czestotliwosci przebiegaja przez wlasciwe sobie obwody neuronow. Dzieki temu wlasnie czlowiek doznaje tych wszystkich uczuc, ktore tutaj wymienilem.
Wszystkie te uczucia mozna wywolac przy pomocy generatora pracujacego jako impulsowy, a zbudowanego przez naszego nauczyciela.
To on otworzyl nam oczy na to, czym jest zycie.
Po tych wyjasnieniach wszystko mi sie w glowie pomieszalo, nie bylem w stanie tak od razu polapac sie w tym wszystkim. W glowie mialem jeszcze uczucie szumu po narkozie, jaka poczestowano mnie w gabinecie Kraftstudta. W pewnej chwili poczulem tak wielkie znuzenie, ze polozylem sie na lozku i zamknalem mocno oczy.
— Dominuje w nim czestotliwosc siedmiu-osmiu hercow. Morzy go sen! — rzekl glosno ktorys.
— Niech sobie pospi. Jutro zostanie pobudzony do zycia. Wezma go jutro pod generator.
— Nie. Jutro zrobia mu spektrum. Opracuja jego dane. Moze ma jakies odchylenia od normy.
To byly ostatnie slowa, jakie dotarly jeszcze do mojej swiadomosci.
Potem zapadlem w niepamiec. Nie wiedzialem, co sie ze mna dzialo!
Czlowiek, z ktorym spotkalem sie nazajutrz, wydal mi sie poczatkowo sympatyczny i madry. Gdy wprowadzono mnie do jego gabinetu na drugim pietrze w glownym gmachu firmy, wyszedl mi naprzeciwko z twarza usmiechnieta szeroko i z wyciagnieta dlonia.
— A, profesor Rauch, bardzo mi milo.
— Dzien dobry — odrzeklem powsciagliwie. — Z kim mam przyjemnosc?
— Niech mnie pan nazywa zwyczajnie — Bolz, Hans Bolz. Szef moj zlecil mi dosyc przykre zadanie, mam w jego imieniu przeprosic pana.
— Przeprosic? Czyzby waszego szefa mogly dreczyc jakies wyrzuty sumienia?
— Nie wiem. Naprawde nie wiem, Rauch. Mam natomiast panu przekazac w jego imieniu wyrazy szczerego ubolewania z powodu wczorajszych wypadkow. Uniosl sie. Nie lubi, gdy mu ktos wypomina przeszlosc.
Usmiechnalem sie.
— Przyszedlem do niego wcale nie po to, by wypominac mu jego przeszlosc. Jesli chce pan wiedziec, bylem ciekaw czegos innego.
Chcialem poznac ludzi, ktorzy tak wspaniale rozwiazywali…
— Prosze usiasc, panie profesorze. O tym wlasnie chcialbym z panem porozmawiac.
Usiadlem na krzesle, jakie mi wskazano, i zaczalem sie przypatrywac siedzacemu naprzeciwko mnie za szerokim biurkiem usmiechnietemu panu Bolzowi. Byl to typowy przedstawiciel Niemcow z polnocy, o pociaglej twarzy, jasnych wlosach i wielkich niebieskich oczach. W rekach obracal papierosnice.
— Tutaj, u naszego szefa, kieruje wydzialem matematycznym — rzekl.
— Pan? Pan jest matematykiem?
— Tak, troche. W kazdym razie cos niecos orientuje sie w tej dziedzinie.
— To znaczy, ze za posrednictwem pana bede mogl poznac tych…
— Alez zna ich pan juz przeciez, Rauch — rzekl Bolz.
Spojrzalem na niego, nic nie rozumiejac.
— W ich towarzystwie spedzil pan caly wczorajszy dzien i cala dzisiejsza noc.
W tej chwili przypomniala mi sie sala z tymi ludzmi, bredzacymi o samych tylko impulsach i kodach.
— Czy chce pan we mnie wmowic, ze ci wariaci to wlasnie owi genialni matematycy, ktorzy rozwiazywali mi rownania Maxwella?
I rozesmialem sie nie czekajac odpowiedzi.
— Niemniej jednak to wlasnie oni. Ostatnie pana zadanie rozwiazal niejaki Denis. Zdaje sie, ze wczorajszego wieczoru wlasnie on urzadzil panu wyklad neuro-cybernetyki.
Na chwile popadlem w zamyslenie, wreszcie rzeklem;
— Wobec tego nic juz nie rozumiem. Moze mi pan to wyjasni?
— Z mila checia. Ale dopiero po tym, jak pan to przeczyta, Rauch. — I Bolz podal mi swiezy numer porannego wydania gazety.
