ROZDZIAL SIODMY
Chang znaczy po chinsku „lucznik”. Siedzac w kregu razem z ojcem, zona i dziecmi, Sam Chang wyczarowal z niebytu swoje nazwisko, kreslac tworzace je chinskie hieroglify na znalezionej przed domem zlamanej listewce. Obite jedwabiem pudelko, w ktorym przechowywal cenne pedzelki z wlosia wilka, kozla i krolika, a takze obsadke i kamienny kalamarz, poszlo na dno razem z „Fuzhou Dragonem” i musial niestety skorzystac z okropnego amerykanskiego dlugopisu.
Mimo to Chang, ktory nauczyl sie kaligrafii od ojca we wczesnej mlodosci i praktykowal te sztuke przez cale zycie, potrafil nadac idealny ksztalt swoim literom. Wzial listewke i umiescil ja w prowizorycznym tekturowym oltarzyku na obramowaniu kominka w ich nowym mieszkaniu.
– Nasz nowy dom – oznajmil.
Chang Jiechi uscisnal reke syna.
– Bywalo gorzej – powiedzial.
Mimo tych krzepiacych slow Sam Chang poczul, jak ogarnia go palaca niczym goraczka fala wstydu. Wstydzil sie, ze naraza ojca na takie niewygody. Wedlug Konfucjusza tylko powinnosci, jakie ma sie wzgledem wladcy, sa wazniejsze od tego, co syn winien jest ojcu. A obecnie trudno bylo liczyc na rychle polepszenie ich sytuacji.
Nagle rozleglo sie zdecydowane pukanie do drzwi.
Przez chwile nikt sie nie poruszyl. A potem Chang wyjrzal zza zaslony na zewnatrz, odetchnal z ulga i otworzyl z usmiechem drzwi. Do srodka wszedl Joseph Tan i obaj mezczyzni uscisneli sobie dlonie,
Tan, brat przyjaciela Changa z Fujian, przybyl tutaj przed kilkoma laty. Mial amerykanskie obywatelstwo i poniewaz nigdy nie angazowal sie w dzialalnosc opozycyjna, mogl swobodnie podrozowac miedzy Chinami i Stanami Zjednoczonymi. Kiedy ubieglej wiosny Chang zawiadomil go, ze chce zabrac swoja rodzine do Wspanialego Kraju, Tan zalatwil im mieszkanie oraz prace w swojej drukarni dla Changa i jego najstarszego syna.
– Slyszelismy o waszym statku w wiadomosciach – powiedzial. – Mowili, ze wasz szmugler to Duch.
Chang potwierdzil to.
– W takim razie musicie byc bardzo ostrozni. Myslalem, ze bedziecie mogli od razu pojsc do pracy, ale skoro to Duch… Lepiej bedzie zaczekac. Moze w przyszlym tygodniu – zaproponowal Tan i dodal, ze chcialby poznac Williama.
Chang otworzyl drzwi do sypialni i poczatkowo ze zdumieniem, a potem z konsternacja omiotl wzrokiem puste wnetrze. Podszedl do tylnych drzwi i odkryl, ze nie sa zamkniete na klucz. Wymykajac sie, William zostawil je otwarte. Chang poczul, jak ogarnia go panika.
– Musze poszukac mojego syna – oswiadczyl i razem z Tanem wyszedl na ulice.
– Teraz cie pozegnam – rzekl Tan. – I radze, badz stanowczy wobec syna. Musisz nad nim panowac.
Idac ze spuszczona glowa, Chang mijal delikatesy, restauracje i sklepy. W zadnym z tych miejsc nie bylo Williama. W koncu, zerknawszy w glab mrocznej alejki, spostrzegl go w towarzystwie dwoch Chinczykow. William wreczyl cos jednemu z nich, a Chinczyk wcisnal mu w zamian do reki mala torebke, ktora chlopak natychmiast schowal do kieszeni. Dwaj Chinczycy oddalili sie. No nie! Czyzby jego syn kupowal narkotyki?
Kiedy wylonil sie z alejki, zlapal zaskoczonego chlopaka za reke.
– Jak mogles to zrobic? – zapytal wzburzony. – Nie wiesz, ze Duch nas szuka i chce zabic?
– Zostaw mnie w spokoju.
Chang dowiedzial sie tego dnia wielu rzeczy o swoim synu: ze jest krnabrny, ze potrafi krasc samochody i ze rodzinne wiezi, ktore nadawaly sens zyciu Changa, nic dla niego nie znacza.
– Co to za ludzie, z ktorymi byles? – zapytal Williama, kiedy zblizali sie do domu.
– Z nikim nie bylem.
– Co ci sprzedali? Narkotyki?
Jedyna odpowiedzia bylo pelne irytacji milczenie.
