fizycznego i psychicznego wyczerpania i rozbicia. Nie chcialo mi sie o niczym myslec, nie moglem zmusic sie, by uniesc reke, poruszyc noga, odwrocic glowe.
Byl to jakis przerazajacy stan bezwoli, w ktorym mozna wyczyniac z czlowiekiem, co sie zechce.
Niemniej jednak, gdzies w najskrytszym zakatku swiadomosci tlila sie maciupenka iskierka mysli, ktora z uporem podpowiadala mi: „Musisz…
Musisz… Musisz…” „Co musze? Po co? Dlaczego?” — sprzeciwiala sie swiadomosc. „Musisz… Musisz… Musisz…” — powtarzala jedyna, jak sie zdawalo, komorka mojej swiadomosci, ktorej jakims cudem nie mogly dosiegnac te wszechwladne impulsy elektromagnetyczne, wyczyniajace z moim ustrojem nerwowym wszystko, czego zapragneli oprawcy z towarzystwa Kraftstudta. Pozniej, gdy dowiedzialem sie o istnieniu osrodkowo— mozgowej teorii myslenia, zgodnie z ktora sam proces myslenia, wszystkie komorki kory mozgowej sa podporzadkowane w swoim dzialaniu jednej centralnej, kierujacej grupie komorek, pojalem, ze ta najwyzsza wladza psychiczna jest niedosiezna nawet dla najsilniejszych fizycznych i chemicznych srodkow oddzialywania z zewnatrz. Widocznie to ona wlasnie przyniosla mi ratunek. Gdy doktor zwrocil sie do mnie z rozkazem:
— Bedzie pan wspolpracowal z Kraftstudtem.
Odpowiedzialem mu:
— Nie.
— Bedzie pan wykonywal kazde polecenie.
— Nie.
— Prosze uderzyc glowa o scianke kabiny.
— Nie.
— Idziemy dalej. Prosze zwrocic uwage, Pfaff — facet jest calkiem anormalny. Ale to nic, dobierzemy sie i do niego.
Zaczalem symulowac utrate woli przy czestotliwosci, ktora wywolywala faktycznie poczucie nieprzecietnej sily woli. W owej chwili bowiem bylem pelen mocy psychicznej — czulem, ze moge sie zdobyc na czyny szalenczej odwagi.
Sprawdzajac moje odchylenia od „normy” spektralnej, doktor eksperymentowal i przy tej czestotliwosci.
— Gdyby zaszla potrzeba oddania zycia dla szczescia innych ludzi, czy uczyni pan to?
— Po co? — spytalem leniwym glosem.
— Czy zdobylby sie pan na samobojstwo?
— Zdobylbym sie.
— Czy mialby pan chec zabic przestepce wojennego obersturmfuhrera Kraftstudta?
— Po co?
— Czy bedzie pan wspolpracowal z nami?
— Bede.
— Licho wie, co to jest. Z takim przypadkiem spotykam sie z pewnoscia pierwszy i ostatni raz. Przy czestotliwosci sto siedemdziesiat piec — utrata woli. Prosze zanotowac. Idziemy dalej.
To „dalej” trwalo jeszcze pol godziny, az wreszcie spektrum czestotliwosci mojego ustroju nerwowego bylo gotowe.
Teraz doktor „znal” juz wszystkie czestotliwosci, za pomoca ktorych mozna bylo wywolac u mnie kazde dowolne uczucie czy stan psychiczny.
W kazdym razie byl przekonany, ze zna. W rzeczywistosci odpowiadala prawdzie tylko ta czestotliwosc, ktora stymulowala moje zdolnosci matematyczne. Ale to rowniez i mnie dogadzalo jak najbardziej. Sek w tym, ze mialem zamiar zbrodnicza firme Kraftstudta wysadzic w powietrze. W realizacji tego planu matematyka miala odegrac nieposlednia role.
Wiadomo, ze hipnozie i sugestii poddaja sie najlatwiej ludzie slabej woli. Te wlasnie okolicznosc wykorzystal personel osrodka obliczeniowego Kraftstudta. Posluzono sie nia w tak zwanym „wychowaniu” swoich matematykow w duchu pokory i uleglej bojazni wobec „nauczyciela”.
Ja rowniez mialem przejsc kurs wychowania, ale z racji mego „anormalnego” spektrum ludzie Kraftstudta nie mogli przystapic do tego natychmiast. Do mnie trzeba bylo zastosowac podejscie indywidualne.
