martwil sie tym, ze jego corka boi sie wody. Korzystal z kazdej nadarzajacej sie okazji, zeby sklonic ja do wejscia do wody – w rzece, w basenie czy w morzu. „Masz racje, to jest niebezpieczne – mowil. – Bardzo latwo mozna sie utopic. Dlatego wlasnie musisz nauczyc sie plywac. Musisz plywac jak ryba'.
Lis nerwowo zgiela kolana i z ulga poczula, ze pod stopami ma dno. Podczas tych lekcji ojciec traktowal ja bardzo ostro. Zawsze kiedy zauwazyl, ze Lis nie chce zanurzyc glowy, kazal jej nabierac powietrza i wpychal jej twarz pod wode. Lis, przerazona, prostowala sie. Widzac, ze pluje i drzy, ojciec smial sie i mowil:
– Widzisz, nie bylo tak zle. No, jeszcze raz. Zanurz sie. Potrzymaj glowe pod woda przez kilka sekund, nie przez dwie minuty tak jak ja. Ja wytrzymam dwie minuty bez oddychania!
– Nie, nie chce!
– Jak bedziesz mowila takim tonem, to cie zanurze na dwadziescia sekund.
Lis musiala cwiczyc plywanie. Bila w wode rozczapierzonymi palcami, a on zmuszal ja, zeby trzymala dlonie prawidlowo. Podtrzymywal ja, kiedy plynela w miejscu.
– Uspokoj sie! Woda nie jest taka straszna. Uspokoj sie!
Opierala sie na jego dloni, usilujac skoordynowac ruchy nog i rak. Kiedy zlapala rytm i kiedy jej ruchy zaczely przypominac zabke, nadplynela fala i zmyla ja z jego reki. Przez chwile Lis naprawde plywala. Pozniej woda opadla, a ona wraz z nia. Jednak nie w tym miejscu, w ktorym byla poprzednio, tylko o jakas stope czy dwie dalej. Opadajac, nadziala sie pachwina na jego palce. Nastapila chwila napiecia. I ojciec, i corka zamarli w bezruchu. A potem, wiedziona jakims do dzis niezrozumialym dla siebie impulsem, Lis zwarla nogi, wiezac jego dlon we wstydliwym miejscu.
A potem usmiechnela sie.
Lisbonne LAuberget usmiechnela sie do ojca – usmiechem, ktory ani nie byl uwodzicielski, ani nie znamionowal poczucia sily czy dumy. I w zadnym wypadku nie oznaczal, ze dziewczynka odczuwa przyjemnosc. Nie, byl to po prostu spontaniczny, niewinny usmiech.
I to wlasnie za ten usmiech, jak pozniej doszla do wniosku, za ten usmiech, a nie za dotkniecie, zostala tak srogo ukarana. Pamietala, ze zostala gwaltownie wyciagnieta z wody – za ramie, ktore o malo nie uleglo wywichnieciu, i rzucona na twarda ziemie. Lezala bez ruchu, a reka ojca
– ta sama, ktora przed chwila dotykala najbardziej enigmatycznej czesci jej ciala – podnosila sie i opadala rytmicznie na jej posladki.
– Nie waz sie, nigdy! – ryczal ojciec, nie chcac nazwac jej wystepku po imieniu. – Nigdy! Nie waz sie!
Slowa towarzyszyly rytmicznym uderzeniom. Nie bolalo ja za bardzo
– bo znieczulila ja w znacznym stopniu zimna woda. Ale to bicie powodowalo cierpienia duchowe. Lis oczywiscie plakala. Najgwaltowniejszy szloch wstrzasnal nia, kiedy zobaczyla, ze matka chce biec w ich strone, a potem sie waha. Matka nie chciala na to patrzec. Odwrocila sie i odeszla razem z Portia. Siostra obejrzala sie z wyrazem beznamietnej ciekawosci. I zniknely, idac w kierunku domu.
To wydarzenie mialo miejsce prawie trzydziesci lat temu. A Lis pamietala je w najdrobniejszych szczegolach. Bylo to tutaj. Dokladnie tutaj. Nic sie tu nie zmienilo, tylko woda stala wyzej i drzewa byly wieksze. Nawet ciemnosc przypominala jej tamten czerwcowy dzien. Bo, chociaz piknik odbywal sie w porze lunchu, nie pamietala, zeby swiecilo slonce. Przypomniala sobie, ze plaza byla ponura, tak ponura jak woda, w ktorej zanurzal sie ojciec.
Odsunawszy wreszcie od siebie te wspomnienia, Lis poszla powoli po szarym piasku w strone tamy. Jezioro juz sie przelewalo przez najwyzsza jej czesc – popekany fragment znajdujacy sie po tej stronie co dom. Czesc wody wplywala do strumienia, ale sporo wlewalo sie do przepustu, ktory biegl w strone domu. Lis przeskoczyla strumien i podeszla do kola znajdujacego sie w srodku tamy.