Staneli przed frontowymi drzwiami. William chcial minac ojca, lecz ten siegnal do jego kieszeni, wyciagnal torebke i zaskoczony ujrzal w srodku srebrzysty pistolet.
– Po co ci to? – szepnal ostro.
– Zdobylem to, zeby nas bronic! – krzyknal chlopak.
– Ja bede nas bronil. I nie tym.
– Ty? – rozesmial sie drwiaco William. – Ty pisales tylko te swoje artykuly o Tajwanie i demokracji, i wpedziles nas w tarapaty. To ty postanowiles tu przyjechac. Duch zabil juz innych. Co bedzie, jesli sprobuje zabic i nas? Co wtedy zrobimy?
– Ukryjemy sie, dopoki nie znajdzie go policja.
– A jesli go nie znajdzie?
– Dlaczego okrywasz mnie hanba? – zapytal z gniewem Chang. William potrzasnal glowa, wszedl do mieszkania i zatrzasnal za soba drzwi sypialni.
– Dokad poszedl? – zapytal Chang Jiechi.
– Niedaleko. Przyniosl to. – Sam Chang pokazal ojcu pistolet. – Dlaczego on mnie nie szanuje? – westchnal bolesnie, po czym schowal bron na pawlaczu i usiadl obok starca na cuchnacej stechlizna kanapie.
Ojciec przez chwile sie nie odzywal.
– Gdzie nauczyles sie wszystkich madrych rzeczy, synu? – zapytal w koncu z kpiacym blyskiem w oku. – Co uksztaltowalo twoj umysl i twoje serce?
– Moi profesorowie, ksiazki, koledzy. Ale przede wszystkim ty, Baba.
– Ja? Nauczyles sie czegos ode mnie? – udal zdziwienie Chang Jiechi.
– Oczywiscie.
Starzec nic nie odrzekl, ale na jego poszarzalej twarzy pojawil sie usmieszek.
– Chcesz powiedziec, ze William nauczyl sie ode mnie? – zapytal w koncu Sam Chang. – Ja sie nigdy przeciwko tobie nie buntowalem, Baba.
– Nie przeciwko mnie. Ale z pewnoscia buntowales sie przeciwko komunistom. Przeciwko Pekinowi i lokalnym wladzom. Jestes dysydentem, synu. Cale twoje zycie to bunt.
– Ale ja walczylem z przesladowaniami, przemoca i korupcja.
– William widzial tylko, jak sleczysz w nocy przy komputerze, atakujac wladze i nie martwiac sie o konsekwencje.
Chang mial ochote zaprotestowac, ale zmilczal. A potem zdal sobie wstrzasniety sprawe, ze ojciec ma chyba racje.
Starzec skrzywil sie nagle z bolu.
– Baba! – zawolal przerazony Chang.
Jedna z nielicznych rzeczy, ktore uratowali ze statku, byla nalezaca do Changa Jiechi prawie pelna buteleczka z morfina. Byla szczelnie zamknieta i do srodka nie dostala sie morska woda. Chang podal ojcu dwie tabletki i przykryl go kocem.
Stracili wszystko, co posiadali, scigal ich bezwzgledny zabojca, ojciec musial sie pilnie poddac kuracji, a syn okazal sie renegatem i przestepca. Tyle bylo dookola problemow. Chang mogl sie tylko modlic, aby opowiesci o zyciu tutaj okazaly sie prawda, nie mitem – aby Wspanialy Kraj okazal sie rzeczywiscie kraina cudow, gdzie zlo wydobywa sie na jaw, by je wyplenic, i gdzie spelnia sie obietnica wolnosci, iz udreczone serca nie beda juz dluzej udreczone.
O wpol do drugiej po poludniu Duch przemierzal szybko uliczki Chinatown. W stowarzyszeniu sasiedzkim czekali juz na niego Turkowie. Znalazl tylne wejscie i szybko wspial sie na najwyzsze pietro. Nadeszla pora, by zalatwic pewna wazna sprawe.
W duzym gabinecie zastal Yusufa i dwoch innych Turkow. Nie trwalo dlugo ustalenie nazwiska mezczyzny, ktory siedzial ze lzami w oczach przy swoim wlasnym biurku.
Jimmy Mah wbil wzrok w podloge, kiedy szmugler wszedl do pokoju. Duch przysunal sobie krzeslo i usiadl obok niego. Wzial reke Jimmy'ego w swoja dlon – dosc powszechny gest wsrod Chinczykow – i poczul, jak drza mu miesnie.
– Nie wiedzialem, ze przyplyneli na pokladzie „Fuzhou Dragona” – tlumaczyl sie goraczkowo Mah. – Nie powiedzieli mi, przysiegam! Oklamali mnie.
Trzymajac nadal jego reke, Duch lekko ja scisnal.