– Me wiem.
Pacjent mowil stlumionym glosem i poruszal jezykiem, chcac zwalczyc polekowa suchosc w ustach spowodowana proketazyna.
Procesy adaptacyjne powoduja stres – pomyslal Kohler – a stres jest rzecza, z ktora schizofrenikom najtrudniej sobie poradzic, tymczasem tutaj, na oddziale przejsciowym, Ronnie musial adaptowac sie do wielu rzeczy. Musial podejmowac decyzje. Musial brac pod uwage upodobania innych, przebywajacych wraz z nim na oddziale, a takze uwzgledniac to, ze ci inni czegos nie lubia. Stracil poczucie bezpieczenstwa, ktore mial w szpitalu. Kazdego dnia stawal w obliczu tych problemow i zmartwiony Kohler widzial, ze sobie nie radzi.
Na zewnatrz, za oknem, ledwie widoczny w ciemnosci, znajdowal sie trawnik, ktory pacjenci przez cale lato pieczolowicie kosili, a teraz pedantycznie uprzatali – usuwali z niego kazdy lisc, ktory popelnil ten blad, ze na niego spadl. Kohler spojrzal w okno i zobaczyl w nim odbicie swojej wy-mizerowanej twarzy – z ogromnymi oczodolami i zbyt waskiej u dolu. Po raz tysieczny w tym roku pomyslal, ze powinien zapuscic brode, zeby jego twarz wygladala na mniej wychudzona.
– Jutro – powiedzial do zmaltretowanego pacjenta – jutro cos z tym zrobimy.
– Jutro? A to wspaniale! Do jutra ja moge umrzec. I pan tez, doktorku. Niech pan o tym nie zapomina – warknal pacjent, szydzac z czlowieka, ktoremu zawdzieczal nie tylko jako taki spokoj ducha, ale rowniez zycie.
Jeszcze przed podjeciem decyzji, ze bedzie studiowal medycyne, Kohler nauczyl sie, ze tego, co mowia lub robia schizofrenicy, nie trzeba brac osobiscie i ze na schizofrenikow nie nalezy sie obrazac. Slowa Ronniego zdenerwowaly go, ale tylko dlatego, ze swiadczyly o pogorszeniu sie stanu zdrowia pacjenta.
Ronnie byl jednym z klinicznych bledow Kohlera. Zakwalifikowany wbrew woli na leczenie w Szpitalu Stanowym w Marsden, reagowal dobrze na zastosowana tam kuracje. Po wielu probach znaleziono dla niego odpowiedni lek i dawke, a potem Kohler zaczal go tez poddawac psychoterapii. Ronnie radzil sobie doskonale. Kiedy jedna z pacjentek oddzialu przejsciowego przeniosla sie do wlasnego mieszkania, Kohler umiescil go na oddziale. Ale stresy zwiazane z zyciem w zbiorowosci natychmiast spowodowaly ujawnienie sie najgorszych stron choroby Ronniego. Pogorszylo mu sie: byl w zlym humorze, przybral postawe obronna i mial objawy pa- ranoidalne.
– Nie wierze panu – warknal teraz. – Dobrze widze, co tu sie dzieje, i nie podoba mi sie to wcale. I dzis w nocy bedzie burza. Burza elektryczna, elektryczny otwieracz. Rozumie pan? Pan mi mowi, ze potrafie sie otworzyc, ze potrafie zrobic to czy tamto. A to jest cholerna bzdura!
Uruchamiajac swoja doskonala pamiec, Kohler zakonotowal sobie, w jaki sposob Ronnie mowi, jak uzywa slow „elektryczny', „otwieracz' i „otworzyc sie' oraz co spowodowalo u niego atak leku. Dzis wieczorem bylo za pozno na wykorzystanie tych obserwacji. Kohler postanowil wiec przejrzec papiery mlodego czlowieka na drugi dzien rano. Zrobi to w swoim gabinecie w szpitalu i zanotuje swoje obserwacje. Teraz natomiast przeciagnal sie i uslyszal, jak trzeszcza mu kosci.
– Czy chcialbys wrocic do szpitala, Ronnie? – zapytal, chociaz sam podjal juz w tej sprawie decyzje.
– Wlasnie o to mi chodzi. Tam nie ma takiego halasu.
– Rzeczywiscie, tam jest ciszej.
– Chyba chce tam wrocic, panie doktorze. Musze tam wrocic – powiedzial Ronnie tonem kogos, kto przegrywa spor. – Jest po temu tyle powodow, ze trudno je wyliczyc.
– No dobrze. Wrocisz. We wtorek. A teraz pospij.
Ronnie, wciaz ubrany, skulil sie, lezac na boku. Kohler nalegal, zeby wlozyl pizame i przykryl sie porzadnie. Ronnie wykonal polecenie bez komentarzy. Kazal Kohlerowi zostawic zapalone swiatlo i nie powiedzial „dobranoc', kiedy lekarz wychodzil z pokoju.
Kohler przeszedl po oddziale, powiedzial „dobranoc' tym pacjentom, ktorzy jeszcze nie spali, i zamienil kilka slow z siedzacym w swietlicy i ogladajacym telewizje sanitariuszem na nocnym dyzurze.
