– Nie sadze.
Portia pokrecila glowa, a potem obserwowala, jak Lis wyjmuje pistolet z kieszeni i nieudolnie usiluje go zaladowac.
– Lis…
– Co?
– Nic. Ja tylko… Nie, juz nic.
Lis ostroznie wklada kurtke, trzymajac pistolet lufa do dolu. Zatrzymuje sie przy drzwiach kuchennych i rozglada sie. W domu jest ciemno. Ciemno jest w tym starym domu o trzech kondygnacjach, pelnym kwiatow i ksiazek, i duchow wielu zmarlych. Lis stoi i mysli: Jakie to dziwne – to, ze jestesmy smiertelni, przeraza nas tylko czasami, i to na bardzo krotko, w chwili gdy myslimy o lakierowanych paznokciach albo o przemijaniu muzyki, albo o bliskosci spiacych cial, a nigdy w chwilach takich jak ta. Lis odbezpiecza bron i nie czuje strachu, wychodzac na zalane deszczem podworze.
Owen Atcheson, caly mokry i cierpiacy katusze, pochylil sie i schowal za nasypem oslaniajacym row irygacyjny, kulac sie jak dziecko. Tymczasem niebo nad nim rozswietlila blyskawica. Grzmot, ktory po niej nastapil, spowodowal, ze Owen zaszczekal zebami i ze ostry bol przeszyl jego lewe ramie.
O Boze, spraw, bym po tym wszystkim nie zginal od pioruna.
Owen spojrzal w glab Cedar Swamp Road, ktora piec minut wczesniej przejechal, rozpryskujac brudna wode deszczowa, dzip bedacy wedlug niego dzipem Willa McCaffreya. Owen domyslil sie, ze ten stary balwan Will pracowal w nadgodzinach i teraz wreszcie wracal do domu.
Doszedlszy do takiego wniosku, osunal sie z powrotem w brudna, spieniona wode. Nie przejal sie jednak tym, ze sie w niej zanurzyl. Podczas polowan nieraz godzil sie z tym, ze gryza go pijawki i komary i ze musi znosic bardzo niskie temperatury. Dzisiaj mial ze soba jedynie pistolet i dwadziescia naboi, a podczas roznych wypraw nieraz zdarzalo mu sie niesc nie tylko bron, ale i wazacy osiemdziesiat funtow plecak, a czasami i rannego towarzysza broni.
Z takimi niewygodami potrafil sobie radzic. O wiele bardziej niepokojace bylo dla niego pytanie: „Gdzie, do cholery, jest moja ofiara?'
Owen chyba po raz dziesiaty przyjrzal sie okolicy. No tak, byl zdania, ze do domu mozna podejsc, idac z dala od drogi i przez las. Ale do tego potrzebny bylby kompas. No i czas. Co najmniej kilka godzin. Hrubek, wybrawszy taka droge, musialby poza tym przeplynac przez jezioro i przejsc jego brzegiem, a brzeg ten byl bardzo zarosniety, co praktycznie uniemozliwialo dojscie z tamtej strony. Zreszta Hrubek dowiodl juz tego wieczora, ze woli drogi – tak jakby w swoim ulomnym umysle zywil przekonanie, ze ludzi mozna polaczyc tylko za posrednictwem asfaltu czy betonu.
Drogi, pomyslal Owen. Samochody…
Ten dzip…
McCaffrey – przypomnial sobie – nie mieszka po polnocnej stronie miasta. Jego bungalow stoi poza miastem, po stronie zachodniej. McCaffrey nie mial wiec zadnego interesu na Cedar Swamp Road, a w kazdym razie nie mogl tedy jechac do domu. Ktos, kto nie mieszka w tej okolicy, jezdzi tedy tylko po to, zeby skrocic sobie droge do centrum handlowego w Chilton. A o tej porze nocy z pewnoscia wszystkie sklepy sa zamkniete.
Owen podniosl wzrok, popatrzyl przez chwile na zalana deszczem droge, a potem wygramolil sie z wody i, pokonujac bol, puscil sie biegiem w strone domu, w ktorym znajdowala sie jego zona.
29
Trenton Heck powoli wspinal sie na ogromna polke skalna znajdujaca sie w srodku posiadlosci Atchesonow.
Powierzchnia skaly byla mokra i sliska, ale to nie z powodu tej slisko-sci Heckowi trudno bylo sie wspiac na wysokosc dwudziestu stop. To raczej jego nieposluszna noga opozniala wspinaczke. W chwili gdy osiagnal szczyt i upadl na plaska skale, Heck byl wyczerpany i calkiem przemoczony. Uspokoil oddech, rozmasowal sobie udo i przyjrzal sie podjazdowi i lasowi znajdujacym sie pod nim. W lesie nie zobaczyl niczego poza masa szumiacego listowia moknacego na deszczu. Po krotkim odpoczynku wstal powoli i zgiety wpol zaczal sie posuwac wzdluz szczytu pagorka, rownolegle do bialego pasa podjazdu ciagnacego sie w plytkiej dolince lezacej ponizej. Posuwal sie powoli od domu ku Cedar Swamp Road – bardzo pragnac znalezc Hrubeka, ale jeszcze bardziej chcac natrafic na Owena – czlowieka, z ktorym, czul to wyraznie, laczylo go znaczne duchowe pokrewienstwo. Czlowieka, ktory prawdopodobnie byl teraz bezbronny, a moze i ranny.