Rozlozylem powoli plachte i nagle poderwalem sie z krzesla. Z pierwszej strony gazety spogladala na mnie… moja wlasna podobizna, obwiedziona czarna zalobna ramka. Pod moim zdjeciem wybity wielkimi czarnymi literami tytul obwieszczal: „Tragiczna smierc profesora fizyki doktora Raucha”.
— Co to ma znaczyc, panie Bolz? Co to znow za komedia? — zawolalem.
— Prosze, niech sie pan uspokoi. Wszystko jest bardzo proste. Wczoraj wieczorem, gdy powracal pan ze spaceru nad jeziorem i przechodzil przez most nad rzeka, napadlo na pana dwoch wariatow, ktorym udalo sie zbiec z „przybytku medrcow”. Zamordowali pana, zmasakrowali cialo i wrzucili do rzeki. Dzisiaj rano znaleziono pana przy tamie. Ubranie pana, rzeczy osobiste i dokumenty pozwolily na stwierdzenie tozsamosci. Dzisiaj policja przeprowadzila dochodzenie w „przybytku” i wszystkie okolicznosci panskiej tragicznej smierci zostaly wyjasnione.
Popatrzylem na swoj ubior, zlapalem sie za kieszenie, 1 dopiero w tym momencie stwierdzilem, ze mialem na sobie jakis cudzy garnitur, ze moje rzeczy i dokumenty zginely.
— Przeciez to bezczelne lgarstwo, oszustwo, podlosc i…
— Tak, tak, tak. Zgadzam sie z panem calkowicie, ale coz robic, panie Rauch, coz bylo robic? Rezygnujac z pana firma Kraftstudta moglaby poniesc powazne straty, a kto wie nawet, czy nie zbankrutowac.
Otrzymalismy taka mase zamowien. Wszystkie maja charakter wojskowy i opiewaja na wielkie sumy. Trzeba obliczac, obliczac i obliczac… Po rozwiazaniu pierwszych zadan dla Ministerstwa Wojny, zarzucono nas doslownie zamowieniami na obliczenia.
— Wiec panowie zycza sobie, zebym stal sie kims takim, jak ten wasz Denis i inni?
— Nie, oczywiscie ze nie, panie Rauch!
— Wiec po co to wszystko?
— Jest nam pan potrzebny jako wykladowca matematyki.
— Wykladowca?
Bolz kiwnal glowa, zapalil papierosa i wolniutko wypuscil z ust smuzke dymu, przygladajac mi sie ironicznie.
— Potrzebne nam sa kadry matematyczne, profesorze. Bez nich daleko nie zajedziemy.
W milczeniu spogladalem na Bolza. Nie wydawal mi sie juz tak sympatyczny, jak poprzednio. W jego pogodnej i dosc pospolitej twarzy zaczalem dostrzegac jakies ukryte cechy zezwierzecenia, ledwie uchwytne, ale stopniowo biorace gore nad tym, co na pierwszy rzut oka nadawalo jego fizjonomii wyraz pogody i szczerosci.
— A jesli sie nie zgodze? — zapytalem.
— Byloby to bardzo niedobre. Obawiam sie, ze wowczas musialby sie pan stac jednym z naszych… hm… obliczeniowcow.
— A czy to cos strasznego? — zapytalem.
— Tak — odrzekl Bolz stanowczo i wstal. — Byloby to rownoznaczne z tym, ze zycie swe zakonczy pan w „przybytku medrcow”.
Bolz przeszedl sie kilka razy po pokoju i zaczal mowic, jakby prowadzil wyklad.
— Mozliwosci obliczeniowe mozgu czlowieka sa po stokroc wieksze niz mozliwosci elektronowej matematycznej maszyny cyfrowej. Miliard komorek matematycznych kory mozgowej, caly aparat pomocniczy, jakim jest pamiec, zdolnosci kojarzenia, logika, intuicja i tak dalej — czyz caly ten mechanizm mozna porownac z jakakolwiek badz nawet najdoskonalsza maszyna? Jednakze pod jednym wzgledem maszyna posiada istotna wyzszosc.
— Jaka? — spytalem, nie rozumiejac do czego zmierza.
— Jesli w maszynie elektronowej zepsuje sie, powiedzmy, jedna komorka trygerow, lub nawet caly ich register, mozna wymienic lampy, powymieniac opory i pojemnosci, i maszyna znow zacznie pracowac. Jesli natomiast w glowie czlowieka wypowie posluszenstwo jedna chocby tylko komorka lub ich grupa, wykonujaca funkcje obliczeniowe, niestety, nie da sie juz tych komorek wymienic. Z przykroscia trzeba stwierdzic, ze jestesmy zmuszeni zadac od trygerow mozgu pracy niezwykle intensywnej i dlatego tez, jesli mozna tak powiedziec, szybkosc ich zuzycia wyraznie wzrasta. Zywy aparat obliczeniowy bardzo szybko ulega wyniszczeniu i…