przeciez teraz czegos sobie zlamac. U stop skaly zapalil latarke i w jej swietle obejrzal ziemie. Znalazl maly skrawek blota, a na nim odciski butow kogos odchodzacego od skaly. Byly to takie same odciski jak te, ktore widzial na szczycie. Odciski co prawda nie znajdowaly sie daleko od siebie, ale wieksze zaglebienie w czesci palcowej stopy wskazywalo na to, ze Hrubek biegl albo bardzo szybko szedl. Slady prowadzily do drogi, a potem z powrotem na laki, gdzie skrecily na zachod.
Nie tracac ich z oczu, Owen poszedl przez trawe. Postanowil upewnic sie, ze Hrubek rzeczywiscie zmierza na zachod, a potem wrocic do samochodu i rozgladac sie za uciekinierem, jadac powoli szosa. Jeszcze dziesiec jardow, pomyslal i przelazl przez kamienne ogrodzenie, za ktorym znajdowala sie rozlegla laka.
I to tam wlasnie potknal sie o ukryty drut i upadl, twarza do przodu, na stalowa pulapke.
Duza pulapka na kojoty zostala zastawiona po mistrzowsku – w takim miejscu na sciezce, gdzie, upadajac, nie bylo sie czego zlapac, tuz za kamiennym murem, gdzie scigajacy, przekroczywszy ten mur, nie mogl szybko postawic drugiej stopy na ziemi i zahamowac upadku. Owen blyskawicznie upuscil latarke i zakryl sobie twarz lewym ramieniem, a rownoczesnie podniosl pistolet i wystrzelil cztery naboje, celujac w okragla plyte spustowa i chcac, zeby pulapka zamknela sie, zanim on w nia uderzy. Urzadzenie z oksydowanej stali zatanczylo pod poteznym uderzeniem. Kamyki, galazki i gorace kawalki roztrzaskanych kul wylecialy w powietrze, a Owen wykonal gwaltowny skret cialem, chcac upasc tak, zeby caly impet przyjac na bark.
Wyladowal, a jego glowa odbila sie od szczek pulapki. Lezal oszolomiony, czujac, ze na czole ma krew, i starajac sie pozbyc przerazajacego obrazu wlasnej twarzy schwytanej w szczeki z oksydowanego metalu. W chwile pozniej przetoczyl sie na inne miejsce. Przypuszczal, ze Hrubek zastawil pulapke w celu, w ktorym zastawilby ja on sam, to znaczy po to, zeby unieruchomic scigajacego i moc zaatakowac go od tylu. Owen rozejrzal sie, kulac sie pod murem. Kiedy spodziewany atak nie nastapil, wyrzucil nie wystrzelone naboje i zaladowal bron ponownie. Wlozyl do kieszeni dwie dobre kule i jeszcze raz sie rozejrzal.
Nic. Nie slyszal niczego poza szumem wiatru wsrod wierzcholkow drzew. Powoli wstal. Tak wiec pulapka przeznaczona byla dla tropiacego psa. Owen chwycil ja z wsciekloscia i cisnal na lake. Znalazl puste luski, zakopal je, a potem obmacal sobie twarz i bark. Obrazenia byly lekkie.
Zlosc szybko mu przeszla i zaczal sie smiac. Nie smial sie dlatego, ze poczul ulge na mysl, iz udalo mu sie uniknac ciezkich ran. Nie, smial sie dlatego, ze odczuwal przyjemnosc. Pulapka byla bowiem dowodem na to, ze w Michaelu Hrubeku ma godnego siebie przeciwnika – bezlitosnego i sprytnego. A on zyl najintensywniej wtedy, kiedy mial silnego przeciwnika – przeciwnika, w starciu z ktorym mogl sie sprawdzic.
Wrocil szybko do swojego cherokee, wlaczyl silnik i pojechal powoli na zachod, wpatrujac sie w pola lezace po lewej stronie. Wpatrywal sie w nie z taka uwaga, ze zaczepil przednia szyba o tablice. Przestraszony glosnym halasem, zahamowal i spojrzal na nia.
I zobaczyl, ze znajduje sie o czterdziesci siedem mil od domu.
Michael Hrubek, kucajac w trawie, poglaskal swoj roboczy kombinezon i zaczal sie zastanawiac, co to za samochod widzi przed soba.
To z pewnoscia byla pulapka. Snajperzy z wycelowanymi muszkietami o dlugich lufach siedzieli na pewno wsrod tamtych drzew i czekali, az on podejdzie do tego sportowego samochodu. Michael Hrubek, oddychajac plytko, przypomnial sam sobie, ze ma nie zdradzic, gdzie sie znajduje.
Kiedy minal tablice z napisem GETO, skierowal sie na zachod. Szedl lakami porosnietymi trawa i pnaczami dyni, rownolegle do niewyraznie rysujacej sie w ciemnosciach szosy numer 236. Szedl szybko i zatrzymal sie tylko raz – zeby umiescic jedna z pulapek tuz za kamiennym murem. Przykryl ja liscmi i pospieszyl dalej.