Posuwajac sie powoli w strone drogi, zlapal sie na tym, ze mysli o zonie tego czlowieka. Wracal ciagle do pytania, ktore pojawilo sie w jego umysle, 'kiedy}echa do Hidgeton, po tymi &kpostefto^ nifc wdawac se do Boyleston. Stojac za wysokim debem i na prozno bladzac wzrokiem po rozciagajacej sie przed nim panoramie, jeszcze raz zadal sobie to pytanie: dlaczego wlasciwie Michael Hrubek dazy do tego, zeby dopasc Lis Atcheson?
Oczywiscie przyczyna moze byc to, ze jest on zupelnym wariatem. Moze rzeczywiscie nim jest – skoro tylu ludzi uwaza go za wariata. Jednak z tego, co Heck zrozumial, Hrubek potrzebowal silnej motywacji, zeby podjac taki wysilek – zeby odbyc te podroz, ktora go tak przerazala. Odbycie tej podrozy oznaczalo dla Hrubeka tyle, co dla niego, Trentona Hecka, podejscie do kogos, kto grozi, ze postrzeli go znowu w noge.
Po co ten czlowiek naraza sie na cos takiego?
Czy z tego powodu, ze Lis zeznawala na jego niekorzysc? Nie, za tym musi kryc sie cos jeszcze. Gdyz prawda bylo to, co on, Heck, jej powiedzial: prawda bylo, ze skazancy rzadko pogarszaja swoja sytuacje, robiac krzywde swiadkom.
Czynia to jedynie wtedy, gdy…
Tak, oni spelniaja swoje grozby jedynie wtedy, gdy swiadek klamal. Ale dlaczego Lis mialaby klamac?
Heck przerwal te rozmyslania, kiedy w pewnej odleglosci od siebie zauwazyl duzy szescian slabego niebieskiego swiatla. Ruszyl w strone tego swiatla i, mruzac oczy, wysilil wzrok. Bylo to swiatlo palace sie w cieplarni. Widocznie Lis zapomniala je zgasic. Heck pomyslal, ze to niedobrze, ale nic na to nie mogl poradzic.
Blysnelo sie i rozlegl sie grzmot. Hecka to zaniepokoilo – nie dlatego, ze sie obawial, ze strzeli w niego piorun, ale dlatego, ze uwazal, ze zle by bylo, gdyby zostal oslepiony. Nie chcial tez stac sie latwym celem, do czego swiatlo blyskawicy moglo sie przyczynic.
Zagrzmialo jeszcze raz.
Ale czy byl to naprawde grzmot? Ten dzwiek przypominal raczej trzasniecie. Zastanowiwszy sie przez chwile, Heck doszedl do wniosku, ze dzwiek dobiegl z podjazdu kolo domu Atchesonow. Zaniepokojony spojrzal w tamta strone, czekajac na sygnal alarmowy, ale nie zablyslo zadne swiatlo.
Heck dotknal nerwowo starego walthera znajdujacego sie w torebce nylonowej i zaczal sie skradac w strone Cedar Swamp Road, rozgladajac sie po gestym lesie. Na ziemi lezal gruby dywan opadlych lisci. W gestwinie Heck zobaczyl z tuzin cieni. Cienie te bardzo przypominaly czlowieka, ktorego szukal. Potem Heck zapomnial o grzmocie przypominajacym wystrzal i ogarnelo go przygnebienie. Zadanie, ktore przed nim stalo, wydawalo mu sie nie do wykonania. Nie znajde ani Owena, ani Hrubeka – pomyslal.
– O rany – mruknal pod nosem.
Odrzucil lapowke Kohlera, przyczynil sie do smierci tamtej kobiety, a teraz po prostu slyszal, jak Adler mowi: „No nie, przykro mi, panie Heck, Hrubeka zlapali chlopcy ze Sluzby Taktycznej. Ale tu ma pan sto dolcow za fatyge'.
– Cholera.
Minute pozniej, kiedy w duchu rozmawial o tych swoich klopotach z Jill, zobaczyl katem oka blysk swiatla docierajacego od strony domu. Ruszyl szybko w tamta strone, myslac, ze to Lis go wzywa. Ale zaraz potem zatrzymal sie i, mruzac oczy, zobaczyl, ze swiatlo odbija sie od lysej, pomalowanej na niebiesko glowy.
Michael Hrubek znajdowal sie o niecale piecdziesiat stop od niego.
Szaleniec nie zdawal sobie sprawy z jego obecnosci i chowal sie w krzakach, w miejscu, z ktorego widac bylo garaz.
Boze, to potwor – pomyslal Heck. Twarz mu plonela, tak byl podekscytowany, widzac po raz pierwszy tego,