Kolo bylo zelazne i mialo dwie stopy srednicy. Jego szprychy byly wdziecznie wygiete jak pedy glicynii, a nazwa odlewni wykuta byla na nim wyraznymi, gotyckimi literami. Za pomoca tego kola otwieralo sie i zamykalo wrota. Otwarcie tych wrot spowodowaloby obnizenie poziomu wody w jeziorze o kilka stop.
Lis chwycila kolo obiema rekami i sprobowala je przekrecic. Hodowcy roz maja rozwiniete muskuly od dzwigania wazacych dwadziescia piec funtow workow z ziemia i nawozem, a takze od noszenia samych roslin. Lis napiela miesnie z calych sil. Ale przezarty rdza mechanizm ani drgnal.
Lis znalazla duzy kamien i zaczela nim walic w wal, odlupujac farbe i powodujac, ze polecialo kilka iskier przypominajacych miniaturowe meteoryty. Jeszcze raz sprobowala przekrecic kolo, ale bez skutku, a potem znowu zaczela mocno walic w mechanizm. Ale kamien zamoczyl sie i wyslizgnal, odginajac jej palce. Lis krzyknela z bolu.
– Lis, nic ci nie jest?
Lis odwrocila sie i zobaczyla Portie idaca ostroznie po sliskich wapiennych kamieniach. Mloda kobieta podeszla do wrot w tamie.
– Stara tama – rzekla. – Wciaz tu jest.
– Tak – powiedziala Lis, sciskajac sobie bolace palce. Rozesmiala sie. – A gdzie mialaby byc? Pomoz mi, dobrze?
Sprobowaly razem ruszyc kolo, ale ono ani drgnelo. Przez piec minut obie walily w zniszczony mechanizm, jednak nie dalo to zadnych rezultatow.
– Wyglada na to, ze nie byly otwierane od lat.
Portia przyjrzala sie wrotom i pokrecila glowa. A potem spojrzala na jezioro – na ogromna plaszczyzne matowej wody rozciagajaca sie u ich stop.
– Pamietasz to miejsce? – spytala Lis.
– Oczywiscie.
– To tu mialysmy spuscic na wode lodke. Lis ruchem glowy wskazala plaze.
– Tak. Czy to ta? Czy to ta sama lodka? – Portia dotknela burty lodzi.
– Ta? Oczywiscie, ze nie. Tamta lodka to byla stara mahoniowa zaglowka. Ojciec sprzedal ja wiele lat temu.
– Co mysmy chcialy zrobic? Uciec? Poplynac gdzies? Do Nantucket?
– Nie, do Anglii. Nie pamietasz? To bylo wtedy, kiedy czytalam ci glosno ksiazki. Po zgaszeniu swiatla. Czytalam ci Dickensa. Chcialysmy zamieszkac w Mayfair.
– Nie, nie, to byl Sherlock Holmes. Dickensa czytalas sama. Dickens byl ponad moja wytrzymalosc. A przeciwko Sherlockowi Holmesowi nic nie mialam.
– Aha, masz racje. Baker Street. Pani Hudson. Chyba najbardziej podobalo nam sie to, ze gospodyni przynosilaby nam po poludniu herbate.
– No i ze zmywalaby potem naczynia. Czy stad mozna doplynac do Bostonu?
– Jezeli o mnie chodzi, to moge stad doplynac na drugi brzeg jeziora. Portia popatrzyla w wode.
– Zapomnialam zupelnie o tej plazy. Chyba jedna z moich lalek tutaj utonela. To byla Barbie. Dzis kosztowalaby pewnie ze sto dolcow. I pamietasz: wykradalysmy ciasteczka Oreo, a potem uciekalysmy tutaj i zjadalysmy je. Przychodzilysmy tu ciagle. – Sprobowala przeskoczyc jeden kamien, ale jej sie nie udalo. – Az do tego pikniku.
– Az do pikniku – powtorzyla cicho Lis, zanurzajac dlon w ciemnej wodzie. – Jestem tu po raz pierwszy od tamtego czasu.
Portia byla zaskoczona.
– Pierwszy raz od czasu pikniku?
– Tak.
– A piknik byl kiedy? Dwadziescia lat temu?
– Raczej trzydziesci.
Kiedy to do niej dotarlo, Portia pokrecila glowa. Lodka obila sie o tame, stukajac glucho. Portia patrzyla na nia przez chwile, a potem powiedziala:
– Jezeli nie uda nam sie nic zrobic, woda zaleje posiadlosc. Wyciagnela lodke na plaze i przywiazala ja do jakiegos mlodego
drzewka. Odsunela sie, obierajac sobie z dloni kawalki zgnilej liny, i parsknela smiechem.
– O co chodzi?
– Przypomnialo mi sie… Nie wiem, czy kiedykolwiek cie pytalam, co sie stalo.
– Co sie stalo? – powtorzyla Lis.