Teraz wyprostowal sie troche i spojrzal na samochod. W poblizu samochodu nie dostrzegl nikogo. Mimo to nie wychodzil z kryjowki. Wycelowal bron w strone drzew i czekal na najlzejszy ruch. Czujac zapach trawy, przypomnial sobie cos. Usilowal zignorowac wspomnienie, ale nie udalo mu sie.
Co ty masz na glowie, mamo? Mamo…
Zdejmij ten kapelusz. On mi sie nie podoba.
Pietnascie lat temu Michael Hrubek byl chlopcem bardzo muskularnym i bardzo spasionym. Chodzil jak kaczka i mial dluga, podobna do pnia szyje. Pewnego dnia, bawiac sie w wysokiej trawie za stara wierzba, uslyszal wolanie:
– Michael! Michael!
Matka pojawila sie na werandzie z tylu domu – porzadnie utrzymanego podmiejskiego domu w Westbury w Pensylwanii.
– Michael, przyjdz tu do mnie.
Miala na glowie czerwony kapelusz z szerokim rondem, spod ktorego wymykaly sie jej piekne wlosy i tanczyly na wietrze jak zolte plomienie. Nawet z tej odleglosci, w ktorej sie znajdowal, Michael widzial jej czerwone paznokcie przypominajace rany po oparzeniu papierosem. Oczy matki byly ciemne, schowane pod rondem kapelusza i za tymi dziwnymi malymi maskami, ktore wyciskala z tubek lezacych na toaletce i nakladala na powieki. Michael podejrzewal, ze robila to, zeby sie ukryc przed nim.
– Kotku… Przyjdz tutaj, prosze. Jestes mi potrzebny. Michael podniosl sie powoli i podszedl do niej.
– Przyszlam do domu przed chwila. Po drodze nie mialam czasu. Chce, zebys poszedl do sklepu spozywczego po zakupy.
– Oj, nie – odrzekl chlopiec tonem tragicznym.
– Wiem, ze nie chcesz – powiedziala matka. – Ale widzisz, przyjda zaraz panstwo Klevan, panstwo Abernathy i panstwo Potter. Potrzebne mi mleko i kawa.
– Nie, nie moge.
– Alez mozesz. Jestes przeciez moim malym zolnierzykiem. Malym, dzielnym zolnierzykiem.
– Nie, nie – jeknal. – Nie moge tego zrobic z pewnych powodow.
– I uwazaj, jak bedziesz bral reszte. Zeby cie nie oszukali.
– Oni nie pozwola mi przejsc przez ulice – odpowiedzial Michael. – Ja nie wiem, gdzie to jest!
– Nie martw sie. Ja ci powiem – obiecala matka uspokajajacym tonem. – Napisze ci na kartce.
– Nie moge.
– Zrob to dla mnie. No, idz, predziutko.
– Nie.
– Masz dwanascie lat. Potrafisz to zrobic. Matka nie dawala sie wyprowadzic z rownowagi.
– Nie, nie! Sklep jest zamkniety.
– Mleko i kawe. Idz i kup… sklep jest otwarty. Badz dzielny.
W tym momencie przybyli panstwo Klevan czy tez panstwo Milford i matka nie zdazyla napisac na kartce, gdzie jest sklep. Kazala mu juz isc. Michael, przerazony tak, ze chcialo mu sie wymiotowac, ruszyl w droge, sciskajac w garsci banknot pieciodolarowy.
Po godzinie do zdenerwowanej matki zatelefonowano ze sklepu. Mi-chael wszedl tam przed dziesiecioma minutami i narobil zamieszania.
– Pani syn – powiedzial kierownik – chce kupic sklep.
– Chce kupic sklep? – zapytala zdumiona matka.
– Mowi, ze pani mu kazala go kupic. Wezwe chyba policje. Dotknal jednej-z kasjerek. Wie pani, jej piersi. Kasjerka jest zszokowana.
– O Boze.
Matka pedem udala sie do sklepu.
Trzesacy sie ze strachu Michael stal kolo kasy. Kiedy okazalo sie, ze nie moze zrobic tego, co mu matka kazala, mowiac…Idz i kup… sklep… przestal myslec, chwycil kasjerke za tluste ramie i wsadzil jej pieniadze do kieszeni bluzki.
– Niech pani to wezmie! – krzyczal. – Niech pani wezmie te pieniadze!
Matka zabrala go do domu i zaprowadzila prosto do lazienki.
– Boje sie.
– Boisz sie, kochanie? Moj dzielny zolnierzyk sie boi? A czego?
– Gdzie ja bylem? Nic nie pamietam.
– Niczego. Nie pamietam niczego. A teraz zdejmij to brudne ubranie. Na ubraniu byly wiory i kurz, gdyz Michael w sklepie rzucil sie na
podloge, chcac sie schowac w momencie, kiedy matka wpadla tam z plonacym wzrokiem.