– Mowi pan tak, jakby on byl niewinny.
– On jest niewinny.
Czy ten doktorek nie za bardzo jest przyzwyczajony do tego, ze ludzie kupuja to, co on im wciska? – pomyslala Lis ze zloscia. Czy nie za bardzo sie przyzwyczail do tych swoich poslusznych pacjentow, ktorzy kiwaja chorymi glowami i odchodza, szurajac nogami, zeby wykonac jego polecenia? I do zmartwionych czlonkow ich rodzin, ktorzy chlona jego pompatyczne slowa jak gabka wode? I do mlodych, przerazonych stazystow i pielegniarek?
– Jak pan moze przedstawiac go w takim romantycznym swietle? On jest po prostu zbiorem kosci i miesni mogacych wykonac to, co zalegnie sie w oszalalej glowie. Jest maszyna, ktora wpadla w krwiozerczy amok.
– Wcale nie. Michaela dreczy poczucie niemoznosci. On nie moze stac sie tym, czym powinien byc w swoim wlasnym mniemaniu. Na tym polega jego wewnetrzny konflikt objawiajacy sie jako cos, co nazywamy szalenstwem. Jego urojenia sa dla niego wyjasnieniem. Wyjasniaja mu, dlaczego nie moze byc taki jak inni.
– Wyglada na to, ze pan chce powiedziec, ze jego choroba nie jest przez nikogo zawiniona. Ale nikt tez nie jest winien temu, ze sa tornada. Jednak gdybysmy potrafili, powstrzymalibysmy je. Powinnismy tez powstrzymac Hrubeka. Ktos powinien… zamknac go i wyrzucic klucz. – Omal nie powiedziala „dogonic go i zastrzelic'. – On jest po prostu psychopata! – dokonczyla.
– To nieprawda. Wcale nim nie jest. Psychopatia to cos zupelnie innego niz schizofrenia. Psychopaci dobrze sie przystosowuja do zycia w spoleczenstwie. Wydaje sie, ze funkcjonuja jak normalni ludzie. Maja prace i rodzine, ale sa calkowicie amoralni i pozbawieni emocji. To oni sa zli. Psychopata moglby pania zabic dlatego, ze zajela mu pani miejsce na parkingu, albo dlatego, ze nie chciala mu pani dac dziesieciu dolarow. I zrobilby to bez wahania. A Michael zabilby tylko z powodu, dla ktorego zabilaby i pani – na przyklad w celu samoobrony.
– Wiec Michael jest nieszkodliwy, panie doktorze? Czy to chce mi pan powiedziec?
– Nie, oczywiscie, ze nie. Ale… – Kohler przerwal. – Przykro mi, ze wyprowadzilem pania z rownowagi – dokonczyl.
Lis milczala przez chwile, a potem powiedziala spokojnie:
– Nie, to nie to. Patrzymy na te rzeczy inaczej, to wszystko.
– Pozno juz. Wykorzystalem swoje dwadziescia minut.
Kohler wstal i poszedl w strone kuchni. Kiedy byl juz przy kuchennych drzwiach, powiedzial:
– Jest jeszcze jedna rzecz, ktora mnie interesuje. Dlaczego on laczy pania ze zdrada? „Ewa od zdrady'. „Zemsta'. „Zawsze'. Dlaczego?
– Chyba dlatego, ze zeznawalam przeciwko niemu. Podniosla rece gestem majacym oznaczac, ze to bardzo proste.
– Mysli pani, ze to o to chodzi?
– Tak przypuszczam. Ale oczywiscie nie mam pewnosci.
Kohler kiwnal glowa i zamilkl. W chwile pozniej, pukajac sie palcem w glowe, dokonal kolejnego myslowego przeskoku.
– Za miastem jest takie miejsce z samochodami, prawda? Lis myslala, ze zle uslyszala.
– Miejsce z samochodami? Tak pan powiedzial?
– No tak. Punkt sprzedazy.
– Ach, rzeczywiscie. Ale…
– Mysle o tym duzym. Takim oswietlonym. O punkcie Forda.
– No tak, jest punkt Kleppermana sprzedajacy fordy.
