mijajac o wlos skalna polke. Nagle zgasl silnik. Chang pociagnal z calej sily za linke. Silnik zaperkotal i ponownie umilkl. Po kilkunastu kolejnych probach jego starszy syn dotknal zbiornika z paliwem.
– Jest pusty! – krzyknal.
Chang dostrzegl przed soba kolejne skaly. W tym samym momencie fala porwala ponton niczym deske surfingowa i cisnela go do przodu. Dziob uderzyl z oszalamiajaca sila w skaly Gumowa powloka rozerwala sie z sykiem i z pontonu zaczelo uchodzic powietrze. Siedzace z przodu mlode malzenstwo, a takze Sonny Li i John Sung wypadli na zewnatrz i znikneli w spienionej wodzie.
Changowie i Wu, ktorzy siedzieli z tylu, zdolali sie jakos utrzymac. Ponton powtornie rabnal o skaly. Zone Wu wyrzucilo na skalna polke, lecz chwile pozniej spadla z powrotem do pontonu i z poraniona reka stoczyla sie ogluszona na dno. A potem ponton minal skaly, gnany w strone wybrzeza i szybko tracacy powietrze.
Obijani przez fale, byli teraz uwiezieni w strefie przyboju. Od kamienistej plazy dzielilo ich nie wiecej niz osiem, dziewiec metrow.
– Do brzegu! – wrzasnal Chang, krztuszac sie woda.
Wydawalo sie, ze nigdy tam nie doplyna. Nawet najsilniejszy z nich wszystkich Chang lapal kurczowo powietrze, nim udalo mu sie dotrzec do brzegu. W koncu poczul pod nogami pokryte mulem i wodorostami sliskie kamienie i wypelzl z wody.
Chwile pozniej wyczerpane rodziny padly na ziemie. Sam Chang zdolal sie w koncu dzwignac na nogi. Spojrzal na morze, ale nie zobaczyl tam ani pontonu Ducha, ani imigrantow, ktorych zmylo za burte. Wtedy osunal sie na kolana i dotknal czolem piasku. Ich towarzysze niedoli i przyjaciele zgineli, a oni sami byli ranni, wyczerpani i scigal ich zabojca. Mimo to udalo im sie przezyc i mieli pod stopami staly lad. On i jego rodzina dotarli do kresu podrozy, ktora zawiodla ich na drugi koniec swiata do nowego domu – Wspanialego Kraju, Ameryki.
ROZDZIAL TRZECI
Siedzac w plynacym pol kilometra od brzegu pontonie, Duch pochylal sie nad swoim telefonem komorkowym, probujac oslonic go przed deszczem i falami. Odbior byl zly, ale udalo mu sie polaczyc z Jerrym Tangiem, ktory czekal na niego w poblizu na brzegu.
Zdyszany Duch opisal Tangowi miejsce, gdzie wyladuje – mniej wiecej trzysta, czterysta metrow na wschod od skupiska domow lub sklepow.
– Straz przybrzezna… – odparl Tang i lacznosc na chwile sie urwala. – Nasluchuje… skaner… musze sie stad wynosic.
– Jesli zobaczysz jakichs prosiakow, zabij ich! – zawolal Duch. – Slyszysz mnie? Sa gdzies blisko na plazy. Znajdz ich i zabij!
– Zabic ich? Chcesz, zebym…
W tej samej chwili fala zalala ponton i zmoczyla od stop do glow szmuglera. Telefon przestal dzialac. Zdegustowany cisnal go pod nogi.
Nagle zamajaczyla przed nim skalna sciana. Wyminal ja w ostatniej chwili i skrecil w strone szerokiej plazy po lewej stronie malej osady. Ponton dobil do brzegu i sila uderzenia wyrzucila jego pasazera na piasek. Duch dostrzegl Jerry'ego Tanga i jego srebrzyste bmw z napedem na cztery kola. Samochod stal na przysypanej piaskiem asfaltowej drodze mniej wiecej dwadziescia metrow od brzegu. Duch podniosl sie i ruszyl w tamta strone.
Gruby, nie ogolony Tang zobaczyl go, podjechal blizej i otworzyl drzwiczki.
– Musimy jechac! – zawolal, wskazujac policyjny skaner. – Straz przybrzezna zawiadomila policje, ktora ma przeszukac wybrzeze.
– Co z innymi? – warknal Duch. – Gdzie sa prosiaki?
– Nie widzialem zadnego – odparl Tang.
Duch dostrzegl katem oka niewyrazny ruch na linii przyboju. Jakis mezczyzna w szarym ubraniu pelzl niczym ranne zwierze po skalach, uciekajac przed falami. Duch odsunal sie od samochodu i wyciagnal zza paska pistolet.
– Zaczekaj tutaj! – zawolal.
– Co robisz? – krzyknal zdesperowany Tang. – Nie mozemy tu zostac.
