogladac swoje zgiete palce, ale zaraz przestal sie nimi zajmowac, bo kiedy starl bloto z przedramienia, okazalo sie, ze to nie bylo bloto, tylko rozlegla, dluga na stope rana.
– A to chuj – zawyl – ja go zabije. Kurwa. Wykrwawie sie na smierc. Kurwa mac…
Lowe przetoczyl sie na plecy, a potem usiadl, przyciskajac dlonia zranione, pozbawione skory miejsce, przerazony widokiem wlasnego, goracego, zywego miesa. Jessup lezal nieruchomo w cuchnacym metanem blocie i oddychal plytko, bo z przerazenia potrafil zaczerpnac tylko kilka centymetrow szesciennych powietrza. Zachlysnal sie. Dopiero po chwili byl w stanie wyszeptac:
– Ja mysle…
Lowe nigdy sie nie dowiedzial, co Jessup myslal, bo w tym momencie pojawil sie obok nich Hrubek, ktory schylil sie niedbale, odepchnal go na bok i zabral obu sanitariuszom przyczepione do paskow zbiorniki z gazem lzawiacym. Potem rzucil zbiorniki w zarosla i odwrocil sie gwaltownie w strone Stuarta Lowe, ktory spojrzal mu w twarz i zaczal krzyczec.
– Przestan! – ryknal na niego Hrubek.
Lowe umilkl i, korzystajac z tego, ze Hrubek tez sie boi, wygramolil sie z pulapki. Jessup zamknal oczy i zaczal cos belkotac.
Lowe podniosl palke.
– Jestescie naslani. Pinkerton was naslal – warknal Hrubek. – Pink-er-ton. Jestescie na-sfo-ni. A ty, zasrany sanitariuszu, wygladasz slabo. Masz rozwalona reke. Dobrze sie spisaliscie, ale nie powinniscie byli mnie scigac. Ja musze sie zajac smiercia.
Gumowa palka w rece Lowe'ego pozostala przez chwile uniesiona, ale zaraz potem wyladowala z loskotem u jego stop. Lowe puscil sie biegiem w las. Pedzil na oslep, bo jego odwaga nagle ulotnila sie.
– Nie zostawiaj mnie, Stu – krzyknal do niego Jessup, nie unoszac glowy z blota. – Ja nie chce umierac sam.
Hrubek popatrzyl za uciekajacym Stuartem, a potem uklakl na plecach Jessupa, wpychajac mu glowe glebiej w bloto. Sanitariusz poczul smak ziemi i trawy. Zapach tej ostatniej przypomnial mu dziecinstwo. Zaczal plakac.
– Ty glupi dupku – powiedzial Hrubek, a potem wpadl we wscieklosc. – Twoje ubranie tez na nic mi sie nie zda.
Stuknal w napis: Stanowa Placowka Zdrowia Psychicznego w Mars-den, wyhaftowany na kombinezonie Jessupa
– Jaki z ciebie pozytek – powiedzial, a potem zaspiewal: – Dobranoc paniom, dobranoc. Zobacze pewnie, jak placzecie…
– Wypuscisz mnie, co, Michael?
– Ty mnie wysledziles. A to, co robie, mialo byc niespodzianka. Dobranoc paniom, dobranoc, zobacze, jak umieracie.
– Ale, Michael, ja nikomu nie powiem. Pusc mnie, Michael, pusc, dobrze? Blagam cie. Ja mam zone.
– A masz zone. A ladna jest ta twoja zona? Czesto ja pieprzysz? Dymasz ja tak jak jakis zbok, co? Podaj mi jej adres.
– Blagam cie, Michael.
– Przykro mi – szepnal Hrubek i pochylil sie.
Sanitariusz krzyknal bardzo glosno. Hrubek z nieopisana przyjemnoscia zauwazyl, ze ten krzyk sploszyl wspaniala sowe, ktora zerwala sie do lotu z pobliskiego debu i – zlotawa w niebieskawym swietle ksiezyca –