Nic.
Ruszyl w strone tylnych drzwiczek… On moze byc pod spodem!
Owen opadl na trawe i skierowal pistolet w dol, celujac pod samochod. Przestraszyla go zwisajaca jak zgiete ramie strzaskana rura. Ale Hrube-ka tam nie bylo. Owen wstal i odetchnal kilka razy gleboko, a potem przelozyl bron do lewej reki i jednym szarpnieciem otworzyl tylne drzwiczki samochodu.
Pusto. W srodku nie bylo sladu Hrubeka, jezeli nie liczyc zwierzecego, przypominajacego pizmo zapachu i resztek strzaskanej czaszki zwierzecej – takiej jak ta, ktora Hrubek zostawil na kolanach kobiety w Clover-ton. Kluczyki byly w stacyjce.
Owen wstal i rozejrzal sie. Liscie przykryly wszelkie slady stop (jezeli ktos tu takie w ogole zostawil), nie bylo tez widac krwi ani innych sladow.
Owen stanal za cadillakiem, tylem do niego, i spojrzal w las – wilgotny, szary i ciemny. Serce mu zamarlo. Wiedzial, jak trudno jest tropic na mokrych lisciach w ciemnym lesie. A na dodatek oszolomiony po wypadku Hrubek mogl teraz bladzic bez celu. Mogl pojsc w ktorymkolwiek kierunku. Mogl… Bagaznik!
Owen odbezpieczyl bron, odwrocil sie na piecie i wycelowal w duza, po-wgniatana metalowa powierzchnie. Bagaznik to doskonala kryjowka. Ten mial guzik z dziurka od klucza, ale – poniewaz cadillac byl wozem starego typu – nie zamykal sie automatycznie. Owen podszedl blizej. Dotknal zimnego chromowanego zamka i nacisnal go. Bagaznik otworzyl sie. Owen podniosl pokrywe i odskoczyl.
W duzym bagazniku bylo dosc miejsca nawet dla kogos tak poteznej budowy jak Hrubek. Ale Hrubeka nie bylo w srodku.
Owen odwrocil sie w strone lasu i, zgiety wpol, pobiegl w kierunku najblizszej przerwy w wysokim zywoplocie utworzonym przez drzewa i podszycie. W jednej chwili pochlonela go ciemnosc. Owen oswietlil ziemie latarka, kreslac powoli jej swiatlem litere U. Po dziesieciu minutach znalazl dwa slady butow Hrubeka. Slady prowadzily glebiej w las. Owen poczul zapach sosen w wilgotnym powietrzu. Jezeli Hrubek wyszedl sposrod drzew lisciastych, jego slady beda widoczne wsrod sosnowych igiel. Owen nie uszedl jeszcze trzystu stop, kiedy uslyszal gluche stukniecie i trzask – cos jakby odglos nieostroznego stapniecia.
Wycelowal w tamta strone pistolet.
Szedl starannie odmierzanymi krokami, stawiajac stopy w miejscach, gdzie nie bylo lisci, i nie robiac najlzejszego halasu. Zgial sie wpol, trzymajac bron w pogotowiu, i stanal na wonnych sosnowych iglach.
Mezczyzna siedzial na pniu zwalonego drzewa i masowal sobie wyciagnieta noge. Wygladal jak ktos, kto odpoczywa na niedzielnym spacerze. Byl szczuply, a na glowie mial czapeczke baseballowa z napisem Mets.
– Wyglada na to, ze sie nam wymknal – powiedzial do Owena, podnoszac na niego wzrok i nie okazujac zdziwienia. – Wiec to pan jest tym kims, kto tak jak ja poluje na nagrode. Musimy chyba pogadac…
Kobieta miala trzydziesci szesc lat i przez cale zycie mieszkala w tym malym bungalowie. Przez szesc ostatnich lat, po smierci matki, mieszkala tu sama. Ojca nie widziala od czasu, kiedy ten, spowodowawszy ciaze swojej drugiej corki, zostal za to aresztowany i zabrany do wiezienia. W tydzien po procesie jej siostra takze opuscila dom.
Zycie kobiety uplywalo na pakowaniu do kartonow plytek montazowych majacych nastepnie stac sie elementami jakichs nieznanych jej urzadzen, na jedzeniu lunchow z kilkoma innymi robotnicami, na szyciu, na chodzeniu do kosciola i czytaniu gazety w dni wolne od pracy oraz ogladaniu telewizji w czasie wolnym w pozostale dni tygodnia.
Jej dom byl wyspa rozsadku i prostoty lezaca na porosnietej trawa polanie, w lesie bedacym jednym z najstarszych lasow na Polnocnym Wschodzie. Majaca pol akra powierzchni polana tworzyla prawie idealne kolo. Harmonie na niej panujaca zaklocal tylko zardzewialy wrak furgonetki, ktora nie miala juz nigdzie pojechac o wlasnych silach, oraz lodowka bez drzwi. Te lodowke ojciec kobiety mial zamiar wywiezc na wysypisko w sobote, dziesiec lat temu, ale rozmyslil sie wtedy i postanowil tego nie robic, tylko zlozyc wizyte w sypialni jednej z corek.