W czasie gdy szykowano dla mnie, gdzies tam, specjalne miejsce do pracy, korzystalem ze wzglednej swobody poruszania sie. Moglem wychodzic z sypialni na korytarz i zagladac nawet do klas, w ktorych uczyli sie i pracowali moi koledzy.
Nie moglem natomiast brac udzialu w grupowych modlitwach, ktore odbywaly sie miedzy scianami olbrzymiego aluminiowego kondensatora, gdzie wszystkie ofiary Kraftstudta co dzien rano przez rowne trzydziesci minut glosily chwale szefa firmy.
Pozbawieni woli i wyobrazni, bezmyslnie powtarzali slowa, ktore ktos podawal im przez radio.
— Radosc zycia i szczescie, to poznanie samego siebie — mowil glos z glosnika.
— Radosc zycia i szczescie, to poznanie samego siebie — powtarzalo chorem dwunastu kleczacych mezczyzn, ktorych wola byla zdlawiona przebiegajacym miedzy sciankami zmiennym polem elektrycznym.
— O jak wspaniale, gdy sie wie, ze wszystko jest tak proste! Jakaz to rozkosz miec swiadomosc, ze milosc, lek, bol, nienawisc, glod, tesknota, radosc — to nic innego, jak przebieg impulsow elektrochemicznych w naszym organizmie!
— … w naszym organizmie…
— Posiadlszy tajemnice obiegu impulsow w obwodzie wlokien nerwowych poznajemy, co to szczescie i radosc zycia.
— … szczescie i radosc zycia — powtarzal chor glosow.
— O jakze biedni sa ludzie, ktorzy nie posiedli tej wielkiej prawdy!
— … tej wielkiej prawdy… — powtarzali tepo pozbawieni woli ludzie.
— To on, nasz nauczyciel i zbawca, pan Kraftstudt obdarzyl nas tym szczesciem!
— … szczesciem…
— Dal nam zycie.
— Dal nam zycie.
— Odkryl przed nami najprostsze prawdy o nas samych. Oby zyl wiecznie nasz nauczyciel i zbawca!
Sluchalem tej potwornej modlitwy, zagladajac przez szklane drzwi klasy.
Wycienczeni ludzie o polprzymknietych powiekach tepo i apatycznie powtarzali bzdurne sentencje. Generator elektryczny, znajdujacy sie o dziesiec krokow od nich, narzucal — gwalcac ich swiadomosc niezdolna do jakiegokolwiek sprzeciwu — pokore i lek. Bylo w tym cos nieludzkiego, obrzydliwego do ostatnich granic, a rownoczesnie cos niezmiernie okrutnego. Gdy sie patrzylo na zalosny tlumek istot ludzkich, pozbawionych woli, mimowiednie nasuwaly sie skojarzenia z ludzmi zamroczonymi do nieprzytomnosci wodka czy narkotykami…
Po modlitwie dwanascie ofiar Kraftstudta przechodzilo do przestronnej sali, gdzie wzdluz scian staly biurka. Nad kazdym z nich zwisala z sufitu okragla plyta aluminiowa, stanowiaca czesc gigantycznego kondensatora.
Druga plyta znajdowala sie prawdopodobnie w podlodze.
Ta sala, z aluminiowymi „parasolami” nad biurkami, przypominala kawiarnie na otwartym powietrzu. Wystarczylo wszakze popatrzec na ludzi, siedzacych pod parasolami, by to idylliczne wrazenie prysnelo w jednej chwili.
Kazdy z „matematykow” znajdowal na swym biurku kartke papieru z podanymi zalozeniami zadania, ktore musial rozwiazac. Poczatkowo ludzie ci patrzyli tepym wzrokiem na zapisane wzory i rownania. W tym momencie byli jeszcze pod dzialaniem czestotliwosci, ktora pozbawiala ich woli. Ale oto wlaczono czestotliwosc dziewiecdziesieciu trzech hercow i glos przez radio podawal rozkaz:
— Zaczynajcie prace!
I wszyscy rownoczesnie — a bylo ich dwunastu — chwytali za olowki i papier i zaczynali goraczkowo pisac. Nie mozna tego bylo nazwac praca, przypominalo to jakies opetanie, histerie matematyczna, patologiczny atak goraczki matematycznej. Ludzie zwijali sie, pochyleni nad papierami.
Rece ich biegaly po papierze w takim tempie, ze nie sposob bylo nadazyc wzrokiem za tym, co pisza. Twarze ich stawaly sie fioletowe z natezenia, oczy wychodzily im z orbit.
Trwalo to okolo godziny. Potem, gdy ich ruchy rak tracily plynnosc i stawaly sie przerywane, gdy glowy