Przez otwarte okno powial wiatr i Kohler, przywabiony przez ten powiew, wyszedl na zewnatrz. Jak na listopad, ta noc byla dziwnie ciepla. Kohlerowi przypomnialo sie, jak pewnego jesiennego wieczora szedl po plycie lotniska od schodkow samolotu. Byl wtedy na ostatnim roku studiow medycznych. Tego roku podroz z lotniska La Guardia na lotnisko Ra-leigh-Durham byla dla niego jak podroz kolejka podmiejska, gdyz przelatal dziesiatki tysiecy mil miedzy dwoma miastami. Tego wieczora wrocil z Nowego Jorku, z wakacji z okazji Swieta Dziekczynienia. Spedzil wieksza czesc tych wakacji w Szpitalu Psychiatrycznym na Manhattanie, a nastepnie caly dzien w gabinecie swojego ojca, ktory przekonywal go – na przemian spokojnie i natarczywie – ze powinien zostac internista. Posunal sie nawet do tego, ze zagrozil mu zaprzestaniem finansowania jego studiow.
Nastepnego dnia mlody Richard Kohler podziekowal ojcu za goscinnosc, wsiadl do samolotu, wrocil na uczelnie, a w poniedzialek zglosil sie do kwestury i zlozyl podanie o stypendium, ktore mialo pozwolic mu na kontynuowanie studiow na psychiatrii.
Kohler jeszcze raz ziewnal, wyobrazajac sobie wlasne mieszkanie znajdujace sie o pol godziny drogi stad. Szpital polozony w wiejskiej okolicy, w ktorej mozna bylo sobie pozwolic na bardzo duzy dom z ogromnym ogrodem. Ale Kohler wolal z tego zrezygnowac. Dla wlasnej wygody. Nie chcial kosic trawy, zajmowac sie ogrodem ani malowaniem. Chcial miec miejsce, do ktorego moglby uciec, nieduze mieszkanie, w ktorym byloby wszystko, co trzeba. I mial takie mieszkanie. Byly w nim dwie sypialnie, dwie lazienki i taras. Nie brakowalo tez pewnych luksusow. Lazienki byly doskonale wyposazone, w pokojach znajdowalo sie kilka plocien Hock-neya i innych dosc znanych malarzy. Kuchnie natomiast posredniczka okreslila jako „zaprojektowana'. (Ale czy wszystkie kuchnie nie sa przez kogos zaprojektowane? – zapytal ja Kohler i z satysfakcja sluchal jej przymilnego smiechu). To mieszkanie, znajdujace sie na szczycie wzgorza, z ktorego w dzien rozciagal sie widok na szachownice pol i lasow, a w nocy na migotliwe swiatla Boyleston, bylo dla Kohlera – calkiem doslownie – wyspa zdrowia psychicznego w swiecie szalenstwa.
Jednakze dzis wieczorem Kohler wrocil na oddzial przejsciowy, pokonal skrzypiace schody i wszedl do pokoju, ktory mial dziesiec stop szerokosci i dwanascie dlugosci, i byl wyposazony tylko w lozko, komode i lustro przytwierdzone do sciany.
Kohler zdjal marynarke, rozluznil krawat i polozyl sie na lozku, zrzucajac buty. Spojrzal przez okno i zobaczyl swiecace mdlym swiatlem gwiazdy, a potem zauwazyl na zachodzie chmury zasnuwajace polowe nieba. Burza. Slyszal, ze ma byc gwaltowna. Sam lubil deszcz, ale martwil sie o pacjentow – mial nadzieje, ze nie bedzie zbyt wielu piorunow, ktore przeraza niejednego z nich. Ta troska uleciala jednak w momencie, gdy zamknal oczy. Sen byl jedyna rzecza, o jakiej potrafil teraz myslec. Czul jego smak. Ze zmeczenia bolaly go nogi. Ziewnal tak, ze oczy zaszly mu lzami. Nie uplynelo pol minuty, a on juz spal.
3
Kazda zlozyla z tuzin podpisow i obie staly sie milionerkami.
Przed nimi na biurku lezalo mnostwo dokumentow pokrytych pismem z zakretasami. W dokumentach tych roilo sie od slow i zwrotow w rodza-
ju niniejszym i zwazywszy, ze. Byly to dobrowolne pisemne oswiadczenia zlozone pod przysiega, pokwitowania, zwolnienia od zobowiazan, upowaznienia. Owen, z mina powazna, jak na prawnika przystalo, powtarzal z chwila podpisania kazdego dokumentu „formalnosci dopelniono', po czym przystawial swoja pieczec, skladal podpis i zaznaczal kolejna pozycje na liscie dokumentow do podpisania. Portia byla ubawiona jego powaga i miala ochote powiedziec cos zlosliwego. Lis natomiast, przyzwyczajona po szesciu latach malzenstwa do takich zachowan meza, nie zwracala na to uwagi.
– Czuje sie jak prezydent podpisujacy traktat – powiedziala.
Wszyscy troje siedzieli w gabinecie wokol masywnego, czarnego, mahoniowego biurka, ktore ojciec Lis przywiozl w latach szescdziesiatych z Barcelony. Na te okazje, na okazje przejecie przez nie majatku, Lis wydobyla z jakichs zakamarkow zniszczony, skladajacy sie z wycinkow plakat, ktory sama wykonala dziesiec lat temu. Sluzyl on jako dekoracja podczas przyjecia urzadzonego z okazji sprzedazy firmy ojca przechodzacego wlasnie na emeryture. Po lewej stronie plakatu przyklejone bylo zdjecie pierwszego szyldu jego firmy z wczesnych lat piecdziesiatych – malego, recznie malowanego prostokata z napisem LAuberget i Synowie, sp. z o.o. Tuz obok