Kobieta, bedaca szczupla, delikatna blondynka, miala pospolita twarz i dobra figure, chociaz idac czasami z kolezankami na plaze w Indian Leap albo nad rzeka w Klamath Falls wkladala zabudowany kostium kapielowy, ktory kupila w firmie wysylkowej, zeby nie musiec mierzyc go w sklepie. Umawiala sie na randki z kilkoma mezczyznami – przewaznie z takimi, ktorych poznala w kosciele – ale rzadko dobrze sie podczas tych randek bawila. Ostatnio zreszta zaczela, z pewna ulga, myslec o sobie jako o starej pannie.
Teraz przygotowywala sobie wlasnie galaretke z mandarynkami, ktora miala zjesc przed snem, i filizanke goracego mleka. Robiac to, uslyszala jakis halas w ogrodku. Podeszla do okna, ale zobaczyla tylko liscie niesione przez wiatr i strugi deszczu. Wrocila wiec do stolu z klonowego drewna.
Usiadla, zmowila modlitwe, polozyla sobie serwetke na kolanach, a pozniej, otwierajac gazete z programem telewizyjnym, podniosla do ust lyzeczke z galaretka.
Rozleglo sie pukanie do drzwi frontowych, a jej wydalo sie, ze wstrzasa ono calym domem. Lyzeczka spadla na stol, zelatynowy szescian stoczyl jej sie na kolana, a potem na podloge. Kobieta zerwala sie na rowne nogi i zapytala:
– Kto tam?
– Jestem ranny. Mialem wypadek. Moze mi pani pomoc? Byl to glos mezczyzny.
Kobieta zawahala sie, podeszla do drzwi frontowych, a potem zalozyla lancuch i wyjrzala przez szpare w drzwiach. Wysoki facet stal zgiety wpol, przytrzymujac sobie dlonia ramie. Wygladal na robotnika.
– Kim pan jest?
– Jechalem samochodem i mialem wypadek. Jestem ranny. Prosze mi pomoc.
O nie, za Boga, dziekuje bardzo.
– Zadzwonie po pogotowie. Prosze tu poczekac.
Kobieta zamknela drzwi na zasuwke i podeszla do stolika, na ktorym stal telefon z obrotowa tarcza. Podniosla sluchawke. Nacisnela widelki kilka razy, ale w telefonie panowala cisza.
– O Boze – powiedziala kobieta, przerazona.
Bo uswiadomila sobie, ze ten dzwiek, ktory slyszala niedawno, dochodzil z miejsca, przez ktore przebiegala linia telefoniczna. Jednak ta mysl blysnela jej tylko na moment, gdyz Michael Hrubek, ktoremu znudzilo sie czekanie pod drzwiami, wylamal je kopniakiem. Ogromny i mokry wszedl do saloniku i powiedzial:
– No niezle. Ale telefon nie dziala. Juz ja wiem o tym najlepiej.
Stojac pod gestymi sosnami, ktore stanowily pewna oslone przed deszczem, Owen zapytal, jak Trentonowi Heckowi udalo sie wysledzic cadil-laka.
– Szedlem po tropie tego swira do Cloverton. Tam zobaczylem panskie slady i slady opon pana samochodu. Widzialem, ze posuwa sie pan na zachod. Pojechalem za panem. Potem zobaczylem zaparkowanego dzipa i doszedlem do wniosku, ze moze on zalezec do pana. Moj pies od razu odnalazl trop Hrubeka przy cadillaku.
– Czy ten detektyw policyjny mial jakies nowe wiadomosci?
– Jaki detektyw?
– Nie pamietam, jak on sie nazywa. – Owen poklepal sie po kieszeni, szukajac wizytowki, ktora dostal od detektywa. – Ten detektyw w Clo-verton. Ten, co byl w tym domu, w ktorym on zabil te kobiete.
– Co takiego? – wybuchnal Heck.
– To pan o tym nie wie? Nie byl pan w tym domu?
– Ja nie widzialem zadnego domu. Pojechalem na zachod, skoro tylko zobaczylem panskie slady.
Owen opowiedzial Trentonowi Heckowi o zabojstwie, o calej tej jatce w Cloverton. A potem o starych samochodach w szopie.
– Myslalem, ze on bedzie chcial nas zmylic, jadac na tym motocyklu. I okazalo sie, ze tak bylo. Pojechal na nim kilkaset jardow na poludnie, a potem go wrzucil gdzies do bagna. Sadze, ze po to, zeby wszystkich skolowac. Potem wzial cadillaka i przyjechal nim tutaj. Ten facet jest stanowczo za sprytny.
– A dlaczego pan sie tym wszystkim zajmuje? – zapytal Heck. Owen schylil sie i rozwiazal, a potem zawiazal sobie sznurowadla
u butow, ktore, mimo ze zablocone, wygladaly na tak drogie, jak Heck sie spodziewal. A potem wyprostowal sie i powiedzial:
– Ten czlowiek, ktorego on zabil w Indian Leap, byl moim przyjacielem. I moja zona to widziala.
Heck kiwnal glowa, myslac, ze to rzuca na sprawe nowe swiatlo.
– Powiem panu cos. Pojde po psa. On siedzi spokojnie, kiedy mu sie kaze, ale potem ma zamet w glowie.