– No dobrze, Sachs – powiedzial sennym glosem Rhyme. – Przed chwila szlas tropem zabojcy. Widzialas, co zrobil. Jestes Kwanem Angiem, jestes Gui, czyli Duchem. Multimilionerem szmuglujacym ludzi. Zabojca. Przed chwila zatopilas statek, zabijajac ponad tuzin ludzi. Co teraz zamierzasz?
– Odnalezc reszte – odpowiedziala natychmiast. – Odnalezc ich i zabic. Nie wiem dokladnie dlaczego, ale musze ich znalezc.
– Dobrze, Sachs – odparl cicho Rhyme. – Teraz pomysl o imigrantach. Sa scigani przez kogos takiego. Co by zrobili?
Trwalo chwile, zanim przedzierzgnela sie z bezwzglednego mordercy i szmuglera w jednego z tych biedakow ze statku.
– Na ich miejscu nigdzie bym sie nie chowala. Wynioslabym sie stad najszybciej jak to mozliwe. Wszelkimi sposobami. Potrzebny bylby mi jakis pojazd.
– Gdzie bys go znalazla?
– Nie wiem – odparla sfrustrowana. Czula, ze odpowiedz jest gdzies blisko, ale jej umyka.
– Czy w glebi ladu sa jakies domy?
– Nie. Nic tam nie ma.
– Nie moze nic nie byc, Sachs. Tam wlasnie kryje sie odpowiedz.
Westchnela i zaczela wyliczac.
– Widze stos zuzytych opon. Widze przewrocona do gory dnem zaglowke. Widze skrzynke pustych butelek po piwie Sam Adams. Przed kosciolem sa…
– Przed kosciolem? – zachnal sie Rhyme. – Idz tam, Sachs. Natychmiast!
Ruszyla sztywnym krokiem w tamta strone.
– Zastanow sie, Sachs. Skad twoim zdaniem wielebni biora na tych swoich imprezach tylu mlodych wyznawcow? Woza ich minibusami… musi sie tam zmiescic kilkanascie osob.
– Mozliwe – odparla sceptycznym tonem.
Obeszla kosciol dookola i zbadala blotnisty grunt – odciski stop, drobne okruchy szkla, rurke, ktorej uzyto do wybicia szyby, slady opon duzej furgonetki.
– Znalazlam, Rhyme. Mnostwo swiezych sladow. Do diabla, to bylo sprytne. Idac tutaj, stapali po kamieniach i trawie, zeby nie zostawiac sladow. I wyglada na to, ze przejechali kilkadziesiat metrow po polu, zanim skrecili na droge.
– Niech pastor poda dane furgonetki – rozkazal Rhyme.
Sachs poprosila jednego z miejscowych policjantow, zeby zatelefonowal do duchownego, i po kilku minutach poznali szczegoly: byl to bialy dodge z wymalowana z boku nazwa kosciola. Podala numery rejestracyjne Rhyme'owi. Policja miala przekazac je personelowi rogatek przed mostami i tunelami, zakladano bowiem, ze imigranci kieruja sie do Chinatown na Manhattanie.
Z plonacymi z bolu kolanami przeszukala, „rysujac siatke”, teren za kosciolem, ale nie znalazla nic wiecej.
– Nie wydaje mi sie, zebysmy mieli tutaj cos jeszcze do roboty, Rhyme. Ide opisac dowody rzeczowe i wracam do domu – powiedziala i rozlaczyla sie.
Kazala technikom z autobusu przekazac wszystkie dowody do domu Rhyme'a, po czym wrocila do camaro, usiadla sztywno za kierownica i zaczela spisywac swoje spostrzezenia. Podnoszac wzrok znad notatek, widziala strzepy piany fruwajace trzy metry nad skala, o ktora wlasnie rozbila sie fala. Nagle zmruzyla oczy i przetarla rekawem zaparowana szybe.
Co to bylo? Jakies szczatki „Fuzhou Dragona”?
Nie, to nie byly szczatki. To byl czlowiek, ktory rozpaczliwie czepial sie skal.
Zlapala motorole i polaczyla sie ze stacja ratownictwa morskiego hrabstwa Suffolk w Easton Beach.
– Jestem po wschodniej stronie miasteczka. Widze rozbitka na morzu. Potrzebuje pomocy.
– Okay – nadeszla odpowiedz. – Juz tam plyniemy. Bez odbioru.
Sachs wyskoczyla z samochodu i pognala przez plaze. Biegnac, zobaczyla, jak wielka fala porywa rozbitka ze skaly i ciska w buzujaca topiel. Na chwile zniknal, a potem znow pojawil sie na powierzchni.
– O w dupe – mruknela, po czym ignorujac przeszywajacy bol w kolanach, zaczela sciagac pas z pistoletem i amunicja. Przy samym brzegu zrzucila buty i nie spuszczajac z oczu walczacego o zycie plywaka, wbiegla do zimnej wzburzonej wody.