– Gdzie to jest dokladnie?
– Pol mili za miastem. Przy szosie numer 236. Za wzgorzami, na wschod od miasta. Dlaczego pan pyta?
– Tak z ciekawosci.
Lis czekala na jakies wyjasnienie, ale wyjasnienie nie nastapilo. Bylo jasne, ze Kohler zakonczyl juz ten wywiad czy to przesluchanie. Odchrzaknal i podziekowal jej. Lis byla zadowolona, ze jego wizyta dobiega juz konca. Bo ta wizyta zdenerwowala ja.
Co z tego, co mu powiedzialam, jest dla niego cenna informacja? – zastanowila sie zdezorientowana.
No i co on przede mna zatail?
Kiedy byli juz na zewnatrz i szli w strone samochodu, spojrzeli oboje w niebo na geste chmury. Wiatr wial teraz wsciekle, rozwial Lis wlosy, ktore zakryly jej twarz.
– Panie doktorze – Lis dotknela jego chudego ramienia. – Prosze mi powiedziec, jakie istnieje prawdopodobienstwo, ze on zmierza tutaj, do mojego domu?
Kohler dalej patrzyl w niebo.
– Jakie istnieje prawdopodobienstwo? Wedlug mnie prawdopodobne jest to, ze go wkrotce zlapia. A nawet jezeli go nie zlapia, to on nie zajdzie
sam az tak daleko. Ale jezeli prosi mnie pani o rade, to powiem pani, ze powinna pani pojechac do tego hotelu.
Patrzyl na nia przez moment, a potem zrobilo sie jasne, ze mysli juz
0 czyms innym. Byc moze wedrowal w wyobrazni przez zarosla i lasy razem ze swoim przerazonym, szalonym, zagubionym pacjentem. Lis, obserwujac go zmierzajacego do samochodu, pozbyla sie na chwile zlosci i dojrzala w nim kogos, kim byl w istocie – ambitnego, niezlomnego i oddanego pacjentom mlodego lekarza. Ktorego na dodatek na pewno cechowala cholerna inteligencja. Wyczula jednak, ze jest w nim cos jeszcze, i przez kilka chwil nie byla w stanie dociec, co to takiego. Zrozumiala, co to bylo, dopiero wtedy, kiedy jego samochod zniknal w ciemnosci. Zrozumiala, ze doktor Richard Kohler byl bardzo zatroskany.
Karetka i samochod policyjny przybyly rownoczesnie, oswietlajac jaskrawym swiatlem dolne galezie drzew. Hamulce zapiszczaly i w ogrodzie pojawili sie mezczyzni i kobiety w mundurach. Pojawil sie tez sprzet, nosze
1 jakies urzadzenia ze swiatelkami i guzikami. Sanitariusze pobiegli w strone duzego domu w stylu kolonialnym. To samo zrobili policjanci, chowajac w biegu swoje dlugie latarki.
Owen Atcheson siedzial na schodkach przed kuchennymi drzwiami, ktore byly wciaz otwarte. Patrzac na sanitariuszy podbiegajacych do drzwi, podpieral sobie glowe obiema rekami.
– To pan dzwonil pod 911? – spytal go jeden z tych sanitariuszy. – I zawiadomil, ze napadnieto kobiete?
Owen kiwnal glowa.
– Gdzie ona jest?
– W kuchni – odpowiedzial Owen glosem czlowieka bardzo zmeczonego i zniecheconego. – Ale mozecie sie nie spieszyc.
– Jak to?
– Powiedzialem: nie ma co sie spieszyc. Ona pojedzie juz tylko do kostnicy.
mm
Duchy zmarlych
19
Kto to jest? Chyba nie Mary Haddon? Boze drogi, to chyba nie ich corka!
– Nie, to nie ona.
– To nie Mary?
– Spojrzcie na nia, na litosc boska! Przeciez to nie Mary.
Ale nikt nie chcial spojrzec. Woleli patrzec na kalendarz scienny, na notatki przypominajace, ze trzeba wyslac rozne rzeczy, na rozbita filizanke, na kawalki papieru przytwierdzone do lodowki w kolorze awokado ma-gnesikami