Ale Duch nie zwracal na niego uwagi. W tym momencie prosiak podniosl glowe i spostrzegl go. Najwyrazniej zlamal sobie noge i nie tylko nie mogl uciec, lecz nawet podniesc sie z ziemi. Zrozpaczony popelzl z powrotem do wody.
Sonny Li otworzyl oczy i podziekowal dziesieciu piekielnym sedziom – nie za uratowanie z odmetow, ale za to, ze po raz pierwszy od dwoch tygodni nie czul szarpiacych mu trzewia mdlosci.
Kiedy ponton uderzyl o skaly, mlode malzenstwo, John Sung i on wypadli do wody. Li natychmiast stracil z oczu pozostala trojke i dal sie niesc falom do chwili, gdy wyczul pod stopami piaszczyste dno i wyszedl na brzeg.
Przez jakis czas lezal bez ruchu w ulewnym deszczu, czekajac, az przestanie go dreczyc morska choroba, a potem dzwignal sie i rozejrzal dookola. Nie zobaczyl nic ciekawego, zapamietal jednak, ze po prawej stronie palily sie jakies swiatla, i ruszyl w tamta strone przysypana piaskiem droga.
Zastanawial sie, gdzie jest Duch.
A potem, jakby w odpowiedzi na to pytanie, w ciemnosciach odbil sie echem glosny huk. Li rozpoznal strzal z pistoletu.
Czy to jednak na pewno byl Duch? Czy tez ktos miejscowy? (Wiadomo bylo powszechnie, ze wszyscy Amerykanie maja bron). Moze to agent amerykanskiego urzedu bezpieczenstwa?
Lepiej uwazac. Zalezalo mu na tym, by szybko odnalezc Ducha, wiedzial jednak, ze musi byc ostrozny. Zszedl z drogi i zaczal sie przedzierac przez krzaki, stapajac tak szybko, jak tylko pozwalaly mu na to zdretwiale nogi.
Uslyszawszy huk, imigranci staneli jak wryci w miejscu.
– To byl… – zajaknal sie Wu Qichen.
– Tak – mruknal Sam Chang. – To byl strzal z pistoletu.
– On wciaz zabija. Sciga nas i zabija jednego po drugim.
– Wiem – warknal Chang i spojrzal na ojca. Chang Jiechi oddychal z trudem, nie odczuwal jednak chyba wielkiego bolu i skinal glowa na znak, ze moze isc dalej.
Ich obawy, czy nie trzeba bedzie blagac albo nawet zmusic kierowcow, by zabrali ich do Chinatown, okazaly sie bezprzedmiotowe, poniewaz nie czekaly na nich zadne ciezarowki. Chang i Wu przez kilka minut nawolywali Sunga, Li i innych, a potem Chang kazal zejsc obu rodzinom z drogi i przedzierajac sie przez trawe i zarosla, gdzie byli mniej widoczni, ruszyli ku swiatlom.
Zabudowania skladaly sie z kilku restauracji, stacji benzynowej, sklepow z pamiatkami, a takze okolo dziesieciu domow mieszkalnych i kosciola. Zblizal sie swit, ale nigdzie nie bylo widac sladu zycia. Przed restauracjami stalo kilkanascie samochodow, w tym maly sedan bez kierowcy, z wlaczonym silnikiem. Chang potrzebowal jednak pojazdu na dziesiec osob, ktorego kradziezy nie odkryto by przynajmniej przez dwie lub trzy godziny – tyle czasu, jak mu powiedziano, mogla potrwac podroz do Chinatown w Nowym Jorku.
Kazal reszcie czekac za wysokim zywoplotem i dal znak Williamowi i Wu, zeby mu towarzyszyli. Pochyleni, bardzo ostroznie okrazyli z tylu budynki.
– Uwazajcie na bloto – powiedzial Chang, ktory jak kazdy chinski dysydent dawno opanowal zasady konspiracji. – Stapajcie tylko po kamieniach i trawie. Nie chce, zebysmy zostawiali odciski stop.
W koncu dotarli do ostatniego w rzedzie budynku – kosciola – ktory byl pusty i pograzony w mroku. Na jego tylach stala stara biala furgonetka z wymalowanym z boku napisem. Chang nie rozumial go, mimo ze troche znal angielski. Na szczescie zadbal o to, by obaj jego synowie uczyli sie przez kilka lat jezyka i amerykanskiej kultury.
– Tu jest napisane: „Kosciol Baptystow Zielonoswiatkowcow w Easton” – wyjasnil William.
– Szybciej – rzucil podenerwowany Wu. – Sprawdzmy, czy jest otwarta.
Drzwi furgonetki byly jednak zamkniete na kluczyk.
Chang zobaczyl na mokrej po deszczu ziemi metalowa rurke, podniosl ja i trzepnal w boczna szybe. Szklo