Sonny Li wypelzl zza krzakow i przyjrzal sie uwaznie rudej kobiecie, ktora sciagnela buty i ruszyla na pomoc unoszacemu sie na falach rozbitkowi. Nie potrafil go rozpoznac, ale i tak bardziej interesowala go ta kobieta, ktora od ponad godziny obserwowal ze swojej kryjowki.
Intrygowala go. Przyjechala jasnozoltym samochodem w towarzystwie zolnierza z pistoletem maszynowym. W pewnym momencie odwrocila sie do niego plecami i zobaczyl napis NYPD na jej wiatrowce. A zatem byla funkcjonariuszka urzedu bezpieczenstwa publicznego.
Seksowna, pomyslal, choc osobiscie preferowal spokojne eleganckie Chinki. Ale te wlosy! Coz za kolor! Nadal jej juz przydomek, Hongse, co po chinsku znaczylo „ruda”.
Spojrzawszy na droge, zobaczyl pedzaca w ich strone ciezarowke. Musial dzialac natychmiast, zanim Hongse wroci. Przebiegl skulony przez droge do zoltego samochodu. Nie mial zamiaru go krasc. Potrzebowal wylacznie pistoletu i pieniedzy.
Otworzyl drzwi od strony pasazera i przeszukal schowek na mapy. Zadnej broni. Ze zloscia pomyslal o swoim pistolecie, ktory spoczywal teraz na dnie oceanu. W schowku nie bylo rowniez papierosow. W torebce Hongse znalazl piecdziesiat dolarow. Schowal je do kieszeni i spojrzal na kartki, ktore zapisala. Chociaz mowil niezle po angielsku, o wiele gorzej radzil sobie z czytaniem. Dukajac, rozpoznal w koncu zapisane w angielskiej transkrypcji nazwisko Ducha: Kwan Ang. Wsunal kartke do kieszeni, a potem porozrzucal inne papiery przy otwartych drzwiczkach samochodu, zeby wygladalo to na podmuch wiatru.
Skulony przebiegl z powrotem przez droge i zerknal na wzburzone morze. Hongse byla teraz w nie mniejszych opalach anizeli rozbitek. Ale to naprawde nie jego zmartwienie. Przede wszystkim musial przezyc i odnalezc Ducha.
Wysilek, ktory kosztowalo ja pokonanie przyboju i dotarcie do tonacego imigranta, prawie zupelnie wyczerpal Amelie Sachs. Zdala sobie sprawe, ze musi wsciekle mlocic nogami, aby utrzymac ich oboje na powierzchni. Sam imigrant nie byl zbyt pomocny – postrzelony w piers, mial bezwladna lewa reke.
Krztuszac sie, plynela w strone brzegu, gdzie widziala juz dwoch sanitariuszy z noszami i butla tlenowa. Machnela mocniej nogami i nagle zlapal ja skurcz w lydce. Zdazyla tylko krzyknac i natychmiast znalazla sie pod woda. Pochlonela ja mroczna szara topiel, w ktorej unosily sie tylko wodorosty i piasek. Och, Lincolnie, pomyslala. A zaraz potem: coz to takiego?
Barrakuda, rekin, czarny wegorz… wystrzelil z odmetow, objal ja w pasie i pociagnal w gore. Chwile pozniej wynurzyla sie i zachlysnela powietrzem.
Odziany w czarny skafander nurek ze stacji ratownictwa wyplul z ust automat.
– W porzadku, dziewczyno! – krzyknal. – Trzymam cie. Wszystko bedzie dobrze!
Drugi nurek wylowil tymczasem imigranta.
– Skurcz – wykrztusila, parskajac woda Sachs. – Nie moglam ruszyc noga. Boli.
– Odprez sie. Doholuje cie. Bylas naprawde dzielna, wyplywajac po niego. Wiekszosc ludzi po prostu patrzylaby, jak tonie.
Po jakims czasie Sachs poczula pod stopami kamieniste dno. Chwiejnym krokiem wydostala sie na brzeg i owinela kocem, ktory podal jej jeden z sanitariuszy. Kiedy udalo jej sie zlapac oddech, podeszla do imigranta, lezacego na noszach z maska tlenowa na twarzy. Mial rozpieta koszule; sanitariusz czyscil srodkiem dezynfekujacym rane na jego piersi.
– Czy moge mu zadac kilka pytan? – zapytala.
– Tylko kilka – odparl medyk.
– Jak sie pan nazywa? – zwrocila sie do imigranta.
Chinczyk uniosl na chwile maske.
– John Sung.
– Jestem Amelia Sachs z nowojorskiej policji. – Pokazala mu swoja odznake i legitymacje. – Co sie stalo?
Mezczyzna ponownie uniosl maske.